Jan 14:23

Słowo pisane

ROZDZIAŁ TRZECI - NARODZINY HYBRYDY

ROZDZIAŁ TRZECI

NARODZINY HYBRYDY

Jak do tej pory wykazaliśmy w naszym studium, społeczeństwa są zazwyczaj tworami sakralnymi, tj. utrzymywanymi w jedności przez wspólną religię, podczas gdy autentyczne chrześcijaństwo przyniosło nową i odmienną strukturę społeczną, w której wspólnota polityczna i religijna nie są już ze sobą tożsame. Ta nowatorska koncepcja państwa, jako tworu zachowawczej łaski Bożej, oraz Kościoła jako narzędzia Bożej łaski odkupieńczej, nie jest pochodzenia ludzkiego – świat zawdzięcza ją temu, co teolodzy nazywają szczególnym objawieniem. Nie powinno nas jednak dziwić, że już wkrótce atawistyczne tendencje odżyją na nowo, a postępowy impuls w kierunku społeczeństwa pluralistycznego zostanie spowolniony reakcyjnym odruchem pierwotnej mentalności. W rozdziale trzecim postaramy się ten proces wtórnej sakralizacji opisać, oraz określić skalę całego tego zjawiska. Tym, co cały ten wsteczny proces uruchomiło, była idea zbudowania nowej „chrześcijańskiej” jednomyślności; takie były „narodziny hybrydy”– owoc związku „synów bożych” z „córkami ludzkimi”.

Być może należy zacząć od stwierdzenia, że prawdziwie chrześcijańska koncepcja społeczeństwa – raczej niejednorodnego niż jednomyślnego – nie powoduje wyobcowania ze społeczeństwa jako całości. Pierwsi chrześcijanie pamiętali wezwanie Jezusa, by być „solą ziemi” rozumiejąc, iż oznacza to połączenie dwu rzeczy: wewnętrznego odseparowania przy jednoczesnej zewnętrznej integracji. Widzieli oni bardzo jasno, że sól i to, co ma być posolone, to dwie różne rzeczy, oraz że sól, by wypełnić funkcję smakową i ochronną, musi mieć bliski kontakt z tym, na co ma oddziaływać (A).

_________________________

(A)- Problem wyobcowania ze społeczeństwa jest znany z historii; w rzeczywistości jego przypadki są aż nazbyt powszechne. Jest jednak udokumentowanym faktem, że kiedy ten problem pojawił się po raz pierwszy, a także później, był owocem protestu przeciwko budowaniu „chrześcijańskiego” społeczeństwa – buntem przeciwko „chrześcijańskiej” hybrydzie. Wynika z tego, że wbrew pozorom, prawdziwą odpowiedzialność za problem wyobcowania ze społeczeństwa ponoszą jego najwięksi krytycy.

Wymownym świadectwem faktu, że pierwsi chrześcijanie nie izolowali się od społeczeństwa swoich czasów, ale ściśle się z nim integrowali, jest zapis w tzw. Liście do Diogneta, napisanym pod koniec II wieku n.e. Po konstatacji, że „jak dusza mieszka w ciele, lecz nie jest z ciała, tak i chrześcijanie mieszkają w świecie, ale nie są ze świata”, ten wczesny traktat stwierdza:

Chrześcijanie nie różnią się od reszty ludzi w kraju ani językiem, ani zwyczajami; nie mieszkają w miastach tylko dla siebie przeznaczonych, ani nie używają innego języka i nie prowadzą życia w rażąco inny sposób, ale mieszkają w miastach zarówno helleńskich jak i barbarzyńskich, tam, gdzie ich los postawił, idą za zwyczajem kraju w jedzeniu i ubiorze, oraz w pozostałych aspektach; sposób ich postępowania, jaki wykazują, jest cudowny i godny naśladowania. Zamieszkują swoją ojczyznę, ale jako przechodnie; uczestniczą we wszystkim jako obywatele i znoszą wszystko jako obcy. Każdy obcy kraj jest dla nich ojczyzną, a każda ojczyzna obcym krajem... Czasowo mieszkają na ziemi, ale ich obywatelstwo jest w niebie 1).

W umyśle pierwszych chrześcijan pojawiła się kwestia wielkiej wagi, a mianowicie, czy chrześcijanin może być także władcą; nie dlatego, żeby władza jako taka miała być uznana jako coś niegodnego, ale dlatego, że pierwsze miejsce w życiu wierzącego zajmowała sprawa łaski odkupieńczej. Tertulian wydaje się mieć z tą kwestią znaczące problemy; również on był dumny z tego, że: „pojawiliśmy się na scenie dopiero wczoraj i już wypełniamy wszystkie wasze instytucje, wasze miasta, wasze twierdze i miasta otoczone murami, ... senaty i fora” (*) (2).

Wczesny Kościół był społecznością niezwykle „misyjną”. I tego należało się spodziewać, gdyż postrzegał on społeczeństwo jako nieodmiennie składające się z tych, którzy należą do owczarni, oraz tych, którzy wciąż do niej nie należą, co w naturalny sposób owocuje nastawieniem misyjnym. W rezultacie, już w połowie drugiego wieku nie było na ziemi – można powiedzieć – żadnej rasy ludzkiej, wśród której nie byłoby ludzi nawróconych na wiarę chrześcijańską.

Te dni jednak były też dniami prześladowań. Musimy pamiętać, że prześladowania te nie były spowodowane żadnymi doktrynalnymi elementami chrześcijańskiego credo, jak np. bóstwo Chrystusa czy zbawienie przez wiarę. Społeczeństwa sakralne, a więc także i te, wśród których wczesny Kościół powstawał, nie są bowiem spojone przez doktrynę, lecz przez kult religijny, akt liturgiczny lub sakramentalny gest. Z tego powodu, choć są one doskonale obojętne na odchylenia doktrynalne, są za to niesłychanie wrażliwe na wszelkie zmiany w zewnętrznej formie kultu.

_______________________________

(*)  - W duszy Tertuliana musiał – jak widać - rozgrywać się ów dramat rozdarcia, pomiędzy doczesnym a wiecznym wymiarem łaski, nieodłącznie związany z jednowyznaniową (ortodoksyjną) duchowością wszystkich późniejszych okresów historycznych i na gruncie jej dwuwymiarowej teologii nierozwiązywalny; konflikt ten znajduje rozwiązanie dopiero na gruncie wielowyznaniowej (heterodoksyjnej) duchowości „heretyckiej”, z jej na wskroś nowotestamentową postawą „oddzielenia od świata”, dającą teologii ów brakujący trzeci wymiar. Tertulian ostatecznie opuścił Kościół powszechny, porzucając jego – ożywione hellenistycznym duchem homo politicus – rozwiązania globalne i systemowe, na rzecz wolnej społeczność Kościoła montanistów i naprawiania świata w ewangelicznym duchu chrystusowym, poprzez naprawianie pojedyńczych serc ludzkich – na wzór tego, o którym powiedziano: Ecce homo; zgadza się to z natchnionym paradygmatem o chasydzkim rodowodzie, że „kto ratuje jednego człowieka, ratuje cały świat”.

Prześladowania wynikały z tego, iż chrześcijańska wiara podważała spójność sakralnego społeczeństwa, tym samym powodując erozję jednomyślności na gruncie religijnym, a więc najwyższym poziomie ludzkiej lojalności – przekonań w sprawach ostatecznych. I to właśnie ten powód, a nie sprawy doktrynalne, był powodem prześladowań i jest on wyrażony w wyrokach wydawanych wobec pierwszych chrześcijan. Oto typowa sentencja wyroku: „Zważywszy na to, że Nartzalus, Speratus, ...wyznali, że postępowali i żyli zgodnie z obyczajami chrześcijan, a kiedy dano im szansę powrócić do zwyczajów Rzymian, uparcie trwali we wcześniejszym postanowieniu, wolą naszą jest, aby wyżej wymienione osoby zostały skazane na ścięcie”.(3) Pierwsi chrześcijanie byli skazywani dokładnie za takie postępowanie, za które człowiek według „Praw” Platona powinien być „wyjęty spod prawa”. Aby uniknąć losu męczennika, należało nie tyle wyrzec się chrześcijańskiej wiary, co zerwać z dysonansem w sprawach kultu religijnego i powrócić do „zwyczajów Rzymian”.

Prześladowania te były inspirowane sakralistycznym strachem przed rozpadem społeczeństwa spojonego sakramentem. Jawny wyraz tej obawy widać w środkach podjętych przez pogańskiego cesarza Decjusza, który zaalarmowany zagrożeniem dla wiary przodków i rozpowszechnieniem się chrześcijaństwa, rozkazał każdej głowie rodziny dokonanie pogańskiego aktu sakramentalnego, po wykonaniu którego należało podpisać następujące oświadczenie: „Ja N.N., zawsze składałem ofiary bogom i teraz – w waszej obecności – zgodnie z dyrektywą, złożyłem ofiarę, wylałem napój ofiarny i skosztowałem z tejże ofiary.”4) Kontrola – dom po domu – pozwoliła wykryć wszystkich, stanowiących zagrożenie dla rzymskiego sakralizmu a ci, którym udowodniono winę niepodporządkowania się, byli poddawani surowej karze. Ponieważ początek prześladowaniom dała wspomniana wyżej sakralna fobia, nie jest zaskoczeniem, że kościelni dygnitarze rozważali ideę nowego konsensusu w świątyniach, nowego sakralizmu, gdzie wszyscy obywatele rzymscy byliby raz jeszcze połączeni wspólną wiarą, a mówiąc dokładniej wspólnym aktem sakramentalnym. Już sama taka myśl jest w istocie zaprzeczeniem podstawowych zarysów autentycznej wiary chrystiańskiej. Czynienie z religii Jezusa lokalnej religii państwowej, to zaprzeczenie idei uczniostwa na podstawie osobistej decyzji, a to oznacza zanegowaniem samego uczniostwa. Chrześcijaństwo powszechne, to chrześcijaństwo utracone. Czyniąc z religii Jezusa religię całej grupy etnicznej, ludzie odzierają ją z jej istotnych cech, redukując ją zaledwie do roli kultury religijnej.

Jednakże taki właśnie plan wyłonił się po obu stronach machiny władz – regnum i sacerdotium. Już w roku 175 n.e. pewien kościelny dygnitarz, Meliton z Sardes, szeptał do ucha ówczesnych władców o tym, że „imperium może zachować swój kształt i świetność tylko wtedy, kiedy chrześcijaństwo NARODZINY HYBRYDY 112 będzie chronione i promowane...(B). Trochę później Orygenes sugerował, że jeśliby całe cesarstwo rzymskie zjednoczyło się w wierze w prawdziwego Boga, wtedy Pan walczyłby za nich, a ono stałoby spokojnie z boku: wtedy mogłoby zabić więcej wrogów niż uczynił to Mojżesz (C). Gdyby takiej rady posłuchano, powróciłoby społeczeństwo monolityczne z czasów przedchrześcijańskich i również znalazłaby się formuła, według której Kościół mógłby zwalczać swoją konkurencję cudzymi rękoma, zachowując swą szatę niesplamioną krwią swoich ofiar (stojąc „z boku”). Nie powinno umknąć naszej uwadze, że ani Meliton, ani Orygenes, nie wymieniają tu żadnych korzyści płynących dla Kościoła; twierdzą jedynie, że to byłaby dobra polityka, który przyniosłaby korzyści całemu imperium. Musimy zwrócić uwagę na znaczenie tej idei korzyści p o l i t y c z n e j , która często wychodzi na powierzchnię, kiedy tylko bieg spraw zaczyna dryfować w kierunku „chrześcijańskiego sakralizmu”(*).

____________________________

(B) - Według Euzebiusza (IV, 26,7) Meliton chciał, żeby cesarz połknął przynętę mówiąc, że zarówno Rzym jak i chrześcijaństwo powstały w czasach pierwszego cesarza Augusta, co było zwykłym wymysłem.

(C) - Odniesienie do 2 Mojżeszowej 14:14, gdzie czytamy: „Pan za was walczyć będzie wy zaś milczcie”! Ta druga część zdania była używana w czasach średniowiecznych, aby dostarczyć biblijnej podstawy do praktyki, w której heretycy byli likwidowani z rozkazu Kościoła, ale za pomocą władzy świeckiej, a Kościół jedynie „stał z boku”.

(*) - W „chrześcijańskim sakralizmie” (jak w każdym sakralizmie) „uświęcanie” odbywa się wyłącznie na drodze „sakramentalnej”, tj. poprzez „święte czynności”, „poświęcające” osoby i przedmioty, tzn. dokonujące ich „przeistoczenia” – mistycznego przeniesienia z obszaru „profanum” do obszaru „sacrum”. Z biegiem czasu częścią „sakramentu chrztu” stało się „krzyżmowanie”, czyli namaszczanie „świętym olejem” (używanym też przy innych „sakramentach”: „bierzmowania” i „święceniach kapłańskich”), któremu towarzyszy „znak krzyża” (czyli „imiona trójcy”), kreślony zawsze od czoła – miejscu spirytystycznego „oka Lucyfera” – przy akompaniamencie słów: „w imię ojca” (a kto jest ojcem cielesnego, duchowo nieodrodzonego człowieka?).

Ruch w kierunku „chrześcijańskiego sakralizmu” zaczął się w roku 313 n.e., wraz z ogłoszeniem Edyktu o tolerancji (znanego również jako Edykt mediolański, ponieważ po raz pierwszy został ogłoszony w tym właśnie mieście). Edykt ten uznawał chrześcijaństwo za religio licita (religię dozwoloną, dosł. „nie zabronioną”), którego to statusu wcześniej nie miała. Doraźnym rezultatem było ustanie prześladowań, gdyż edykt sprawiał, że stare oskarżenie o świętokradztwo nie było już możliwe. Ta zmiana politycznego klimatu spowodowała, że chrześcijanie mogli wyjść z ukrycia, a wówczas stało się oczywiste, że naśladowcy Jezusa byli o wiele liczniejsi niż ktokolwiek mógł przypuszczać.

Dzięki Edyktowi o tolerancji Bóg chrześcijan uzyskał swoje pełnoprawne miejsce na religijnych „żółtych stronach” (w rejestrze oficjalnie uznanych bóstw), choć można było łatwo przewidzieć, że chrześcijanie nie zgodzą się by był On traktowany jako jeden z wielu bogów: ich Bóg był końcem wszystkich bogów. Chrześcijanie nie zaprzestali nakłaniać ludzi, by wyrzekali się wiary swoich pogańskich przodków z jej bogami, oraz przyjmowali tego Jednego i Jedynego i dawali się ochrzcić.

W następstwie czy to bezkompromisowości ze strony chrześcijan, czy też ich nieoczekiwanej liczebności, wkrótce po wydaniu Edyktu o tolerancji wydano drugi edykt, czyniący chrześcijaństwo jedyną dozwoloną formą wiary. Teraz to chrześcijaństwo stało się „dobrą” religią, a wszystkie inne, w konsekwencji stały się „złe”. Ta nagła szczęśliwa odmiana losu dla chrześcijaństwa była w dużej mierze zasługą cesarza Konstantyna. Dla roli, jaką odegrał on w tej szeroko zakrojonej zmianie, przez tych wszystkich, którzy uznali ją za dobrodziejstwo dla sprawy Chrystusa, znany jest od tamtej pory jako Konstantyn Wielki. Przyjrzyjmy się dokładnie tej zmianie, aby zobaczyć, czy taka jej wysoka ocena jest uzasadniona.

Nie ma najmniejszego dowodu na to, że Konstantyn miał choćby mgliste pojęcie o idei łaski postępującej, czy ogólne chociaż zrozumienie wpływu autentycznego chrześcijaństwa na strukturę społeczną. To, co się wydarzyło, było prostym odwróceniem ról: wiara chrześcijańska zajęła miejsce, z którego zrzucona została wiara przodków; dotąd chrześcijaństwo było prześladowane, odtąd samo znalazło się w pozycji, umożliwiającej mu prześladowanie innych, co też z miejsca zaczęło czynić. A powody były te same co zawsze, a które stanowią o istocie każdego sakralizmu.

Konstantyn uważał się za najwyższy autorytet w sprawach dotyczących nowej wiary, podobnie jak był nim dotychczas odnośnie do wiary przodków. On sam zajął się tym, „aby jednoznacznie określić jak bóstwo powinno być czczone i jakiego rodzaju ceremoniał mu się podoba”,5) z prawem wyłączności w określaniu czy nazwisko danej osoby miało się znaleźć na kościelnej liście; tylko on miał „władzę kluczy” – prawo do ostatecznego głosu w sprawach wiary. Kiedy więc cesarz uznał kontrowersję ariańską za zagrożenie dla „chrześcijańskiego sakralizmu”, który właśnie tworzył, tak napisał do Atanazego, który chciał wykluczenia Ariusza:

Teraz, kiedy zapoznałeś się już z moją wolą, daj wstęp do Kościoła wszystkim, którzy mają takie życzenie. Jeśli usłyszę, że komukolwiek z tych, którzy uważają się za członków Kościoła w tym przeszkadzałeś lub ten wstęp im uniemożliwiłeś, natychmiast wyślę kogoś, kto nie tylko cię zdymisjonuje, ale również wydali z kraju.6)

Konstantyn, po swoim „nawróceniu” był równie nietolerancyjny, co i przed nim – zebrania starej religii były obecnie nielegalne, często z użyciem tej samej retoryki i schematu obostrzeń, wymierzonych uprzednio w zebrania chrześcijańskie. Umieszczenie zwykłej ofiary wotywnej w starej świątyni było zakazane prawem. Osoby nieochrzczone musiały teraz na mocy cesarskiego prawa uczęszczać na przygotowawcze nauki przedchrzcielne. Ci, którzy po takiej indoktrynacji odmawiali chrztu, podlegali surowej karze, a każdy, kto po takim przymusowym chrzcie powracał (D) do starych zwyczajów, był poddawany eksterminacji (E).

___________________________________________

(D) - Historycznie, tu rozpoczyna się okres surowości w stosunku do osób, które odpadły, który miał trwać przez następne tysiąc lat. Ta surowość nie powinna nas dziwić: jest ona nieuchronną konsekwencją systemu sakralnego. Jeśli rozumie się role regnum i sacerdotium na zasadach współistnienia, to nikt, kto ośmiela się podważać autorytet jednej władzy, nie może być tolerowany przez drugą. Sakralizm nie pobłaża „heretykom” a ten, który się nie podporządkowuje, automatycznie staje się „heretykiem”, to jest osobą, która „dokonuje wyboru”.

(E) - Początkowo, termin exterminatio w odniesieniu do „heretyka” mógł zachowywać swoje pierwotne znaczenie etymologiczne („usunięcia poza granice”). Już wkrótce jednak zaczął on oznaczać to, co rozumiemy pod nim obecnie – „likwidacja”.

Konstantyn natychmiast zaczął obsypywać nową religię najróżniejszymi względami. Ze środków publicznych powstawały eleganckie budowle kościelne, zwiastuny późniejszych średniowiecznych katedr, stawiane często na ruinach wcześniejszych świątyń bóstw pogańskich. Niedziela, pierwszy dzień tygodnia, znana wczesnemu Kościołowi jako „Dzień Pański”, została teraz ustawowo dniem wolnym od pracy, z pogańską nazwą: „dzień słońca”. Ten powrót do przedchrześcijańskiej nazwy dla chrześcijańskiego już dnia odpoczynku dowodził niezbicie, iż cesarz pozostał czcicielem słońca jako bóstwa; wiele lat po „nawróceniu” Konstantyna, w jego mennicy bito monety z emblematami czczącymi sol invictus – „niezwyciężone słońce”. Ponieważ to słońce właśnie przyczyniło się do jego „nawrócenia” (powodując „wizję”, która zmieniła bieg jego życia), Konstantyn uznał, że „niezwyciężone słońce” nadal ma być czczone. Czyż sami chrześcijanie nie spotykali się na modlitwie w „dniu słońca”, w modlitwach zwracając się ku wschodowi, gdzie ono wschodziło? I czy w ich Świętej Księdze Bóg nie był nazywany „słońcem sprawiedliwości”?

Konstantyn zaczął od razu subsydiować Kościół chrześcijański obfitymi sumami pieniędzy, a funkcjonariusze kościelni zaczęli być opłacani ze skarbu państwa. To prowadziło do całkiem „nieświętej” przepychanki do stanowisk i to ludzi, którzy często ani teoretycznie, ani praktycznie nie byli kompetentni w sprawach tej nowej wiary. Ta przepychanka nabrała jeszcze tempa, kiedy wydano dekret uwalniający wszystkich kleryków od publicznych powinności, takich jak płacenie podatków.

Wydaje się, że cesarz – zawsze szczodry w wydatkach – był szczególnie hojny dla Kościołów w Afryce prawdopodobnie dlatego, że od początku było oczywiste, iż przedsięwzięcie Konstantyna napotka na opór właśnie w Afryce. Od jakiegoś czasu istniały różnice między Kościołami w Afryce północnej i po drugiej stronie Morza Śródziemnego, ale w niczym nie przypominające antagonizmów, jakie już wkrótce miały rozgorzeć. Członkowie obydwu wspólnot swobodnie żenili się między sobą i wchodzili we wszelkie inne relacje społeczne. Odkąd jednak cesarz zaczął się mieszać w sprawy kościelne, dysonans między obiema grupami nabrał nowego wymiaru. Francuski uczony Martroye wyraził to następująco: „Wrogość ta była następstwem rygorów zastosowanych wobec donatystów, kiedy to w interesie spokoju społecznego cesarze powrócili do starej rzymskiej doktryny podporządkowania religii władzy świeckiej”.7) Donatyści byli przyzwyczajeni do tego, że Rzym sprawował władzę na szczeblu politycznym, ale zaniepokoił ich fakt, że z powodu konstantyńskiego przeobrażenia teraz również Kościół będzie musiał przyjmować rozkazy z Rzymu. Bez wątpienia to właśnie mogło przyczynić się do tego, iż donatyści próbowali przeszkodzić tym zmianom. Być może niezwykła hojność Konstantyna wobec Kościołów w Afryce miała uciszyć obawy donatystów w tej kwestii. Tak czy inaczej, Konstantyn poinstruował Cecyliana, biskupa Kartaginy, w następujący sposób:

Podjąwszy decyzję w sprawie zabezpieczenia finansowego – na poczet wydatków dla określonej ilości sług prawowitego i najświętszego Kościoła Katolickiego – napisałem Ursusowi, rachmistrzowi Afryki, polecając, aby spowodował przekazanie waszej wielebności 3 tysięcy follisów. Na podstawie kwitu na wyżej wymienioną sumę rozporządzisz, aby pieniądze przekazano wszystkim wyżej wspomnianym osobom według listy, która została przekazana ci przez Hozjusza F). Jeśli uznasz, że suma ta jest niewystarczająca, by wypełnić moje życzenia w stosunku do nich wszystkich, bez wahania zażądaj tego, co potrzebujesz od Heraklidesa, intendenta naszych włości, któremu osobiście rozkazałem, aby wypłacił bez zwłoki każdą sumę, jakiej wasza wielebność od niego zażądasz.

___________________________

(F) - Chodzi tu o biskupa Hozjusza z hiszpańskiej Kordoby, którego Konstantyn wybrał na swojego doradcę w sprawach kościelnych. To, że Konstantyn wysłał Cecylianowi listę nazwisk sporządzoną przez Hozjusza jest, najdelikatniej mówiąc, interesujące. Nasuwa się bowiem pytanie czy Cecylian nie znał swoich podwładnych, albo czy nie miał żadnego spisu kleryków, będących pod jego władzą? Jest prawdopodobne, że to Konstantyn nakłonił Hozjusza do sporządzenia tej listy, aby ludzie mający skłonności do donatyzmu zostali pominięci, bo Hozjusz był antydonatystą. Uczymy się stąd, że kiedy Kościół miesza się do polityki, dla polityków otwierają się możliwości mieszania w Kościele (*) .

(*) Dwuznaczność całej tej sytuacji wynikała z dwuznaczności osoby samego Cecyliana. Był on bowiem uznawanym przez cesarza biskupem Kartaginy, mimo protestów grupy biskupów numidyjskich (Afryka północnozachodnia), że jego konsekracji dokonał biskup, który był lapsi („zaprzaniec”) z okresu prześladowań za Dioklecjana; z kolei, wybrany przez „schizmatyków” „kontrkandydat” Cecyliana, Nowat, był „nielegalny” dla Konstantyna (wyjaśnia to jego dwuznaczną politykę w tej sprawie). Konflikt ten okazał się być przysłowiową „iskrą” – ‘beczka z prochem’ była już wtedy pełna; jej zawartość odsłania retoryczne pytanie Donata (następcy Nowata na „urzędzie kontrbiskupa” Kartaginy): „Co cesarz ma do roboty w Kościele?”, które wskazuje na istotę konfliktu – różnych wizji relacji „Kościoła i państwa”. Jakże proroczo brzmi w tym kontekście rzymska sentencja: „Kartagina musi zostać zniszczona”, według której Kartagina była już wtedy zagrożeniem dla pax Romana – „pokoju” narzuconego i utrzymywanego siłą; jak kiedyś w ciele, tak teraz w duchu „Kartagina” okazała się znowu przeszkodą – tym razem na drodze „chrześcijańskiego” pontifex maximus i jego idei nowego, „chrześcijańskiego” pax Romana.

W tym miejscu cesarz dodał, bez wątpienia mając donatystów na myśli:

A ponieważ słyszałem, że pewni ludzie o burzliwym charakterze chcą odciągnąć ludzi od najświętszego Kościoła Katolickiego przez jakieś niecne wymysły, trzeba ci wiedzieć, że osobiście wydałem rozkazy prokonsulowi Anullinowi i Patrykowi, przełożonemu prefektów, aby wśród wszystkich swoich obowiązków poświęcili tej sprawie szczególną uwagę, nie dopuszczając, by podobne rzeczy się miały miejsce. Podobnie, jeślibyś sam zauważył takie osoby trwające w swoich chorobliwych dążeniach, bez wahania zwróć się do wyżej wymienionych urzędników referując im całą sprawę, aby mogli wyciągnąć wobec nich konsekwencje, stosownie do tego co im osobiście poleciłem. Niech bóstwo wielkiego Boga zachowa cię na wiele lat.8)

Z tych rozkazów wynika jasno, że ani „żelazna”, ani „bambusowa” kurtyna nie były wynalazkiem XX wieku. Oto tutaj cesarz wznosi żelazną kurtynę wokół Kościoła, aby nikt nie mógł go opuścić. Stojąca za tym wszystkim polityczna motywacja jest do bólu oczywista, wprost łypiąc na nas groźnie z każdego miejsca całej tej notatki. Następnym przykładem jest list Konstantyna wysłany w tym samym czasie do Anullina, prokonsula Afryki:

Ponieważ jak się okazuje, największe zagrożenie ściągnęło na naszą wspólnotę państwową zaprzestanie religijnego kultu, w którym najwyższa cześć oddawana jest najświętszej mocy, zaś jego prawowite odnowienie i ochrona przywróciło Rzymowi największą chwałę i niezwykłą pomyślność wszystkim jego obywatelom – a wszystko to za sprawą boskiego dobrodziejstwa, postanowiliśmy, że ludzie, którzy z należytą świętością i podporządkowaniem temu rozporządzeniu ofiarują swe osobiste usługi w służbie boskiego kultu, będą otrzymywać odpowiednie dla swego trudu wynagrodzenie. Dlatego jest moim życzeniem aby ci, którzy w powierzonej ci prowincji oddają swoje osobiste usługi temu świętemu kultowi w Kościele Katolickim, na czele którego stoi Cecylian, a których potocznie zwą „klerykami”, zostali zachowani od wszelkich publicznych brzemion jakiegokolwiek rodzaju, ażeby przez jakąś świętokradczą pomyłkę lub upadek nie zostali odwiedzeni i nie odpadli od służby należnej Bóstwu, lecz mogli bez przeszkód wypełniać swe obowiązki, gdyż sprawowanie przez nich tej największej posługi Bóstwu, przyniesie według mojej opinii niezmierzone korzyści dla całej wspólnoty. Żegnaj, nasz najdroższy i najukochańszy Anullinie.9)

Jest sprawą całkowicie jasną, że Konstantyn promował nową wiarę dla jej „niezmierzonych korzyści dla całej wspólnoty”. Nie dał przy tym żadnych dowodów, by przykładał jakąkolwiek wagę do chrześcijańskiej doktryny grzechu i łaski, Bożego przebaczenia, odpuszczenia i odnowy czy miłości i miłosierdzia. Mówi samo za siebie, że Konstantyn, jak przed nim Platon, widział w prywatnym kulcie religijnym śmiertelne zagrożenie dla tego sakralnego ideału. I dlatego, zanim przewrót konstantyński zdążył zatoczyć pełny obrót, za organizowanie lub udział w tajnym zebraniu religijnym groziła kara śmierci (G).

_____________________________________

(G) - Przez najbliższe tysiąc lat tłumienie przez system sakralny „tajnych zgromadzeń religijnych” lub inaczej „niepublicznych zebrań dla celów religijnych” trwało na terenie całej Europy. Tajne zgromadzenie to zebranie „heretyków”, tj. tych, co „wybierają”; społeczeństwo sakralne nie może pozwolić na dawanie możliwości wyboru.

Jednym z najdalej idących aktów ustawodawczych, mającym wspierać nowy sakralizm, było prawne zrównanie herezji z podburzaniem do buntu, czyli zbrodnią przeciwko państwu. Odstępstwo na poziomie sacerdotium stało się odstępstwem na poziomie regnum. Widzieliśmy działanie tego mechanizmu w czasie procesu Jezusa dowodząc, że niemożność rozróżnienia między tymi dwoma rodzajami niesubordynacji jest nieuchronnym rezultatem płytkiej teologii.

I chociaż pomylenie herezji z zamachem stanu jest naturalnym skutkiem sakralnych założeń, architekci „chrześcijańskiego sakralizmu” dopilnowali, by identyfikowanie ze sobą tych dwóch rodzajów naruszenia prawa zostało na trwałe wpisane w prawo Imperium. Ta identyfikacja przetrwała cały długi okres zwany średniowieczem, stając się główną osią konfliktu czasów Reformacji. W Kodeksie Justyniana czytamy, że: „herezja ma być postrzegana jako wykroczenie przeciw państwu...wszelkie zło przejawiające się w praktykach religijnych ma być traktowane jako czyn kryminalny”.(10)

Wraz z nadejściem „chrześcijańskiego sakralizmu” zostały urzeczywistnione dawne marzenia o postępie przez powrót do przeszłości. W przewrocie konstantyńskim duchy machabeizmu i zelotyzmu znów jechały na jednym koniu, a Chrystusowe królestwo, o którym Zbawiciel w godzinie swojego procesu powiedział, że „nie jest z tego świata”, teraz stało się tak bardzo królestwem z tego świata, jak żadne z dotychczasowych. Miecz, który Jezus polecił schować Piotrowi, został ponownie wyciągnięty z pochwy przez ludzi, którzy chcieli być uznani za następców tegoż Piotra. A ci samozwańczy następcy zaczęli natychmiast instruować regnum jak ma „siec i rąbać” swoim mieczem w sprawach dotyczących tej sfery, do której Jezus surowo zabronił wstępu władzy świeckiej. Królestwo Chrystusa obecnie wysyłało armię przeciw armii, miecz przeciw mieczowi, a wojna stała się odtąd chrześcijańską misją, „uświęconą” wodami chrztu. Od roku 416 służba w armii stała się dostępna tylko dla chrześcijan. Ściąganie ognia z nieba, aby zniszczył tych, co stali na drodze (zachowanie, które Jezus zganił w sposób nie budzący wątpliwości) podejmowano teraz z błogosławieństwem tegoż Chrystusa.

Kościół nie tylko błogosławił teraz wojny w intencji zdobyczy terytorialnych jako narzędzia, by „Imperium rosło większe i większe”, ale zaczął również wspierać akty gwałtu popełniane w imię samej religii. Chrześcijanie doszczętnie spalili na przykład żydowską synagogę w miejscu zwanym Callinicum. Szeptali cesarzowi do ucha, że powinien pozbawić pogańskie świątynie ich ozdób, radząc mu, aby kazał przetopić pogańskie bożki na monety, tak to argumentując: „Od kiedy zaczęto niszczyć pogańskie świątynie, boska moc sprawiła, że twoja władza zaczęła rosnąć bardziej w siłę. Dlaczego więc nie spalić żydowskich synagog, skoro Żydzi z pewnością nie są ani trochę lepsi od czcicieli rodzimych bożków”? Kiedy jednak cesarz Teodozjusz dowiedział się o tej nikczemności, rozkazał chrześcijanom, aby synagogę odbudowali. W odpowiedzi na to, wiodący rzecznik upadłego Kościoła, nikt inny jak sam biskup Ambroży, zwrócił się do cesarza: „Jestem jedno z tymi biskupami; mówię, że to ja spaliłem tę synagogę, i to ja wydałem rozkazy, aby ją podpalić – aby nie pozostało takie miejsce, gdzie zapierają się Chrystusa”(*) .

_______________________________________________

(*)  - Było to pierwsze starcie cesarza z Ambrożym, kiedy to po sprzeciwie Ambrożego wobec słusznego skądinąd żądania wobec biskupa Callinicum odbudowania żydowskiej synagogi (zburzyli ją chrześcijanie w jego diecezji), jednak ustąpił, choć Ambroży nie zaproponował żadnego rozwiązania. Drugie miało miejsce w r. 390, kiedy w odwecie za śmierć rzymskich urzędników w czasie buntu w Tesalonikach z rozkazu Teodozjusza zmasakrowano 7000 Tesalończyków. Ambroży wezwał wtedy cesarza do publicznej pokuty, co Teodozjusz uczynił, czując się zmuszony do przyznania, że w sprawach moralności zarówno on, jak świecka władza są poddane Kościołowi. Ta konfrontacja regnum i sacerdotium z pewnością utorowała drogę późniejszemu Kościołowi zwycięskiemu. Jakże przypomina to wyznanie Lutra, który obciążany odpowiedzialnością za masakry w wojnie chłopskiej (zginęło 100 tys. chłopów!), „w swoich późniejszych latach odpowiedział wyzywająco: To ja, Marcin Luter, zamordowałem wszystkich tych chłopów w czasie powstania, bo to ja nakazałem ich zamordować. Cała ich krew jest na moich rękach. Ale ja zrzucam ją na naszego Pana Boga, który kazał mi tak mówić” (Martin Luter, Werke, wyd. poszerzone, t. 59, s. 284; w The Anabaptists: neither Catholics nor Protestants, William R. McGrath, wyd. popr. 1989).

Powiedział też cesarzowi, że ktokolwiek wydałby rozkaz, aby chrześcijanie odbudowali synagogę, ten zapiera się wiary:

Czy z pieniędzy Kościoła mamy budować dom dla tych, którzy zapierają się Chrystusa! Czy pozwolisz, aby Żydzi tryumfowali nad Kościołem Chrystusa? Chcesz przyznać trofeum zwycięstwa nad ludem Chrystusa? O imperatorze, a więc radość dla niewiernych? Święto dla synagogi? Poniżenie dla Kościoła Chrystusa? Bóg mówi do ciebie: „Dałem ci zwycięstwo nad twoimi wrogami a ty teraz dajesz zwycięstwo moim wrogom nad moim ludem!... W czyim interesie jest odbudowa synagogi? Czy tak ci nakazał Chrystus? Ten Chrystus, którego oni zabili, i którego się zaparli? (11)

Czytelnik z całą pewnością już zauważył, że tym razem objawienie, które Wszechmocny z tak wielkim wysiłkiem starał się przekazać Swojemu Ludowi w czasach Saula i Uzjasza, zostało znowu całkowicie zaprzepaszczone. Podział obowiązków, który udało się wypracować, został unieważniony, a regnum i sacerdotium znów się połączyły tak ściśle, jak były złączone przedtem, zanim duch objawienia zaczął mocować się z duchem ludzkim. Społeczeństwo znów stało się tak samo sakralne jak za czasów Nebukadnesara. Jednym słowem, synowie boży i córki ludzkie dali początek nieślubnej hybrydzie, stworzeniu topornemu i szkaradnemu, ale jak to bywa z hybrydami – twardemu i bezwzględnemu. Miała przecież pozostać na scenie jeszcze przez długi czas.

***

Zmiana, jaka zaszła w duszy Konstantyna – nazywana jego „nawróceniem” – była różnie oceniana. Ci, którzy uważali nadejście „chrześcijańskiego sakralizmu” za dobrodziejstwo, malowali je w jasnych barwach. Euzebiusz zapisał setki stron pochwałami na cześć tego człowieka i procesu zmian, jaki zapoczątkował. Abraham Kuyper, wiodący teolog reformowany naszych czasów, wydaje się podchodzić do zmiany konstantyńskiej prawie tak samo entuzjastycznie jak Euzebiusz. Pisał on:

Pierwsze starcie zakończone pokłonem cesarza oddanym Jezusowi... zapoczątkowało triumf królowania Chrystusa nad społeczeństwem... Od tego czasu królowanie Chrystusa stało się siłą wytyczającą kierunek, stojącą ponad władzą cesarską, która – aby wzmocnić swój wpływ nieustannie zacieśniała swoje relacje – z królestwem Jezusa... Kiedy w czwartym wieku ustały prześladowania a władza świecka wykazała gotowość do podporządkowania się władzy Jezusa, pełne zwycięstwo stało się faktem. Trwało ono przez cały długi okres zwany średniowieczem. (12)

Oceniając przewrót Konstantyna w taki sposób, Kuyper powielał jedynie stanowisko synodu w Dordt (1618-19) wyrażone w modlitwie na jego otwarcie. Synod ten zwołany został przez regnum i odbywał się pod jego przewodnictwem; to władza świecka zatrzymała listy uwierzytelniające delegatów z zagranicy, odmawiając ich ujawnienia, choć była o to proszona. Synod zwołano dla rozstrzygnięcia kwestii będącej całkowicie w gestii sacerdotium (narodziny arminianizmu). Jednak wyrok na tych, których synod uznał winnymi błędu, miał charakter cywilny – exterminatio (w dosłownym tego słowa znaczeniu). W modlitwie otwierającej synod nie szczędzono licznych pochwał pod adresem regnum „za chodzenie śladami waszych słynnych poprzedników, Konstantyna i Teodozjusza...”.

Z drugiej strony, wielu współcześnie żyjących protestantów, szczególnie tych mieszkających w Nowym Świecie, reprezentuje zdecydowanie mniej owacyjną ocenę Konstantyna i jego innowacji. I chociaż sami nie określali go jako „krwiożerczego egoisty, któremu przypisuje się wielkie zasługi w uczynieniu z chrześcijaństwa potęgi światowej i prowadzenia stosownej do tego polityki”,13) coraz trudniej im będzie nie zgodzić się z oceną Karola Bartha. Uważał on, że od kiedy Kościół pozwolił światu być poręczycielem swojego życia, stał się jedną z wielu świeckich sił politycznych, a zostając Kościołem powszechnym (Volkskirche) jawnie zdradził swą świętość, poselstwo i świadectwo, wchodząc żywcem w świat potwornej baśni i fantazji.

Możemy być pewni, że nawrócenie Konstantyna było raczej aktem woli umęczonego polityka niż umęczonej duszy. Typowa nuta przewodnia nawrócenia, jaką jest grzech i łaska, przebaczenie i odnowa, jest w tym „nawróceniu” dziwnie nieobecna. Na obronę cesarza należy stwierdzić, że ci kościelni dygnitarze, którzy zachęcali go do dzieła „chrześcijańskiego sakralizmu”, tego najważniejszego tematu nie akcentowali, ale migali mu przed oczyma wielkimi korzyściami jego osobistej kariery, zwłaszcza wojskowej, oraz ogólnie władzy świeckiej. Ponieważ dygnitarze kościelni dla przeciągnięcia cesarza na swoją stronę użyli politycznej przynęty, nic dziwnego, że jego nawrócenie miało barwę i odcień polityczny.

Trzeba również pamiętać, że „nawrócenie” cesarza dokonywało się w czasie, gdy był on zaangażowany w działania wojenne: chrześcijaństwo przemówiło do niego, ponieważ nabrał on przekonania, że pomoże mu ono zwyciężyć w prowadzonych wojnach. Jego przeciwnik, Maksencjusz był „adeptem w sztukach magicznych” religii pogańskiej i ciemnych sił za nią stojących; jego rynsztunek wojenny był zaopatrzony w emblematy tych sił i przy ich pomocy miał nadzieję zwyciężać. „Nawrócenie” Konstantyna należy zatem rozpatrywać w tym wyraźnym kontekście wojskowej rywalizacji. „Wizja Konstantyna”, jak ją nazwano – krzyż na niebie i towarzyszący mu napis: in hoc signo vinces („w tym znaku zwyciężysz”) – służyła jako przeciwwaga dla „wizji” konkurenta [coś w rodzaju „wojny psychologicznej”].

Konstantyn zobaczył w krzyżu swoją „tajną broń” – silniejszy propagandowy środek niż ten, którym dysponował Maksencjusz. W tej całej sprawie myśli Konstantyna-żołnierza wyraźnie zdominowane są sprawą doraźnego interesu militarnego. To w dużym stopniu tłumaczy dlaczego Konstantyn, jak się wydaje, nie kiwnął nawet palcem, aby wprowadzić nowo przyjętą wiarę w życie i sprawy cywilne; jego „nawrócenie” było za to wyraźnie widoczne na froncie wojennym. Kawałki żelaza, które przesłała mu jego przesądna matka – rzekomo zardzewiałe gwoździe z krzyża Chrystusa – kazał on przekuć w wędzidło i rozetki do uzdy swego rumaka bojowego, zaś labarum (obecne od tamtego czasu w sztuce chrześcijańskiej jako znak „X” wpleciony w długi trzonek znaku „P”) stało się monogramem, który widniał na namiocie polowym Konstantyna i na tarczach jego żołnierzy. Modlitwa, jaką musieli po nim powtarzać jego pogańscy żołnierze, (żołnierzechrześcijanie mieli niedzielę wolną, by móc brać udział w nabożeństwach faworyzowanej obecnie religii) była modlitwą żołnierską:

Tylko Ciebie znamy jako Boga, Ciebie wyznajemy jako króla, do ciebie zwracamy się o pomoc, od Ciebie pochodzą nasze zwycięstwa, dzięki Tobie pokonaliśmy naszych wrogów. Tobie dziękujemy za otrzymane dobrodziejstwa i od Ciebie oczekujemy ich w przyszłości. Ciebie błagamy, abyś na długo zachował nam naszego Cesarza Konstantyna i jego bogobojnych synów w zdrowiu i zwycięstwach.14)

                Biorąc pod uwagę okoliczności towarzyszące narodzinom chrześcijaństwa (jak została nazwana ta hybryda) – a mianowicie, że jej architektem był cesarz będący w trakcie działań wojennych – nic dziwnego, że hybryda ta stała się narzędziem wojennym. Religia krzyża została zmilitaryzowana, a krzyż stał się rękojeścią, z przyspawaną do niej klingą miecza. Od czasów Konstantyna, kiedy Kościół po raz pierwszy osiągnął pozycję sytuacji, pozwalającą mu czerpać korzyści polityczne z prowadzonych wojen, zawsze już popierał najróżniejsze wojny – w imię Księcia Pokoju.

Jak ujął to współczesny pisarz:

Łagodny i pokojowo nastawiony Jezus stał się bogiem wojny, a krzyż, święty symbol chrystiańskiego odkupienia, stał się sztandarem dla krwawych konfliktów. Bóg chrystian zmienił się w boga wojny i podboju. Znak krzyża, na który został skazany Jezus, ponieważ odmówił sankcjonowania lub prowadzenia wojny narodowo-wyzwoleńczej, a na którym zmarł dla zbawienia ludzi, teraz stał się cesarskim emblematem wojennym, mającym przynosić powodzenie i zwycięstwo.15)

Geneza labarum opowiada historię moralnego upadku chrystiańskiej wiary, jaki dokonał się w przewrocie Konstantyna. Ten „znak”, jaki zobaczył Konstantyn, był prawdopodobnie wywołany przez tzw. perihelium, czyli tęczową aureolę wokół tarczy słonecznej, utworzoną z obecnych w powietrzu kryształków lodu i wynikającemu stąd wygięciu promieni słonecznych, czemu często towarzyszy także pionowy snop światła powyżej i poniżej słońca. Wiemy, że Konstantyn był w tamtym czasie kimś w rodzaju czciciela słońca, co musiało uwrażliwiać go na wszystko, co miało związek ze słońcem (wygląda na to, że był on wyznawcą słońca także i później, zważywszy na fakt, iż monety bite przez niego również po jego nawróceniu nadal przedstawiały sol invictus – „niezwyciężone słońce”). Okazuje się, że w swojej pierwotnej formie labarum przypominało krzyż z okręgiem ponad poziomą belką, łącząc w ten sposób Jezusa z bogiem-słońcem.. Później zmieniono kształt na taki, jaki obecnie możemy oglądać w sztuce sakralnej.

W przewrocie konstantyńskim jesteśmy świadkami olbrzymiej fali atawizmu, masowego powrotu do miejsca, które wydawało się już na dobre porzucone – jest to powrót do struktury społecznej czasów poprzedzających okres, w którym Duch Boży rozpoczął pracę nad duchem ludzkim. To, za co król Saul został odrzucony, zostało wprowadzone ponownie za ogólną aprobatą przez władcę, którego imię zaczęto pisać jako „Konstantyn Wielki.” To, co było Corpus Christi (Ciałem Chrystusa), stało się corpus christianum (ciałem ochrzczonych) (H)*).

 _______________________________________

(H) - Określeń Corpus Christi lub Ciało Chrystusa i oraz corpus christianum lub „ciało ochrzczonych” będziemy odtąd używać równolegle (i zamiennie) z odpowiadającymi im terminami „Kościoła niewidzialnego” i „Kościoła widzialnego”. Ciało Chrystusa (Corpus Christi) to Kościół, czyli twór postrzegany z perspektywy społeczeństwa złożonego (pluralistycznego), a „ciało ochrzczonych” (corpus christianum) to Kościół w optyce społeczeństwa jednolitego religijnie, znany jako „Kościół chrześcijański” lub „chrześcijaństwo”.

(*) Przypomnijmy, że używany przez Autora inny termin Christendom (czasem tłumaczony tu jako „chrześcijaństwo”) można przetłumaczyć także jako „domena („dom”) ochrzczonych”, gdyż jest to złożenie czas. christen: „chrzcić” lub „nadawać imię” (dosł. „włącza ć do Kościoła chrześcijańskiego przez chrzest ”) i przyr. -dom: „szereg” („klasa” lub „warstwa społeczna”), „warunek” („stan”) i „domena” (stąd dome: „gmach” lub „budowla”).

Nowa wizja autentycznego chrześcijaństwa (lub inaczej chrystiaństwa) z jego strukturą społeczną znikła, a w jego miejsce wróciła struktura „stara jak świat”, do której świat był przyzwyczajony i na którą jest w istocie skazany, jeśli nie przyjmie chrystiańskiego punktu widzenia. Jak to ujął współczesny holenderski uczony: „Strukturyzacja „ciała ochrzczonych” pasuje idealnie do jedności religii, kultury i państwa, co jest wyróżniającą cechą praktycznie wszystkich niechrześcijańskich religii. Z tej perspektywy „ciało ochrzczonych” jawi się jako wewnętrznie niespójna mieszanka ewangelii i starożytnego, pogańskiego sposobu widzenia świata”.16) Mógł również to ująć w ten sposób, iż wraz z nadejściem „ciała ochrzczonych” jesteśmy świadkami narodzin pokracznej hybrydy…

***

Jedną z najbardziej zniechęcających cech przewrotu konstantyńskiego jest fakt, że niektóre z najtęższych umysłów kościelnych narzuciły sobie trudne zadanie złożenia w całość teologii popierającej (autoryzującej) ten nowy porządek. Augustyn z Hippony uczynił to zadaniem swojego życia aby tak zaprojektować mapę Kościoła, aby po nałożeniu jej na mapę imperium, Ciało Chrystusa pokrywało się z „ciałem ochrzczonych”. Za tę usługę wyświadczoną Kościołowi oficjalnemu został kanonizowany, stając się „świętym” Augustynem. Ze względu na szacunek, jakim otaczany on jest do dziś dnia zarówno przez katolików jak i protestantów, powinniśmy na nowo i dokładniej przyjrzeć się jego strategiom i roli, jaką odegrał w przewrocie konstantyńskim.

Zadanie, któremu się Augustyn poświęcił, nie należało do łatwych. Nowy Testament, z jego wzorem Kościoła ignorującego wszelkie ludzkie granice, bo wytyczającego sobie własne, wciąż pozostawał w rękach ludzi. Ten problem trzeba było pokonać, jeśli sen o Kościele państwowym miał się ziścić. Augustyn próbował uciec od tego dylematu - kreśląc obraz Kościoła funkcjonującego na dwóch płaszczyznach: ecclesiola in ecclesia – „małego” Kościoła Ciała Chrystusa, ukrytego w „dużym Kościele” „ciała ochrzczonych”. W ten sposób Augustyn miał nadzieję zachować ideę Kościoła Nowego Testamentu tworząc jednocześnie zręby powszechnego Kościoła państwowego. Istniała jednak pewna dodatkowa trudność. Jeśli „mały Kościół” miałby nadal tak wyraźnie odbijać od reszty społeczeństwa, poważnie myślący ludzie straciliby całe zainteresowanie tą większą strukturą, obecnie również nazywaną „Kościołem”.

Dla rozwikłania tej kwestii Augustyn – z pewnością wdzięczny Opatrzności za biblijną ideę predestynacji – posłużył się ideą „wybrania w wieczności”. Posługując się tą koncepcją, udało mu się uczynić z Ciała Chrystusa teologiczny twór z definicji niedostrzegalny dla oka ludzkiego, którego niewidoczność miała mu uniemożliwiać – według jego koncepcji – wyjście poza nawias masowego i widzialnego Kościoła powszechnego (Volkskirche). Jednak w tym punkcie Augustyn napotkał jeszcze jedną przeszkodę: Nowy Testament przedstawia Kościół jako twór łatwo dostrzegalny dla oka ludzkiego poprzez zdecydowanie odmienny styl życia. Nowy Testament mówi o poszczególnych wierzących, że „po owocach ich poznacie”, tj. po sposobie życia „jak przystoi świętym”. Jak więc tacy chrześcijanie mogą stać się niedostrzegalni, kiedy znajdą się razem w Kościele?

Augustyn był osobowością wyjątkowo twórczą; biorąc pod uwagę ilość przeszkód, jakie z konieczności sam postawił na swojej drodze, ich omijanie musiało stać się niejako jego specjalnością. I w tym przypadku znalazł on sposób obejścia problemu, czyniąc z przykładnego życia znak rozpoznawczy nie uczniostwa, jak przedstawia to Nowy Testament, a... herezji! To on zapoczątkował określanie uczciwości przeciwników „ciała ochrzczonych” terminem quasi (niby). Tam, gdzie Jan Chrzciciel widząc „owoc godny upamiętania” udzielał wodnego chrztu, tam Augustyn zaczął udzielać nagany. Wymyślił on teorię, według której bijące w oczy wyższe standardy moralne „heretyckich” donatystów były w istocie tylko quasi laudabilis conversatio („postępowaniem pozornie chwalebnym”) – które to wyrażenie świat miał słyszeć po wielekroć przez następne z górą tysiąc lat (I).

_____________________________

(I)- To właśnie ten spór dał językom germańskim ich główny termin na określenie „heretyka”. Jego źródłosłów pochodził od greckiego słowa kathar, oznaczającego „oczyszczony”, ponieważ „heretycy” mówili o sobie jako o tych, którzy przeszli „oczyszczenie”. Z greckiego kathar wywodzi się górnoniemiecki Ketzer oraz dolnoniemiecki ketter.

Pozwoliwszy sobie na powyższe odchylenia od chrystiańskiego sposobu myślenia Augustyn musiał doświadczyć ich konsekwencji. System prawd zawartych w autentycznym chrześcijaństwie jest bowiem tak spójny, że udaremnia wszelkie próby manipulacji powodując, że każde naciągnięcie tej delikatnej materii w jednym miejscu spowoduje jej zmarszczenie w innym. Doraźne „rozwiązanie” Augustyna spowodowało wyłonienie się problemu zgodności nowych idei z proroczymi przepowiedniami. Ludzie mocno wierzyli w konieczność wypełniania się proroctw dlatego oczekiwali, iż wielkie zmiany, które miały miejsce, zostały przedtem przepowiedziane. Nowy Testament nie zawiera jednak żadnych przepowiedni, które mogłyby znaleźć swe wypełnienie w przewrocie Konstantyna.

Nie mówi on również o erze prześladowań, po której miałaby nastąpić era wolna od prześladowań, nie zna również zapowiedzi spojenia w jedno krzyża i korony, ani zjednoczenia władzy świeckiej i duchownej, które z tak wielkim wysiłkiem zostały rozłączone w czasach Starego Testamentu. Gdyby Augustyn nie był apologetą (czyli kimś, kto stawia tezę, a potem szuka argumentów na jej poparcie) z pewnością tu by już zrezygnował lub przynajmniej widząc, że Nowy Testament nie potwierdza jego argumentów, spróbował zrewidować dotychczas podjęte przez siebie kroki.

Zamiast tego, już wkrótce on i jego naśladowcy zaczęli interpretować przewrót konstantyński jako koniec dźwigania krzyża, identyfikując go z Tysiącleciem opisanym w Objawieniu (J). Zaczęli także mówić, że zalecenia zawarte w Wielkim posłannictwie z Mateusza 28:19, zostały wykonane już teraz, kiedy wszystkie narody znalazły się pod wodami chrztu.

________________________________________

(J) To nie przypadek, że idea powtórnego przyjścia uległa wyciszeniu wraz z nadejściem „chrześcijańskiego sakralizmu”. Z wyjątkiem sporadycznych przebudzeń (zwykle w kontekście innych „heretyckich” idei jak w przypadku Joachima de Fiore) pozostała ona w uśpieniu przez następne milenium i dłużej. Jej odrodzenie musiało czekać do czasu odrzucenia „chrześcijańskiego sakralizmu”. Obecnie jest ono żywe wszędzie tam, i tylko tam, gdzie odrzuca się „ciało ochrzczonych”.

Jednym z trudnych progów na kursie zmian zalecanych przez Augustyna było to, że wymagały one użycia środków przymusu. Był to szczególnie nieprzyjemny odcinek na jego usłanej przeciwnościami drodze. Stanowisko Nowego Testamentu w kwestii wymogu wolności wyboru, aby coś przyjąć lub odrzucić, by gdzieś należeć lub nie należeć, jest tak konsekwentne, że każdy sakralista – na jakiego Augustyn właśnie wyrastał – musiał użyć tu całej swej pomysłowości, aby usprawiedliwić użycie siły w sprawach wiary. Augustiańska teologia przymusu kształtowała się w ogniu jego batalii przeciw donatystom. Mimo że spór ten miał wiele wątków, kością niezgody była kwestia, czym jest lub czym nie jest Kościół Chrystusowy. To w czasie tego sporu Augustyn opowiada się ostatecznie za Kościołem jako corpus christianum („ciałem ochrzczonych”), podczas gdy donatyści pozostali wierni wizji Corpus Christi (Ciała Chrystusa). Augustyn miał pełną świadomość kluczowego charakteru tej sprawy. Pisał on: „Punktem spornym między nami a donatystami jest kwestia, gdzie znajduje się to ciało, to znaczy, gdzie można znaleźć Kościół”.17) Donatyści nie przestali postrzegać Kościoła jako „małej trzódki”, otoczonej masą nieodrodzonych. Twierdzili oni, że wraz z przewrotem Konstantyna „kąkol prawdziwie się rozplenił, a plon pszenicy zmalał”; utrzymywali oni, że z powodu konstantyńskich innowacji: „niwa Pańska pozostaje już tylko w Afryce”;18) mówili tak, ponieważ w ich oczach Kościół, obejmując całą populację [niejako utożsamiając się z nią], utracił tożsamość Kościoła Chrystusowego [jakby przyjmując „obywatelstwo świata”]. Kiedy donatyści mówili o pójściu swoją własną drogą w proteście przeciwko idei Kościoła obejmującego wszystkich, o co walczył Augustyn, napisał on:

Słyszę, że macie zwyczaj cytowania wydarzeń zawartych w Ewangelii; mianowicie tego, że gdy siedemdziesięciu odstąpiło od Pana, zostali oni w tym stanie grzesznej i bezbożnej dezercji pozostawieni sami sobie, a Pan zapytał nawet dwunastu, którzy pozostali, czy i oni nie chcą odejść, zapominacie jednak, że był to czas, gdy pierwsze pędy Kościoła zaledwie zaczynały przebijać powłokę nowo zasadzonego ziarna i nie wypełniło się jeszcze: „Wszyscy królowie przed Nim upadną i wszystkie narody służyć Mu będą”. W zakresie rozwiniętego wypełnienia tego proroctwa Kościół dysponuje dzisiaj proporcjonalnie na tyle większą władzą tak, że jest w stanie nie tylko zachęcać, ale i przymuszać ludzi, aby uchwycili się tego, co dobre (*) . (19)

________________________________

(*) - Godzi się zacytować tu współczesną wypowiedź polskiego hierarchy katolickiego, ujawniającą tę samą wizję „dobra”: „Kościół ze wszystkich sił przeciwstawia się pierwszeństwu dobra przed prawdą. Łatwiej przebaczy wszystko, niż atak na prawdę. Wie bowiem doskonale, że jeśli ktoś upada, ale nie podważa prawdy, ciągle jeszcze może się nawrócić. Jeśli jednak ktoś odrzuca prawdę, porzuca cały porządek natury” (ekumeniczne pismo Jednota, 5/2002, Wiadomości ekumeniczne). Oto potwierdzenie (niezmiennej jak widać) sakralnej formuły wyższości prawdy nad dobrem, od czasów Augustyna pozwalającej przez z górą milenium w majestacie tak pojętej „sprawiedliwości” eksterminować heretyków „dla ich dobra” – „dobra” wyznaczonego miarą własnej (jedynie słusznej) „prawdy”.

Dla dalszego uzasadnienia tej kuriozalnej idei, że odtąd stosowanie przymusu jest czymś dobrym i właściwym, Augustyn powoływał się na przypowieść o uczcie weselnej (Łukasza 14) mówiąc do donatystów:

Chrystus pokazuje to wystarczająco jasno w przypowieści o uczcie weselnej. Po zebraniu zaproszonych...., po tym, jak słudzy powiedzieli, że postąpili zgodnie z poleceniem, a wciąż jeszcze jest miejsce, Mistrz powiedział: „Idźcie na dziedzińce i opłotki i przymuszajcie ich, aby przyszli, aby mój dom był pełen”. Zwróćcie uwagę na to, że w odniesieniu do tych, którzy weszli we wcześniejszym okresie, użyte są słowa ’przyprowadźcie ich’, co określa stadium początkowe rozwoju Kościoła, kiedy dorastał on dopiero do postaci, umożliwiającej mu stosowanie przymusu. A ponieważ jest rzeczą słuszną, by wraz ze wzrostem siły i mocy przymuszać ludzi do przyjścia na święto wiecznego zbawienia, dlatego powiedziano później: „przymuszajcie ich”.20)

Do tego fragmentu i jego problematycznej hermeneutyki Augustyn będzie jeszcze nie raz powracać. Na przykład, w dziele De Correctione Donatistarum napisał on: „Jeśli zatem władza, którą Kościół z bożego nadania uzyskał we właściwym czasie, przez religijny charakter i wiarę królów będzie instrumentem, przez który ci na gościńcach i opłotkach – to znaczy w herezjach i schizmach – będą przymuszani by weszli, niech nikt nie dopatruje się winy w byciu przymuszanym”.21) Augustyn powraca do tego tematu również w kazaniu na temat Łukasza 14:16:

Kogo znajdziecie, nie czekajcie aż się zdecydują, ale ich przymuszajcie, aby weszli. Przygotowałem wielką ucztę, wspaniały dom i nie dopuszczę, aby jakieś miejsce pozostało wolne. Poganie przyszli z ulic i uliczek: niech heretycy przyjdą spoza opłotków, tutaj znajdą pokój. Celem tych, którzy wznoszą opłotki, jest szerzenie podziałów. Niech zostaną zza tych opłotków wyciągnięci, niech zostaną wyrwani spośród cierni. Obwarowali się mocno za swoimi opłotkami i nie chcą dać się przymusić. Mówią: „Pozwólcie nam wejść z naszej własnej dobrej woli”. Nie takie jest polecenie Pana. „Przymuszajcie ich” – mówi on – „aby weszli”.22) Tę egzegetyczną ekwilibrystykę można by było jeszcze nazwać zgrabną, gdyby nie jej poważne konsekwencje. Żaden odpowiedzialny egzegeta nie wieszałby tak wielkiego ciężaru na tak kruchym kołku – zwykłego następstwa dwóch czasowników: „przyprowadzić” i „przymusić”. To nie jest wystarczające uzasadnienie dla zilustrowania idei dwóch etapów w życiu Kościoła Chrystusa. Augustyn z pewnością nie wieszałby tak wiele na tak niepewnym kołku, gdyby mógł znaleźć pewniejszy (K).

 ___________________________________________

(K) - Te pobożne usiłowania Augustyna, przygotowujące drogę dla Kościoła prześladującego, nie robiły wyraźnie na donatystach większego wrażenia. Nieustannie powtarzali w swoich kazaniach że od czasu, jak Imperium Rzymu przyjęło chrześcijaństwo, nic tak naprawdę się nie zmieniło. Jedyną różnicą – mówili oni – jest to, że w czasach przedkonstantyńskich diabeł używał siły do frontalnej walki, a teraz działa poprzez swych sprzymierzeńców wewnątrz obozu. Dla prawdziwych chrześcijan skutek jest taki sam. Ich lider, Petilian, nie widział żadnej różnicy między prześladowaniami w czasach pogańskich a prześladowaniami donatystów (*) . (23)

(*) - Jakże inny obraz sporu Augustyna z donatystami znajdujemy w „Tajemnicach opatrzności” Johna Flavela (baptystyczne wyd. „Słowo Prawdy”, Warszawa 1966, ss. 22 i 23), „gdzie... ten zacny starzec... dzięki [Bożej opatrzności]... uniknął śmierci z rąk krwawych donatystów, którzy dowiedziawszy się o podróży świętego męża, urządzili na niego zasadzkę”. Cóż, trudno oczywiście zaręczyć, że kiedyś jacyś zrozpaczeni i rozgoryczeni donatyści (o ile wierzyć tej identyfikacji) nie podjęli kiedyś – w odruchu zaszczutego psa – próby zamachu na swego zaprzysięgłego prześladowcę. Weryfikowalne dane historyczne ukazują bowiem Augustyna jako ewidentnego prześladowcę donatystów (nie na darmo zwano go „młotem na heretyków”). Przedmowa cytowanej książki dodatkowo wzmacnia wiarygodność przedstawionej w niej oceny wspomnianego sporu, nazywając Johna Flavela „złotoustym kaznodzieją, nieustraszonym szermierzem prawdy ewangelicznej”, a w dodatku przedstawicielem „ruchu purytańskiego, dążącego do reformy Kościoła na gruncie Słowa Bożego”. I czemu tu wierzyć – słowom? A może raczej czynom. Budowanie wiarygodności na „krasomówstwie”, to śliska droga. Jeden z tzw. „ojców Kościoła”, Jan Chryzostom, również odziedziczył przydomek „Złotoustego”, choć jest autorem ośmiu rekordowo zjadliwych antysemickich traktatów. Inny „autorytet kościelny”, Ambroży (duchowy ojciec Augustyna), twierdził wręcz, że palenie synagog nie jest w ogóle grzechem (jego wypowiedź niedawno cytowaliśmy). Augustyn – sam również autorytet (także dla wielu protestantów) – nie tylko antysemickim zacięciem przewyższył swego duchowego mistrza, pisząc że „Żydzi jako winni krwi Chrystusa są wyklęci z ziemi i stąd przeklęci przez Kościół”, ale „z urzędu” prześladował nie tylko donatystów, ale i manichejczyków, co w tym drugim przypadku jest dość dwuznaczne (skoro sam kiedyś był manichejczykiem). Obraz Augustyna i donatystów z publikacji baptystów (aspirujących do miana „ewangelicznie” wierzących) to typowy przykład bezkrytycznego powtarzania stereotypów – „budowania na (lotnym) piasku” słów, z pominięciem osądu czynów. Jaki duch kryje się za taką wirtualną rzeczywistością? (Na okładce rzeczonej książki widnieje „katolickie” logo „Bożej opatrzności”: „wpisane w trójkąt otwarte oko” – w kręgach okultystycznych zwane „okiem Lucyfera”.) Niech to nas jednak nie dziwi, gdyż tradycje „złotouścia” mamy w Polsce bogate. Przykładem choćby ksiądz Piotr Skarga, który przecież podżegał do prawnego i fizycznego prześladowania innowierców, twierdząc iż mniejszym grzechem jest prawo, by każdy kradł i zabijał ile i gdzie może, niż egzekwowanie (korzystnej dla niekatolików) tzw. konfederacji warszawskiej, oraz publicznie broniąc np. sprawców zburzenia kościoła ewangelickiego w Krakowie w r. 1573 – co gorsza, uczestniczącą w tym młodzież („...od robacząt na poły cudowne zboru obalenie... zesłane przez Pana Boga, który chce, aby ewangelicy... się nawrócili”), w czym sekundował mu ówczesny kardynał Hozjusz (to on w 1564 r. sprowadził do Polski jezuitów), mówiąc: „Czego nie śmiał ani król, ani biskup, to zrobić ośmielili się studenci akademii krakowskiej, godni wiekuistej pamięci, których chwałę cały Kościół sławić będzie” (Historia Kościoła, Paweł Siebert, Warszawa 1938, passim). W swoich mowach Skarga (zresztą, nie on jeden w szeregach jezuickich) posuwał się nawet do lekceważenia narodowej racji stanu; znane są jego słowa: „Pierwej kościoła i dusz ludzkich bronić, niźli ojczyzny! Jeśli zginie doczesna (ojczyzna), przy wiecznej się ostoim”. Dzięki nimbowi krasomówstwa otaczającemu do dziś Skargę nie tylko on, ale i jezuici w powszechnej polskiej świadomości narodowej pozostają wyłącznie „zasłużonymi dla Polski”, choć ich rola w historii nie tylko Polski, ale i innych narodów jest zdecydowanie dwuznaczna. Czy zatem, jeśli razi nas bezkrytycyzm polskich elit umysłowych i politycznych (po ludzku „wielkich” i „światłych”), zdziwi nas bezkrytycyzm polskich baptystów wobec autorytetu „złotoustych” purytan – w końcu przedstawicieli „urzędowej Reformacji” angielskiej – (abstrahując od postaci i dzieła Johna Flavela)?; zwłaszcza pamiętając o wspólnych „urzędowych” i kalwińskich zasadniczo korzeniach i baptyzmu i purytan, którzy według Józefa Leclera „nie zamierzając zrywać z Kościołem anglikańskim, chcieli go zreformować w duchu kalwinizmu” (w Protestantyzm, S. Markiewicz, KAW, s. 27). Nawiasem mówiąc, od r. 1965 polski baptyzm czasów PRL oficjalnie ignorował prześladowanych Braci z nierejestrowanych zborów baptystycznych, uznając tylko „urzędowych” baptystów w b. ZSRR; była to zresztą oficjalna „linia” całej ówczesnej Światowej Unii Baptystów – czynił to niestety także słynny ewangelista Billy Graham w czasie swoich krucjat ewangelizacyjnych w ZSRR (więcej na temat „wolnych” baptystów znajdziesz w książkach: Bóg nie opuścił Armii Czerwonej, Myrny Grant, wyd. Aslan i Przebacz mi, Nataszo, S. Kurdakowa, wyd. Dabar). A jakie były owoce purytańskich „czystek antykatolickich” w XVII-wiecznej Anglii? – bezczeszczenie całych miast i zabójstwa osób publicznych (na marginesie, utracili poparcie mas, kiedy ogłosili koniec obchodów... „Bożego Narodzenia”), a i w Nowym Świecie dali się oni poznać jako prześladowcy kwakrów (chłosty i stosy!) i oszuści Indian. Historia świata dowodzi jednak „wrodzonej” bezwolności mas ludzkich wobec wszelkich „złotoustych kaznodziejów” (nawet całkiem areligijnych), niepomnych iż pięknosłowie nie musi jeszcze oznaczać pięknego ducha: „Gładsze niż masło są usta jego, ale wrogość jest w sercu jego; miększe niż oliwa są słowa jego. Ale to miecze obnażone” (Ps.55:22); tutaj „owocowy” test Pana Jezusa okazuje się niezawodnie demaskatorski: „Wszakże fundament Boży stoi niewzruszony, a ma tę pieczęć na sobie: Zna Pan tych, którzy są jego, i: Niech odstąpi od niesprawiedliwości każdy, kto wzywa imienia Pańskiego” (2.Tm.2:19).

Czytelnik powinien zwrócić uwagę na fakt, że Augustyn przedstawia tutaj fałszywą koncepcję wczesnego i późnego, wynikającą nie tyle z Pisma, co z jego płaskiej teologii. W swoim rozumowaniu Augustyn całkowicie rozminął się z Bożą koncepcją wczesnego i późnego, nad czym Jego Duch objawienia tak wytrwale pracował. Przyswoiwszy sobie ten fałszywy obraz wczesnego i późnego, zaczął dostrzegać jego przejawy w najbardziej nieoczekiwanych miejscach Pisma. Na przykład, w odniesieniu do zdarzeń zapisanych w księdze Daniela, w rozdziale 3, napisał: „Czasy Nebukadnesara były zapowiedzią Kościoła zarówno czasów apostolskich jak i obecnych. W czasach apostołów i męczenników zostało wypełnione to, co dawniej stało się za sprawą wyżej wspomnianego króla, przymuszającego pobożnych i sprawiedliwych mężów do oddania pokłonów jego posągowi a tych, którzy odmówili, wrzucił w płomienie. Teraz jednak wypełnia się to, co było zapowiedziane wkrótce potem, kiedy ten sam król po swoim nawróceniu się do prawdziwego Boga wydał dekret iż każdy, ktokolwiek będzie występował przeciw Bogu Szadracha, Meszacha i Abednego, zostanie ukarany stosownie do przewinienia jakiego się dopuścił. Wcześniejszy okres w życiu króla przedstawia cesarzy poprzedniego wieku, którzy nie wierzyli w Chrystusa, i za których sprawą chrystianie cierpieli prześladowania z rąk bezbożnych, zaś okres późniejszy reprezentuje wiek ich następców na tronie cesarskim, już wierzących w Chrystusa, za sprawą których nikczemnicy cierpią teraz z rąk chrześcijan”.24)

Zaiste, karkołomna próba uzasadnienia fałszywie pojętej koncepcji wcześniejszego i późniejszego [tutaj ma się rozumieć, Kościoła – jakby przed erą chrystiańską Bóg wcale nie działał!]. Co więcej; na jakiej hermeneutycznej podstawie to, co działo się w czasach Nebukadnesara, należy uznać za proroczą zapowiedź?

Byli jednak tacy (Augustyn podejrzewał, że ich rzecznikiem jest niejaki Wincencjusz), którzy zgłosili wobec tego sprzeciw, nie mogąc zaakceptować idei przymusu w sprawach wiary, twierdząc że: „u Ewangelistów i w listach apostolskich nie ma przykładów żadnej petycji skierowanej w imieniu Kościoła do władców ziem przeciwko jego wrogom” – a dokładnie to robił Augustyn i jego naśladowcy. W swoim Liście do Wincencjusza Augustyn odpowiedział: „Któż temu zaprzecza? Niczego podobnego tam nie znajdziemy. W tym czasie jednak proroctwo: ’Bądźcie mądrzy królowie, nabierzcie mądrości sędziowie ziemi, służcie Panu z bojaźnią’ nie było jeszcze wypełnione”. Wydaje się, że Augustyn nie zdawał sobie zbytnio sprawy, że jest rzeczą ryzykowną zmieniać przykazanie w przepowiednię, jak to właśnie tutaj uczynił. Brak przyjęcia zgodnej z Pismem koncepcji „wczesnego i późnego” po raz kolejny poprowadził go w kierunku jej błędnej wersji. W jeszcze jednej rozpaczliwej próbie znalezienia biblijnego usprawiedliwienia dla idei przymuszania do wiary, Augustyn przytacza przykład doświadczenia Pawła, mówiąc: „Czytaliście również jak Paweł.... poddany został z wielką gwałtownością doświadczeniu, przez które Chrystus przymusił go, aby poznał i przyjął prawdę, bo światło ludzkich oczu jest cenniejsze niż pieniądze czy złoto... Tego światła, nagle mu odebranego... nie odzyskał tak długo, aż nie stał się członkiem Świętego Kościoła. Uważacie, że przymus nie powinien być stosowany, aby sprowadzić człowieka z jego złej drogi, ale sami widzicie..., że dokładnie w taki sposób postępuje Bóg”.25) Augustyn wydaje się nie zdawać sobie chyba sprawy, że w ten sposób daje on zwykłym ludziom prawo występowania w roli Boga!

Augustyn dość prędko odkrył, że Nowy Testament jest trudny w obróbce dla uzasadnienia „chrześcijańskiego sakralizmu” i że usprawiedliwienia dla niego należy raczej szukać w Starym Testamencie. Wniosek ten przyniósł mu wielką ulgę, bo Stary Testament (szczególnie jego wcześniejsze rozdziały) pełny jest cytatów, odpowiednich dla pochwały sakralistycznego porządku. Dla Augustyna było rzeczą łatwą cofnąć się od Konstantyna do Dawida i od państwa kościelnego, zwanego obecnie chrześcijaństwem, do państwa kościelnego, jakim był Izrael. Takie cofnięcie w czasie jest na gruncie płaskiej teologii całkiem łatwe. Stąd nic dziwnego, że z punktu widzenia płaskiej teologii Stary Testament zawsze był ulubionym terenem łowieckim dla tych wszystkich, którzy starają się uprawomocnić tę hybrydę znaną jako „ciało ochrzczonych”. Tak działo się przez następne milenium a nawet i dłużej.

Chociaż „dowody tekstowe” zebrane na poparcie istnienia hybrydy były dalekie od poprawności, apologetom nowego porządku udało się bez trudu przeforsować swoje racje. Prezentowali oni bowiem popularny punkt widzenia – mówili to, co ludzie chcieli słyszeć. Już wkrótce ludzie patrzyli na zespolenie regnum i sacerdotium jako na coś niepodważalnie słusznego. W obronie tej hybrydy wytaczano najprzeróżniejsze naciągane argumenty. Jeden z kościelnych nauczycieli mówił o władzy świeckiej jako o lewej stronie Ciała Chrystusa, którego prawą stronę stanowił kler. Inny mówił o dwóch hierarchiach, razem tworzących chrześcijaństwo – świeckiej i kościelnej. Jeszcze inny przeprowadzał analogię pomiędzy dwoma naturami, które łączą się w Chrystusie a integracją regnum i sacerdotium.

Wymyślono monstrualną doktrynę „dwóch mieczy”, bajkę, według której całe uzbrojenie regnum stanęło do dyspozycji Kościoła. Teoretycy upadłego Kościoła zaczęli nawet nauczać, że miecz magistratury (świeckiej administracji) został dany Piotrowi i tylko za łaskawym przyzwoleniem papieża, rzekomo następcy Piotra, świecka administracja może go używać. Taka formuła oczywiście sugerowała, że świeccy władcy albo będą używać tego miecza jak tego sobie życzy Kościół, albo wcale. Tekst, który był podstawą doktryny „dwóch mieczy”, pochodził z Łukasza 22:38, gdzie na stwierdzenie uczniów: „Spójrz, Panie oto są dwa miecze”, Jezus odpowiada: „Wystarczy”. Inną wersją idei „dwóch mieczy” była koncepcja „dwóch ramion”, która stała się niekwestionowaną doktryną Kościoła. Według niej zarówno „ramię” świeckiej administracji jak i „ramię” kleru, były członkami Ciała Chrystusa i funkcjonowały jak ręce w ludzkim ciele, służąc jednej głowie, od której obie otrzymywały rozkazy. Oczywiście, to „drugie ramię” (jak zaczęto nazywać władzę świecką), stawało się bardzo poręczne, gdy na horyzoncie pojawiali się jacyś ”heretycy”, których trzeba było nakłonić do stania w równym szeregu. Tak naprawdę, stosowanie przemocy wobec różnych „heretyków” stało się głównym zadaniem tego „drugiego ramienia”. Jak to wyraził papież Pelagiusz w roku 553: „Do przymuszania heretyków i odszczepieńców Kościół ma również ramię świeckie, jeśli ludzi nie można przywieść do opamiętania drogą rozumowania”.

Dla zachowania elementarnego szacunku dla siebie samego, upadły Kościół, skazując ludzi na śmierć mocą „drugiego ramienia”, wspominał coś o „kładzeniu kresu, śmierci i odcinaniu członków”. Ta pokrętna przenośnia była jednak tylko rażącym swoją sztucznością zwykłym mydleniem oczu, bo wiadomo przecież, że mieczy nie używa się do dawania ludziom kuksańców, ale do zadań na płaszczyźnie „życia i śmierci”. Co więcej, słów mówiących o „położeniu kresu” nikt nie brał poważnie pod uwagę. Zarówno władze kościelne, jak i świadkowie egzekucji musieliby zareagować niekłamanym zdziwieniem, gdyby wykonujący wyrok zrobił cokolwiek w tym kierunku, aby naprawdę „położyć kres śmierci i odcinaniu członków”. Pomimo tego zastrzeżenia, języki, dłonie, głowy – by wymienić tylko niektóre – nie tylko że nie przestały być odcinane, ale były odcinane wręcz tysiącami. Jedyną prawdą zawartą w pobożnej frazie o „położeniu kresu śmierci i odcinaniu członków” było to, że przywódców kościelnych wciąż musiała dręczyć pamięć o tym, czym Kościół kiedyś był i z jakiej wysokości upadł. To wyrażenie mogło być zatem milczącym świadectwem ich świadomości, czym Kościół być powinien, a czym już dłużej nie był.

Przewrót konstantyński położył kres członkostwu na podstawie decyzji: od tego czasu ludzi nazywano już chrześcijanami niezależnie od tego, czy ich nawrócenie poprzedzało rzeczywiste rozdarcie duszy czy też nie, bez czego prawdziwe nawrócenie jest oczywiście niemożliwe. Pokonstantyńscy chrześcijanie nie tylko, że nie musieli się nawracać; oni nawet nie wiedzieli, że istnieje taka potrzeba – byli chrześcijanami chcąc nie chcąc, co jest sprzecznością samą w sobie. W ten sposób zatarciu uległ zasadniczy sens wiary, która istnieje tylko wtedy, kiedy pozostaje w żywym kontraście ze swoim przeciwieństwem. Łaska zatraciła swój fundamentalny warunkowy charakter, a zbawienie stało się czymś na zasadzie czasu przeszłego dokonanego. Wezwanie do nawrócenia przycichło, a nawoływanie do podjęcia decyzji umilkło na dobre. Zło wyeliminowania aktu decyzji potęgował jeszcze fakt, że Kościół nominalny zaczął traktować sam fakt wzywania do podjęcia decyzji jako znak rozpoznawczy „herezji” – słowo „herezja” pochodzi od greckiego hairein, tj. „dokonać wyboru”, czego Kościół powszechny życzył sobie najmniej, aby ludzie czynili. Dokonywanie wyborów prowadzi prostą drogą do struktury społeczeństwa pluralistycznego, kładącemu kres monopolowi społeczeństwa ideologicznie jednomyślnego. Teologia wyboru, wyznawana przez „heretyków” czyniła ich dla ideologów powszechnej jednomyślności osobami niepożądanymi – nie do zniesienia było nie tyle c o oni wybierali, ale ż e wybierali.

To właśnie w toku kampanii przeciwko wolności wyboru teologia kościelna stała się sakramentalna, tzn. zbudowana na koncepcji łaski mechanicznej. (Określa to teologiczny termin ex opere operato, w języku potocznym oznaczający po prostu działanie magiczne). Raz jeszcze to Augustyn stał się przewodnikiem tych, którzy tym razem poszli drogą sakramentalizacji wiary. W sporach z donatystami twierdził on, że jak łotr na krzyżu został zbawiony, pomimo że „z powodu okoliczności nie mógł być ochrzczony”, tak samo zbawione jest ochrzczone dziecko, choć „z powodu okoliczności nie może uwierzyć” – z „okolicznością łagodzącą” w postaci jego nieletności.26) Ta formuła łaski mechanicznej przetarła szlak dla nowej teologii, dostarczając jej podstawowego składnika do nowej, cudownej i bezpiecznej mikstury pod nazwą corpus christianum („ciało ochrzczonych”).

Upadek koncepcji d e c y z j i automatycznie przekreślił możliwość rozwoju misji, oczywiście misji w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Ci bowiem, którzy angażują się w misję, konfrontują ludzi z pewną alternatywą, a co to za misja, która nie daje możliwości wyboru? Teraz, kiedy całe Imperium z założenia było „chrześcijańskie”, nie było już tam miejsca na misjonarskie apele. Upadły Kościół nauczał, że „Wielkie posłannictwo” odnosiło się do dwunastu apostołów i ich bezpośrednich następców w okresie „niedojrzałości” Kościoła, kiedy dni „zapraszania” nie zostały jeszcze zastąpione przez czasy „przymuszania”. Takie rozumienie Wielkiego Posłannictwa obowiązywało przez całe średniowiecze, aż do czasów Reformacji, a „również i potem”. Przez całe następne tysiąc lat od momentu „narodzin hybrydy” Kościół – jako „współistotny” z imperium – rósł już tylko wzrostem samego imperium. Ten rodzaj kościelnej ekspansji, którego nie należy mylić z prawdziwą misją, przetrwał prawie do czasów współczesnych; dobrym przykładem jest tu podbój Meksyku: kiedy reprezentujący regnum konkwistador zatknął sztandar, kapelan reprezentujący sacerdotium, umieścił obok niego krzyż.

W dniach panowania koncepcji „ciała ochrzczonych” kraj podzielony był na parafie, z których każda miała swego proboszcza – z podwójnym mandatem, kościelnym i państwowym – a każdy mieszkaniec danej parafii był automatycznie parafianinem miejscowego proboszcza. Obszar parafii zwykle pokrywał się z granicami jednostki administracyjnej danego państwa. Potrzeba politycznej spójności jednostki administracyjnej wymuszała niejako konieczność spójności wspólnoty parafialnej, zwanej teraz biskupstwem. W ten sposób biskup Rzymu, którego parafia była polityczną stolicą, znalazł się na samym szczycie kościelnej drabiny, stając się w końcu papieżem. Na terenie parafii nikomu nie wolno było głosić kazań, ani nawet dyskutować na tematy religijne, za wyjątkiem osób upoważnionych do tego podwójnym, polityczno-religijnym mandatem. Również ta restrykcja miała obowiązywać przez z górą tysiąc lat aż do czasów Reformacji, a również i potem. Taka struktura parafialna sprawiała, że należało dwa razy pomyśleć, zanim zdecydowało się na samodzielną misję ewangelizacyjną. Każde miejsce, gdzie się trafiło, mogło być już przecież parafią jakiegoś proboszcza, gdzie taki misjonarz automatycznie stawałby się nieproszonym gościem. Fragment listu Pawła, mówiący o „wdzierających się do domów... co to zawsze się uczą, a nigdy do poznania prawdy dojść nie mogą ... przeciwstawiających się autorytetom...” itd. (2.Tm.3:6-8) był ulubionym motywem używanym przeciwko takim właśnie „intruzom”. W ten sposób Kościół nominalny mógł sprawować całkowitą kontrolę nad umysłami ludzkimi i przeciwdziałać wszelkim próbom duchowego „rewizjonizmu”. Kościół powszechny sam siebie rozgrzeszył i uprawomocnił w praktyce używania powyższego fragmentu Pisma [i wielu innych] przeciwko wszelkim wędrownym ewangelistom i innym „nie ordynowanym” kaznodziejom, którzy bez końca się uczą i studiują Pismo, a jednak „nie mogą pojąć” tego, co on sam uznał za prawdę.

W rezultacie przełomu konstantyńskiego założono knebel poselstwu wczesnego Kościoła; głoszenie prawdy, którą słuchający mógł przyjąć lub odrzucić, musiało przejść do przeszłości, nie służyło bowiem dobrze upadłemu Kościołowi w jego wysiłkach na rzecz budowania jednomyślnego społeczeństwa. A ponieważ głoszenie Słowa prowadziło nieuchronnie do umacniania modelu społeczeństwa złożonego, zostało ono wyeliminowane, a w jego miejsce pojawił się sakrament jako środek udzielania łaski. I tak, miejsce zbawienia przez przyjęcie wiarą głoszonego Słowa, zajęło bierne poddanie się zbawczemu działaniu sakramentu, udzielanego na zasadzie wyłączności tylko przez oficjalnych kościelnych przedstawicieli – za to wszystkim i bez wyjątku.

Historycznie, odtąd sakramentalizm stał się dominującym rysem tradycji chrześcijańskiej. Pod pojęciem sakramentu rozumie się sumę czynności i słów, przez które wspólnota już istniejąca na innym poziomie nabiera, jak się uważa, charakteru religijnego: dotychczasowa jedność staje się spójnią o wymiarze religijnym. To właśnie w tym czasie Imperium stało się wspólnotą religijną, spojoną sakramentem. Tak rozumiany sakrament, będący do tej pory znakiem szczególnym wszystkich społeczeństw przedchrystiańskich, stał się wiodącą cechą powstałej w ten sposób religii chrześcijańskiej. W obliczu sakramentalizacji wiary głoszenie kazań stało się anachronizmem, ponieważ samo ewangeliczne poselstwo straciło jakikolwiek sens. Warto jednak podkreślić, że akcja zastąpienia kazalnicy ołtarzem napotkała stanowczy opór ze strony radykalnego skrzydła nonkonformistycznej wspólnoty donatystów, którzy podjęli poważną próbę utrzymania i zachowania Pańskiego ustanowienia głoszenia Słowa. Profesor Frend zauważa: „W tym, co przyjęło się określać jako nabożeństwa donatystów, czytanie i zwiastowanie Słowa Bożego zajmowało centralne miejsce.27) W swoich kazaniach dysydencki Kościół donatystów pouczał swoich wyznawców, że od kiedy Cesarstwo Rzymu przyjęło chrześcijaństwo, nic szczególnie się nie zmieniło; jedyną różnicą pomiędzy epoką przed- i pokonstantyńską było to, że wcześniej diabeł używał siły, a obecnie znalazł popleczników w obozie chrześcijańskim i może posługiwać się oszustwem. Dla prawdziwych chrześcijan skutek był ten sam”.28)

Powszechnie wiadomo, że słowo „sakrament” nie występuje w Nowym Testamencie, ani jako termin, ani jako koncepcja L).

_____________________________

(L) - Słowo sacramentum występuje w Wulgacie, jako tłumaczenie greckiego mysterion. Mysterion nigdzie nie oznacza jednak manipulacji sakramentalnej, ale umowę, na mocy której otrzymywano szczególne objawienie. Wraz z zawłaszczeniem pojęcia mysterion i odarciem go z jego prawdziwego znaczenia, straciła swą podstawę cała koncepcja „objawionego Słowa”.

Zarówno samo słowo jak i cała koncepcja zostały niejako doszczepione do chrystiańskiego dziedzictwa, będąc jej genetycznie obce. Od samego początku swego istnienia Kościół rzeczywiście miał pewne „święte obrządki” – chodzi tu konkretnie o chrzest i pamiątkę wieczerzy – ale ani nie nazywał ich „sakramentami”, ani w tych kategoriach o nich nie myślał. Dopiero wraz z przełomem konstantyńskim te święte ustanowienia przekształcono w święte obrzędy, to znaczy w manipulacje sakramentalne, przeistaczające istniejący wymiar jedności Imperium – tak wielkiej w tym czasie, że trudno wyobrazić sobie większą – w wymiar religijny.

Używamy terminu „przekształcono”, gdyż obrzędy te, w ich oryginalnym kształcie, były dla twórców nowego porządku nie tylko bezużyteczne, ale stanowiły dla nich prawdziwą przeszkodę; zarówno chrzest jak i pamiątka wieczerzy prowadzą prostą drogą do różnorodności – a tego nowi pomysłodawcy chcieli uniknąć. Dlatego te chrystiańskie obrządki należało poddać na tyle radykalnej obróbce, by w rezultacie mogły wyrażać sens przeciwny do oryginalnego. Jeśli z założenia wszyscy mają brać udział, kładzenie nacisku na konieczność decyzji staje się niemądre, bo nawoływanie do dokonania wyboru otwiera drzwi dla możliwości nie uczestniczenia, a wtedy marzenie o jednomyślności pierzcha jak sen. Punkt ciężkości musiał być zatem przeniesiony z przyjmującego na udzielającego. W ślad za tą zmianą akcentu oryginalne wezwanie Wieczerzy Pańskiej „bierzcie i jedzcie” zostało dla potrzeb nowego porządku opuszczone, a jego miejsce zajął opłatek, jako zbawczy środek łaski, kładziony na języku przyjmującego (według nowej nomenklatury zwanego „komunikant” – synonim „hostii”), klęczącego z otwartymi ustami, co było chyba najbardziej możliwie pasywną postawą. Z czasem, drugi „element”, wino, przestał być rozdzielany przyjmującym, z pewnością dlatego, iż wlanie łyka wina w programowo unieruchomione usta było technicznie prawie niewykonalne. Kolejnym zabiegiem w procesie przekształcania pamiątkowej wieczerzy w sakrament było zastąpienie stołu ołtarzem. Słowo sacramentum związane było z terminologią pogańskiego winobrania, co wywoływało w ludzkich umysłach skojarzenia z ołtarzem, na którym składano ofiarę. Z punktu widzenia pogańskich konotacji, sakrament celebrowany przy stole byłby faktycznie sprzecznością samą w sobie. Trudno się zatem dziwić, że stół został wyeliminowany, a w jego miejsce wprowadzono ołtarz.

Najgłębszym cięciem w zabiegu dokonanym na pamiątce wieczerzy i najbardziej dalekosiężną ze wszystkich poprawek była jednak ta, jaka dokonała się w dziedzinie koncepcji łaski.

Jeśli bowiem społeczny kompozytyzm miał ustąpić na rzecz społeczeństwa jednorodnego, łaska musiała stać się mechaniczna, tj. niezależna od czegoś takiego jak nastawienie jej uczestników – musiała działać niejako automatycznie. Upadły Kościół wyłożył swoją teologię łaski w słowach, których klarowności trudno byłoby dorównać: zbawienie przychodzi do ludzi dokładnie w taki sam sposób jak podlewa się trawnik, gdy ogrodnik przekręci kurek w kranie. Idea łaski mechanicznej stanowi trzon teologii zbawienia przez sakrament, a sednem koncepcji sakramentu jest wyeliminowanie warunkowego charakteru ewangelii. Cały fundament tej sakramentalnej teologii spoczywa na tym właśnie obrazie zbawienia, które można porównać do dawki surowicy, podanej pacjentowi przez pielęgniarkę uzbrojoną w igłę do zastrzyków podskórnych.

Drugi z dwóch autentycznych ustanowień nowotestamentowego Kościoła, obrządek chrztu, również został poddany manipulacjom i tak przeinaczony, by pasował do nowego porządku. Autentyczny chrzest był ze swej natury aktem, w którym uwidocznia się element różnicowania, ściśle powiązanym z faktem podjęcia decyzji. Ta cecha chrztu wprawiała twórców nowego porządku w niemałe zakłopotanie. Dlatego ją wycięli, redukując chrzest do chrztu niemowl ą t . Nieletniość „obiektu” („podmiotu”) chrztu była istotnym elementem tej koncepcji, gdyż automatycznie wykluczała ideę decyzji. Chrzest stał się pokropieniem, którego charakter najlepiej oddaje definicja: „chrześcijański chrzest został pozbawiony cechy odróżniającej go od obrzezania”. Pokropienie to chrześcijański chrzest przymusowy wtłoczony w znoszone i przykrótkie szatki obrzezania – to chrzest zamieniony w sakrament. Pokropienie to nowe obrzezanie, którego celem jest – podobnie jak w przypadku obrzezania – oznakowanie. Pokropienie to znak chrześcijańskiej przynależności, która nie wychodzi poza wcześniej wytyczone granice administracyjne. I z tej właśnie perspektywy trzeba patrzeć na chrześcijańskie pokropienie jako na część „duchowego dziedzictwa” Konstantyna (Ł).

 ______________________________

(Ł) - Czy dany chrzest jest autentyczny czy jest to sakramentalistyczna parodia zwany chrztem niemowląt, można wywnioskować z reakcji otoczenia, w którym ma to miejsce. Jeśli panuje społeczny aplauz, są to prawdopodobnie „chrzciny”, jeżeli społeczeństwo patrzy nieufnie, jest to prawdopodobnie autentyczny chrzest. G.R. Beasley-Murray donosi, że w czasie ceremonii chrztu w Indiach każdemu aktowi towarzyszyły odgłosy niezadowolenia ze strony patrzących wieśniaków i dotychczasowych znajomych osoby chrzczonej.29) Z takiej reakcji jest oczywiste, że to były chrzty autentyczne, a nie „chrzciny”.

W literaturze kościelnej funkcjonuje to jako stereotyp, że „chrzest zajął miejsce obrzezania”, choć – co może wydać się dziwne, że dla uzasadnienia tej zmiany zwykle nie podaje się żadnych wiarygodnych powodów. I mimo, iż pogląd ten czerpał swoje argumenty nie wiadomo skąd – na pewno nie z Pisma – utarło się przekonanie, że obrzezanie zostało odrzucone, a jego miejsce zajął chrzest, bo obrzezanie było „krwawe” i z tej przyczyny zostało unieważnione przelaniem krwi Chrystusa. Odpowiedzią na to stwierdzenie jest to, że Nowy Testament nie jest aż tak przeczulony na punkcie krwi. Z całą pewnością zaś dla idei krwi znalazło się miejsce w drugim ustanowieniu, to znaczy w pamiątce wieczerzy. Dlaczego zatem znamię krwi miało zniknąć z ustanowienia chrztu? Jest jasne, że nie ma wiarygodnego powodu zastąpienia obrzezania „chrześcijańskim pokropieniem”, gdyż oba obrzędy mówią dokładnie tym samym sakralnym językiem. Oba wskazują na potrzebę włączenia do wspólnoty religijnej z powodu dotychczasowej przynależności do społeczności plemienno-narodowej.

Chrzest niemowląt, to pozostałość po chrystiańskim chrzcie, po uprzednim odarciu go z jego charakterystyki zagrażającej „chrześcijańskiemu sakralizmowi” i nadaniu mu innego znaczenia, ten sakralizm utwierdzającego.

Wraz z wprowadzeniem praktyki chrztu niemowląt obrzęd ten stał się nieunikniony – i to w sposób rozmyślny – z dwóch powodów: po pierwsze, był udzielany w pierwszych godzinach ludzkiego życia; po drugie, udzielany był pod przymusem regnum, zobligowanego do tego przez sacerdotium. Regnum i sacerdotium działały w tym akcie ramię w ramię, obie chcąc mieć pewność, że nikt nie został pominięty; tak naprawdę, to władza świecka uczyniła chrzest niemowlęcia na jej terytorium czymś obowiązkowym. Regnum i sacerdotium wytoczyły swoją najcięższą artylerię przeciwko wszystkim, którzy w natychmiastowej reakcji sprzeciwu ponawiali chrzest w wieku świadomym; co stało się powszechną praktyką wśród osób i grup, które nie pogodziły się z „chrześcijańskim sakralizmem”. Ci, którzy przyjmowali chrzest świadomy, składali w ten sposób świadectwo, że traktują urzędowy obrzęd chrzcielny jako zwykłą blagę; pozostawienie tego bez kary pozwoliłoby na powstanie szczeliny w monolitycznej koncepcji jednomyślnego społeczeństwa. Dlatego trudno się nawet dziwić, że już wkrótce każdemu uczestnikowi takiego „powtórnego chrztu” – czy to w charakterze udzielającego czy przyjmującego – groziła kara śmierci. Teoretycy kościelni, z Augustynem na czele, nie tylko nie stawiali tej akcji żadnego oporu, ale wręcz ściśle w niej z władzą świecką współpracowali.

I chociaż może się to wydać nie do wiary, powodowany siłą własnej logiki Augustyn uznał chrzest niemowląt za „lepszy chrzest”, dokładnie z tego samego powodu, dla którego uznał za lepszy każdy inny przejaw konstantyńskiego przewrotu. Przewrotne zastąpienie wezwania „upamiętajcie się” zwrotem „czyńcie pokutę” było w oczach Augustyna ulepszeniem; argumentował on że: „upamiętanie nie było właściwie potraktowane aż do protestu nowacjańskiego. (Nowacjanie nalegali, aby upamiętanie odzwierciedlało lepszy, przemieniony styl życia, jeśli ma być traktowane jako rzeczywiste, w czym oczywiście mieli za sobą pisarzy Nowego Testamentu). Augustyn twierdził, że w taki sam sposób koncepcja chrztu została ulepszona w wyniku sporu z donatystami, co z jego punktu widzenia oznaczało, że tą ulepszoną wersją chrztu dorosłych był chrzest niemowląt. Wyciągając kolejne logiczne konsekwencje Augustyn argumentował dalej, że wraz z pojawieniem się corpus christianum („ciała ochrzczonych”) ulepszeniu uległa również idea „jedności w Chrystusie”.30) Oczywiście, te wnioski Augustyna, że rzeczy stały się „lepszymi”, były wszystkie następstwami jego błędnej koncepcji „wczesnego” i „późnego”, której ofiarą padł na skutek swojej płaskiej teologii. Logiczny umysł Augustyna nie pozwolił mu cofnąć się przed niczym, kiedy już raz obrał sobie kierunek. Twierdził on, że „ciało ochrzczonych” wyraża ideę Kościoła Chrystusa lepiej, niż jego dotychczasowa formuła. Groził on straszliwą klątwą każdemu, kto wzdragał się przed rozciągnięciem tej „lepszej” formuły Kościoła dokładnie na wszystkich: „którzy mówią, że Kościół jest czymś innym, niż taka wspólnota, która obejmuje wszystkie narody”. Dobrą ilustracją tego ataku mogą być drakońskie metody doprowadzania do porządku wszystkich kościelnych dysydentów, takie jak konfiskata mienia, prawa uniemożliwiające zapisy testamentowe i dziedziczenie, regulacje utrudniające transakcje kupna i sprzedaży z „heretykami”, wydalenie z ziemi ojczystej etc. – wszystko były to kary nakładane przez sądy świeckie. Augustyn nie tylko nie zrobił nic, by się takiemu okrutnemu prawodawstwu przeciwstawić, ale wyzywająco pytał tych przez te prawa dotkniętych, czy uważają, że należy to do jego obowiązków:

Czy był to mój obowiązek, by się tym prawom przeciwstawiać, po to, zaiste, byście nie utracili tego, co nazywacie swoim własnym, abyście mogli bezpiecznie okradać Chrystusa z tego, co jest Jego; byście mogli pisać testamenty według rzymskiego prawa, a jednocześnie poprzez kalumnie i oszczerstwa łamali Testament już napisany, usankcjonowany Bożym Prawem dla ojców, jak napisano: „W twoim potomstwie będą błogosławione wszystkie narody ziemi”; byście mieli wolność w kupowaniu i sprzedawaniu, a przy tym mieli odwagę dzielić i uważać za swoje to, co Chrystus kupił dając siebie za okup; by dary jakie ofiarujecie sobie nawzajem były niekwestionowane, a dar, który Bóg bogów zesłał swoim dzieciom... miał stać się nieważny; byście nie byli skazywani na banicję (M) z ziemi urodzenia, a sami mogli swymi zabiegami wyganiać Chrystusa z królestwa kupionego Jego własną  krwią, które rozciąga się od morza do morza i od tej rzeki aż po krańce ziemi? Zaprawdę, odpowiedź brzmi: nie – niech królowie ziemi służą Chrystusowi, stanowiąc prawa dla Niego i dla Jego sprawy. 31)

Z całą pewnością trudno nazwać fakt asystowania Augustyna przy narodzinach tej hybrydy pozbawioną konsekwencji niewinną igraszką, zwłaszcza zważywszy na rolę jaką w tym odegrał (N)! Kiedy Kościół urósł do wymiarów państwa, z miejsca wystąpił popyt na dużą liczbę proboszczów, wielokrotnie przewyższający dostępną podaż. W konsekwencji wyświęcono wiele osób o słabych kwalifikacjach intelektualnych, a jeszcze słabszych duchowych. Stało się nieuchronne, że niektórzy zaczną postrzegać kapłaństwo jako sposób na łatwe życie. Równie nieuchronne stało się też i to, że ludzie poważnie myślący będą mieli kłopoty z zaakceptowaniem faktu, że zupełnie świeccy ludzie kupczą świętymi rzeczami. Stało się to głównym punktem spornym w kontrowersji, która wybuchła pomiędzy Kościołem państwowym a donatystami, którzy obstawali przy tym, że całkowicie nieduchowy ksiądz jest niekompetentny, aby operować środkami łaski. Był to argument, który miał jeszcze powracać wielokrotnie w przyszłości.

________________________________

(M) - Z przewrotu konstantyńskiego wynikła ponad tysiącletnia, prawie że standardowa praktyka – skazywania „heretyków” na wygnanie. Taka procedura jest naturalną konsekwencją „chrześcijańskiego sakralizmu”. Jeżeli bowiem Kościół i państwo są jednym ciałem, wyłączenie z jednej społeczności pociąga za sobą automatyczne wyłączenie z drugiej. Działo się to właśnie na zasadzie exterminatio, co przy odrobinie szczęścia oznaczało wyłączenie w sensie etymologicznym, tj. z grona danej społeczności, a jeśli i tej odrobiny szczęścia zabrakło, eksterminację w sensie dosłownym – wyłączenie z grona żyjących.

(N) W starej czcigodnej historii Kościoła pióra Neandera czytamy: „To Augustyn przecież był tym, który zapoczątkował i wypracował teorię, która choć złagodzona w praktycznym zastosowaniu przez jego pobożnego, filantropijnego ducha, zawierała jednak w sobie zarodek całego systemu duchowego despotyzmu, nietolerancji i prześladowań, który swoje ukoronowanie znalazł w trybunałach Inkwizycji”.32) W rzeczy samej, genezy idei „żelaznej kurtyny”, z całym jej nieludzkim okrucieństwem, można doszukać się w systemie Augustyna. W końcu donatyści prosili tylko o prawo do odłączenia się, którego Augustyn im odmówił. Nie tylko że nie pozwolono im pójść własną drogą, ale wprzęgnięto cały arsenał Imperium, by im to uniemożliwić. W obronie swojej polityki Augustyn ponownie uciekł się do Starego Testamentu, mówiąc: „Czyż Izrael... nie chciał poddać eksterminacji dwóch plemion i połowy trzeciego, które miały swoje posiadłości za Jordanem, kiedy wydawało się, że chcą one się odłączyć, burząc tym jedność narodową?”.33) Wejście czołgów rosyjskich do Budapesztu także można by usprawiedliwiać cytatami z Augustyna.

Ale i na ten celny argument Augustyn potrafił dać odpowiedź. Możemy znaleźć ją w liście do pewnej „Lady Felicji” szlachetnej urodzonej damy z wyższych sfer, którą musiały chyba przyciągać wysokie standardy moralne widoczne u donatystów.

Augustyn wyraźnie studzi jej wzburzenie powszechnością ducha rozwiązłości u wielu członków Kościoła państwowego radząc, aby „nie przejmowała się zbytnio tymi przewinieniami”, pamiętając że: „Są pewne osoby, które piastują zaszczytne urzędy pasterzy trzody, aby usługiwać trzodzie Chrystusa, inni zaś piastują je dlatego, aby cieszyć się doczesnymi honorami i innymi typowo świeckimi korzyściami związanymi z pełnieniem urzędu”. I aby usprawiedliwić tę anomalię niekwestionowanej obecności jawnie fałszywych pasterzy, argumentował:

Jeśli chodzi o złych pasterzy (Chrystus) upomina owce tymi słowy: „Na mównicy Mojżeszowej zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze. Wszystko więc, cokolwiek by wam powiedzieli, czyńcie i zachowujcie, ale według uczynków ich nie postępujcie; mówią bowiem, ale nie czynią...” ...w Kościele Katolickim, który – nie tak jak sekta donatystów – istnieje nie tylko w Afryce, ale rozpościera się na wszystkie narody, są zarówno dobrzy jak i źli... Ci jednak, którzy są odłączeni od Kościoła, tak długo jak pozostają do niego w opozycji nie mogą być dobrymi. I choć pozornie godna pochwały postawa wydaje się dowodzić, że część z nich jest dobra, to ich odłączenie od Kościoła czyni ich złymi...(O). 34)

______________________________

(O) - Ten argument miał być do znudzenia powtarzany przez następne tysiąc lat, a mianowicie, że pozornie moralna postawa „heretyków” była niewystarczająca, aby zrównoważyć ich „grzech” podważania prawomocności „chrześcijańskiego sakralizmu”. W miarę upływu czasu argument ten przerodził się w powszechne przekonanie, iż moralna doskonałość heretyków to fortel szatański i przynęta po to, by złapać więcej ryb. Tekst o szatanie jako o „aniele światłości” był w tej argumentacji bardzo przydatny i dlatego był powszechnie używany aż do czasów Reformacji, a także i później.

Augustyn chyba nie w pełni zdawał sobie sprawę, że mówienie o „faryzeuszach i uczonych w Piśmie” jako o pasterzach w Kościele Chrystusowym jest kompletnie chybione, gdyż Jezus mówił o nich z całą pewnością jako o będących p o z a Kościołem i będących na drodze do zatracenia. We wspomnianym liście Augustyn powrócił do bliskiej mu idei „przymuszania” – bez wątpienia jako ostrzeżenie dla Lady Felicji, aby nie próbowała popełnić głupstwa. Jeśli chodzi o trzodę to argumentuje on na jej korzyść:

Dobrzy występują pod imieniem owiec, a źli nazwani są kozłami, a jednak pasą się razem obok siebie na tych samych pastwiskach. ...Ci nadgorliwi słudzy, którzy lekkomyślnie ośmielili się dokonywać podziałów przed czasem, który Pan wyznaczył własną swoją ręką, zamiast odłączyć innych, sami się oddzielili od katolickiej jedności. No bo jak mogą mieć czystą trzodę ci, którzy przez schizmę stali się nieczyści?.35)

Tutaj Augustyn dotyka bardzo popularnego w wiekach średnich przekonania, że wszystkie podziały przed dniem sądu ostatecznego są przedwczesne. Miała to potwierdzać przypowieść o polu obsianym różnorakim ziarnem. Na próżno „heretycy” wykazywali, że Jezus mówił to nie o K o ś c i e l e , ale o ś w i e c i e , wskazując w ten sposób na złożone społeczeństwo, a nie na złożony Kościół. Pod tym względem „heretycy” mieli Nowy Testament całkowicie po swojej stronie, bo Jezus sam powiedział, że polem, na którym ta złożoność występuje, jest „świat”.

***

Jak widzimy, wraz z powstaniem pierwszej hybrydy chrzest zaczął być wymaganiem ze strony władzy świeckiej – był to więc w rzeczywistości chrzest przymusowy. Odtąd, przez następne tysiąclecie, ludzie byli zmuszani do takiego aktu „odnowienia się przez wodę chrztu”. Czasami całe narody musiały przejść przez płytki strumień, a przy ich pokropieniu ksiądz wypowiadał formułę chrztu. Mówi się, że Karol Wielki (*) wydał rozkazy, że każdy Sakson, który by odmówił chrztu, ma być zabity. Zachowała się także wzmianka, że co najmniej jeden kapłan przejawił w tej absurdalnej sytuacji przytomność umysłu mówiąc:

Nieszczęśni Saksoni utracili sakrament chrztu, ponieważ w swoich sercach nigdy nie mieli fundamentu wiary. Powinno to być oczywiste, że wiara jest sprawą wolnej woli, a nie przymusu. Jak można zmuszać kogoś, aby uwierzył w coś, w co nie wierzy? Można zmusić do chrztu, ale nie do uwierzenia.36)

____________________________________________

(*) - Karol Wielki, koronowany przez papieża (!) na cesarza w roku 800, miał ponoć wizję Europy zjednoczonej w granicach Imperium, z królem-kapłanem na czele (przypomnijmy, że Europa, to mityczna „córka króla Tyru” (!) porwana przez Zeusa pod postacią białego byka). Kolejne etapy realizacji tej wizji to XV-wieczne już projekty (króla Czech Jerzego) wspólnych instytucji europejskich: trybunału rozjemczego i parlamentu – w obliczu zagrożenia islamem (!), oraz przedstawione przez Kanta przesłanki pokoju światowego, w postaci federacji współistniejących państw – przekształconej ostatecznie w jedno państwo obejmujące ogół narodów (!) – i podporządkowania jednemu prawodawcy (!). Ta hipersakralna idea – absolutnej polityczno-religijnej władzy nad światem w ręku jednego człowieka – na naszych oczach uporczywie zmierza do urzeczywistnienia.

Czytelnik prawdopodobnie uzna taki chrzest pod przymusem za niezły kawał diabelskiego bluźnierstwa – i zupełnie słusznie. Nie wolno jednak zapominać, że chrzest przymusowy jest całkowicie logiczną konsekwencją koncepcji tożsamości Kościoła i państwa. Jeśli państwo nie może tolerować obywatela, który nie chce być jego członkiem, tak i Kościół, jeśli uzna siebie tożsamym z państwem, nie może kogoś takiego tolerować. W „państwie chrześcijańskim” warunkiem akceptacji społecznej jest „podwójne obywatelstwo” – tak w państwie, jak i w Kościele. Stąd, w sytuacji sakralnej, przymusowy chrzest jest czymś zupełnie zrozumiałym, podobnie jak powszechna służba wojskowa czy podatki; zawarty jest on w samej idei „chrześcijańskiego sakralizmu”. Co więcej, musimy pamiętać, że sam chrzest niemowląt, jako ze swej istoty akt przymusu, toruje drogę dla przymusowego chrztu dorosłych. W kontekście „ciała ochrzczonych” wydaje się na miejscu powtórzyć za słynnym średniowiecznym doktorem prawa:

Kiedy człowiek schodzi na manowce w sprawach wiary, należy go przywieść z powrotem na ścieżki prawdziwej wiary przez napominanie. Jeśli nie chce uwierzyć, ale trzyma się kurczowo swego błędu, ma być przyprowadzony przed oblicze sprawiedliwości jako heretyk i spalony. W takim jednak przypadku, świecka sprawiedliwość musi przyjść na pomoc Świętemu Kościołowi. Kiedy bowiem w wyniku badania Świętego Kościoła człowiek zostaje potępiony jako heretyk, Kościół Święty musi przekazać go świeckiej sprawiedliwości celem wykonania wyroku śmierci przez spalenie, bo duchowna władza nie może skazać nikogo na śmierć. 37)

To prawo powstałe na gruncie płytkiej teologii, bardzo dobrze komponuje się z praktyką przymusowego chrztu.

Taka filozofia prawa nie rozpoznaje dwupoziomowej jurysdykcji, świeckiej na poziomie regnum i duchownej na poziomie sacerdotium, zacierając tym samym różnicę pomiędzy excommunicatio i exterminatio. Ślepota na to konieczne rozróżnienie widoczna jest nawet u tak wielkiego myśliciela jak Tomasz z Akwinu, który nauczał: „Jeśli chodzi o heretyków, to za swój grzech mają być nie tylko wyłączeni z Kościoła przez ekskomunikę, ale również przez śmierć ze świata żyjących”.38 Skonfrontowany z nauczaniem Jezusa, że „kąkol należy pozostawić aż do żniwa”, Akwinata ominął tę przeszkodę mówiąc, że to polecenie Chrystusa traci swą ważność, jeśli nie ma wątpliwości co do rodzaju rośliny.

Średniowieczni teolodzy, znów za przykładem Augustyna, rozwinęli Chrystusowe compelle intratre („przymuszaj, by weszli”) w compelle remanere („przymuszaj, by zostali”). Sobór Laterański IV nauczał, że „nawróconym do wiary nie można pozwolić, aby się od niej odwrócili”. Należy pamiętać, że Augustyn użył tego argumentu przeciwko donatystom, kiedy doszło do jego uszu, że zamierzają oni wybrać samodzielną drogę wiary. Oficjalne nauczanie głosiło, że należy aprobować pokutę heretyków, odwracających się od błędu, „choć nie do tego stopnia, by uniknęli oni kary śmierci, na jaką za to zasługiwali”. Oto kolejny przykład rygorów stosowanych wobec odstępców od „katolickiej jedności” corpus christianum. 

 

Widzimy zatem, w jaki sposób hybryda karykaturowała religijność Nowego Testamentu. Każde takie wynaturzenie prowadziło do następnego, aż do momentu gdy to, co pozostało, już tylko w bladych zarysach przypominało wiarę opisaną w Nowym Testamencie. Wiara chrześcijańska została wtłoczona w świecki format odłączony od szczególnego objawienia Nowego Testamentu, który stał się dla hybrydy źródłem zakłopotania. Ten fakt przyczynił się do późniejszej utraty znaczenia Pisma Świętego. Daje się zauważyć nie tylko całkowite lekceważenie Pisma, ale wręcz otwartą do niego wrogość.

Ponieważ upadły Kościół zdawał sobie świetnie sprawę, że prawomocność idei „ciała ochrzczonych” tak długo będzie zagrożona, jak długo ludzie będą mieli dostęp do natchnionych tekstów Pisma, dosłownie wychodził z siebie, by trzymać je z dala od ludzi, a już szczególnie od „świeckich”, których ten Kościół nigdy nie mógł być pewien. A jeśli samo Pismo mogło stanowić kłopot dla „ciała ochrzczonych”, jego tłumaczenia na języki narodowe było sprawą szczególnie niebezpieczną. Przez całe średniowiecze posiadanie egzemplarza Pisma było rzeczą nad wyraz niebezpieczną. Na przykład, synod w Tuluzie (1229) zabronił tłumaczeń na języki narodowe i ogłosił karę dla każdego posiadacza egzemplarza takiego tłumaczenia. Wtórował mu w tym synod w Tarragonie (1234), oprócz słania gromów na nieautoryzowanych czytelników zalecając także, by wszystkie egzemplarze Pisma były w przeciągu ośmiu dni przekazane lokalnemu biskupowi. Innocenty III wydal dekret, w którym pisał, że skoro Pismo jest tak trudne, iż nawet uczeni ludzie nie mogą pojąć jego znaczenia, zwykli ludzie powinni trzymać się od niego z daleka. Dla biblijnego uzasadnienia takiego stanowiska użył cytatu z 2.Moj.19:12-13: „I zakreślisz ludowi granicę dokoła, mówiąc: Strzeżcie się wstępować na górę albo dotykać się jej podnóża. Każdy bowiem, kto się dotknie góry, zginie. Niechaj nikt nie dotyka jej ręką, bo na pewno będzie ukamienowany albo przeszyty strzałą; czy to zwierzę, czy człowiek, nie pozostanie przy życiu...”.

Tak wielka troska dotycząca rozpowszechniania egzemplarzy Pisma w językach narodowych jest wystarczającym dowodem, że takie tłumaczenia nie należały widać do rzadkości. Od najdawniejszych czasów „herezja” zawdzięczała swoje istnienie znajomości Pisma i to właśnie sprawiło, że fakt posiadania jego egzemplarza było sprawą niezwykłej wagi. A liczba takich tłumaczeń była olbrzymia. Potwierdza to Ludwig Keller, który jako wieloletni bibliotekarz może być w tej sprawie autorytetem. Stwierdza on: „Ewangelie były publikowane 25 razy przed rokiem 1518, Psałterz 13 razy, a fragmenty Ewangelii niezliczoną ilość razy”.39) Nie oznacza to oczywiście, że te tłumaczenia były zawsze dziełem „heretyków”. Skoro jednak oficjalny Kościół przeznaczył je i ich właścicieli „na odstrzał”, trudno sobie wyobrazić, by sam był ich autorem. Ponieważ upadły Kościół czynił wszystko, co w jego mocy, aby trzymać Pismo z dala od ludzi, posiadanie egzemplarza Pisma było oczywiście w takich warunkach rzeczą bardzo niebezpieczną. Pojemność pamięci, jaką wykazywał się średniowieczny heretyk w uczeniu się Pisma – do którego to depozytu długie kościelne ramię nie miało dostępu – jest wprost niewyobrażalna. Inkwizytorzy, jeden przez drugiego, wprost prześcigają się w doniesieniach o „heretykach” znających cały Nowy Testament w języku ojczystym na pamięć, a którzy nie chcą słuchać żadnego innego kazania, ponieważ twierdzą, iż wszystko, co księża głoszą bez poparcia Nowym lub Starym Testamentem, jest z gruntu fałszywe.

Ze wszystkich deformacji, które przyszły wraz z „ciałem ochrzczonych” i jego monolitycznym społeczeństwem, najbardziej ewidentną była utrata jego odmiennego stylu życia w stosunku do otaczającego go niewierzącego świata. Była to jednak nieuchronna konsekwencja przewrotu Konstantyna. Dlatego, jak ujął to profesor Frend: „Kiedy odrzucono ideę Kościoła jako ‘Ciała wybranych’, większość związanych z nią purytańskich wierzeń straciło rację bytu.”.40) Kościół, który z założenia obejmuje całe społeczeństwo, musi z konieczności obniżyć poprzeczkę wymagań moralnych wobec swoich członków. I to właśnie stało się faktem tak w dniach narodzin pierwszej hybrydy [„Hybrydy-Matki”], jak i przez cały czas jej rządów na ziemi. Kościół nie mówił już o „owocach godnych upamiętania”; stal się tak liberalny, że można było prowadzić rozwiązłe życie i mimo to pozostawać dobrym „chrześcijaninem”, a nawet o wiele lepszym „chrześcijaninem” od „heretyka”, wydającego owoce nowego życia i żyjącego zgodnie z zasadami Nowego Testamentu.

Wkrótce nie było już żadnej dyscypliny, ani co do stylu życia, ani co do doktryny. Jedynym grzechem godnym potępienia był już tylko „grzech” traktowania społeczeństwa jako tworu złożonego i życia zgodnego z tym przekonaniem. W tym punkcie – i tylko w tym – Kościół robił użytek ze swojej władzy „kluczy królestwa”.

Wraz z przewrotem Konstantyna zakończyło się prześladowanie z powodu wyznawanej wiary; od tej pory każdy mógł być „chrześcijaninem” bez konieczności doznawania z tego powodu jakichkolwiek cierpień. Należenie do Kościoła stało się przejawem poprawności politycznej, a nie należenie do niego - postawą nie akceptowaną społecznie. W ten sposób uległa zamazaniu istota przesłania Ewangelii. Wczesny Kościół nauczał, że „wszyscy, którzy pobożnie żyją będą znosić prześladowania”, ale ten czas już minął. Poważnie myślącym ludziom zaczęło czegoś brakować w ich „chrześcijańskim” życiu; owego heroizmu, który był na ziemi, kiedy publiczne wyznanie Chrystusa mogło wydać człowieka na pastwę lwów. Rozwinął się pewien rodzaj tęsknoty za wiarą, która sprawiała, że krew żywiej płynęła w żyłach – pojawiło się pragnienie męczeństwa, a nawet dążenie do niego.

To dziwne zjawisko uwidoczniło się już za dni donatystów, pośród ludzi zwanych circumcelliones, którzy z własnej inicjatywy dołączali do skazanych na śmierć z powodu przekonań religijnych*) . Również i w czasach późniejszych znane są przykłady podobnego entuzjazmu dla męczeństwa.

Pytanie o to, czy prześladowanie jest niezbędną częścią autentycznej wiary chrześcijańskiej było tym, co podzieliło donatystów i katolików. Kościół, istniejący jako „ciało ochrzczonych”, jest z reguły podmiotem, czyli sprawcą aktu prześladowań, a Kościół będący „Ciałem Chrystusa” jest przedmiotem, czyli obiektem tego aktu. Fakt prześladowań, lub ich brak, stał się zatem testem prawdziwości wiary. Ponieważ Nowy Testament zakłada prześladowanie za wiarę w Chrystusa, jego brak stanowił dla Augustyna poważny problem, dla którego rozwiązanie znalazł w pokrętnie interpretowanej koncepcji „wczesnego i późnego”. Równie poważnym problemem byli dla Augustyna donatyści, odłam oficjalnego Kościoła rywalizujący z jego głównym nurtem, przez niego prześladowany za swoją wiarę. Zmagając się z tym problemem posłużył się argumentem – później standardowym – że nie samo cierpienie czyni męczennikiem ale sprawa, za którą cierpi. Sprawa donatystów, co Augustyn dodał na jednym oddechu, była „bezwartościowa”; stąd ich męczeństwo nie było prawdziwym męczeństwem.

Ten spór, czy cierpienie za wiarę jest jej papierkiem lakmusowym był szeroko rozpowszechniony przez całe wieki średnie. Jak zauważył Oscar Cullman: „Ewangelii obcy jest problem pomieszania pojęć na styku Królestwa Bożego i Państwa, tak charakterystycznego dla teokratycznej idei judaizmu” i – jak mówił – Kościół nie powinien zakładać, że prześladowanie przez państwo jest konieczne, choć „zawsze musi się on liczyć z taką możliwością ”.41)

 _________________________________________

(*) - Przekazy historyczne mówią, że były to w istocie... samobójstwa (skoki z mostów lub skał), co mogłoby wskazywać na objawy zaburzeń psychicznych. Wiemy jednak, że gdy w roku 347 cesarz Konstans skazał na wygnanie sporą liczbę donatyńskich biskupów, ostrym represjom poddani zostali także... circumcelliones (dosł. „sezonowi pracownicy rolni”), właśnie z tego powodu, że byli szczególnie entuzjastycznymi wyznawcami Kościoła donatystów (por. Christianity and the Donatist controversy, www. Enc. Britannica Library, passim).

Z pewnością nie będzie błędem stwierdzenie, iż stan relacji Kościoła i państwa z założenia nie wykluczający możliwości prześladowania za wiarę – co było normą w wiekach średnich – wskazuje zdecydowanie, iż sprawy poszły złym kursem. Inną wybitnie złą rzeczą, która pojawiła się wraz z przewrotem konstantyńskim, była zmiana autentycznie chrześcijańskiej wizji Boga – został On zimperializowany, uwojskowiony i stotemizowany (**) ; został na powrót wtłoczony w starotestamentowe szaty, z przymuszającym regnum i ochraniającym sacerdotium działającym ramię w ramię, jak dawniej, kiedy łaska zachowująca i odkupieńcza nie były jeszcze uformowane w odrębne sfery działania.

______________________________________________________

(**) - Deformacja – a dokładniej, sakralizacja – obrazu Boga i Jego Syna uruchomiła mechanizm domina: deformacji uległa najpierw wizja Kościoła, a potem po kolei wszystkich duchowych zasad Ewangelii; członkostwo przez chrzest Duchem Chrystusowym zastąpił czysto formalny rytuał chrzcielny, hybrydową rzeczywistość świata i Kościoła zastąpił hybrydowy model Kościoła zsekularyzowanego, wezwanie do jednomyślności zastąpiła teologia – uzasadnionego dobrem jednostki – „przymusu koniecznego”, miejsce bojaźni Bożej zajął lęk przed człowiekiem, a Ewangelii Bożej miłości – „ewangelia strachu”: „I czy byli to hiszpańscy inkwizytorzy, rutynowo mordujący heretyków, czy kalwiniści, którzy zamordowali Serweta i wymordowali niezliczone rzesze anabaptystów, czy purytanie z Salem, Massachusetts, mordujący młode kobiety oskarżone o czary, prawdziwymi winowajcami byli w tych wydarzeniach nie ci, którzy w swoich uwarunkowaniach historycznych działali najlepiej jak potrafili, a po pierwsze strach, inspirujący te akty przemocy i religijne idee takie, jak doktryna wiecznego potępienia, które ten strach rozpalały”. /.../ Oczywiście, strach nie zawsze musi przybierać formy brutalnej fizycznej przemocy względem innych. Na ile wiadomo, Jonathan Edwards nigdy nie zachęcał do prześladowania heretyków czy niewierzących. Tym niemniej pozostaje on jednym z wielkich apostołów strachu. Jego kazanie Sinners in the Hands of an Angry God („Grzesznicy w ręku rozgniewanego Boga”) – najsłynniejsze chyba ze wszystkich kazań wygłoszonych w Ameryce – wzbudziło w słuchaczach taki strach, że niektórzy, nie mogąc tego wytrzymać, dosłownie mdleli w kościele. A oto mała próbka tego, co wtedy powiedział: „Ten Bóg, który trzyma cię nad otchłanią piekielną, zupełnie jak trzyma się nad ogniem pająka, czy innego obrzydliwego owada, czuje do ciebie obrzydzenie i jest na ciebie śmiertelnie rozgniewany: Jego gniew do ciebie płonie jak ogień; patrzy na ciebie jak na kogoś, kto na nic innego nie zasługuje, jak tylko na to, by być wrzucony w ogień; Jego oczy są zbyt czyste, by znosić twój widok; w Jego oczach jesteś dziesięć tysięcy razy bardziej obrzydliwy, niż w twoich oczach najbardziej nienawistny jadowity wąż” [Jonathan Edwards, Sinners in the Hands of an Angry God, reprint w Ola Elizabeth Winslow, Jonathan Edwards: Basic Writings (New York: The New American Library, Inc.), s. 159]. /.../ Dlaczego wierzył on, że Bóg patrzy na istotę ludzką, stworzoną na Jego boży obraz, jako na kogoś “nie zasługującego na nic innego”, jak wieczne męki,  albo czemu uważał, że istoty ludzkie, choćby najbardziej grzeszne, są w Bożych oczach “bardziej obrzydliwe”, niż nieposłuszne dzieci w oczach miłującego rodzica, tego nie mówił. /.../ Teologia ta, to teologia strachu, w której Boża miłość jest tak czy inaczej warunkowa, a zbawienie polega w gruncie rzeczy na ucieczce przed gniewem, ba, a nawet nienawiścią Bożą (w niektórych ewangelizacyjnych traktatach wręcz są takie zdania, jak: „BÓG CIEBIE NIENAWIDZI”). Ci, którzy znają sztukę prania mózgu, wiedzą na czym to polega: najpierw wywołać przerażający strach, a potem zaoferować drogę ratunku”. Historie nawróceń luminarzy Kościoła powszechnego rzucają światło i na jego historię. P) W oparciu o koncepcję płaskiej teologii, nawet poważnie myślący ludzie nie mogli rozwiązać tego dylematu inaczej, niż poprzez odrzucenie bądź akceptację. Takie „rozwiązanie” zaproponował swego czasu Marcjon. Teologia trójwymiarowa, której centrum stanowi koncepcja wczesnego i późnego oferuje ucieczkę od tej sytuacji skrajnych wyborów: albo - albo.

Różnicowanie obrazu Boga, jaki wyłania się ze starotestamentowej relacji Stwórca-stworzenie, z tym, jaki wynika z relacji Odkupiciel-odkupieni jest błędem, choć porównując Stary Testament z Nowym, trudno oprzeć się wrażeniu, że Bóg przedstawiony w drugim z pewnością nie jest kopią pierwszego. Bóg starotestamentowy wydaje się bardziej surowy, bardziej Bogiem sprawiedliwości i odpłaty, niż Bogiem łaski, miłosierdzia i litości, jakiego napotykamy na kartach Nowego Testamentu, a którego odbicie widzimy w osobie Jezusa Chrystusa. Rozwikłanie tego problemu od wczesnych czasów sprawiało ludziom wiele kłopotów, szczególnie tym, którzy mają wysokie mniemanie o Słowie Bożym. Tego nie da się jednak zrobić na gruncie płytkiej teologii, a staje się to o wiele łatwiejsze z perspektywy trzeciego wymiaru – doktryny łaski postępującej P). Aby zrozumieć rzeczywiste przesłanie dwu różnych obrazów Boga, wynikających z porównania obu Testamentów, musimy dostrzec biegnące równolegle obok siebie funkcje króla i kapłana, oraz władzy świeckiej i duchownej. Stary Testament to okres objawienia, w którym funkcje regnum i sacerdotium, jako dwóch stron jednej i tej samej Bożej łaski, nie są jeszcze możliwe do rozróżnienia. Dlatego też miecz (symbol łaski zachowującej) może wciąż dokonywać inwazji na teren łaski odkupieńczej. Za sprawą objawienia Ducha Świętego, za dni króla Saula nastąpił wyraźny rozdział tych dwu funkcji, który sprawił, że miecz zniknął wreszcie z terenu łaski odkupieńczej. Wraz z narodzinami hybrydy proces rozdziału tych funkcji został zatrzymany i pchnięty w kierunku wstecznym; domena króla ponownie połączyła się w jedno z domeną kapłana. To ponowne zespolenie tego, co Bóg wcześniej sam rozdzielił spowodowało, że Bóg chrześcijaństwa na powrót stał się bardziej królem i możnowładcą niż ojcem, raczej panem niż przyjacielem.

To nieuzasadnione akcentowanie obrazu Boga jako władcy (w świetle Bożego objawienia już atawistyczne) pozostaje do dnia dzisiejszego cechą wszystkich płytkich teologii. W powiązaniu z tym warto odnotować, że Paweł odnosi się do Boga jako do P a n t o k r a t o r a (Wszechwładcy) – czyli tak, jak znany jest on w Starym Testamencie – tylko raz (2.Kor. 6:18), na punkcie którego to określenia Konstantyn był wręcz sfiksowany, chociaż, nawet w tym jedynym przykładzie z pism Pawłowych jest to jego cytat ze Starego Testamentu, którego zresztą używa on dopiero po namalowaniu obrazu Boga jako ojca. Jednakże Konstantyn rzadko odnosił się do Boga jako do „ojca” (w istocie tylko dwa razy w znanych nam pismach). A nawet wtedy, kiedy nazywa Boga „ojcem”, wyobraża Go sobie jako surowego autorytarnego władcę raczej, niż jako miłującego obrońcę i przyjaciela swoich dzieci. Następujący cytat jest typową próbką idei Boga u Konstantyna: „W ten sposób znajdziesz łaskę i przychylność Pana i Ojca wszystkich, Boga Stwórcy i Ojca wszystkiego, którego wielu dawnych rzymskich cesarzy, wiedzionych szaleńczym błędem, próbowało się zapierać, ale których mściwy los pochłonął...”.42) Bóg Konstantyna był nikim innym, jak Supercesarzem.

To wszystko mówi samo za siebie. Nie można bowiem bezkarnie manipulować obrazem Boga bez wpływu na własną wizję osoby Bożego Pomazańca. Wraz z uwojskowieniem Boga, wojennych rysów nabrała również postać Chrystusa: obraz „cierpiącego sługi Jahwe” zimperializował się, wbrew słowom proroctwa, iż „nikt na ulicach nie usłyszy głosu jego”(jako zwycięskiego króla), ale będzie „cichy i pokornego serca”. Jadącego na skromnym i zupełnie nie bojowym źrebięciu oślicy, posadzono na parskającego rumaka, wierzchowca godnego zwycięskiego imperatora. Zbawiciela, przyjaciela grzeszników, usuwającego się ze sceny, gdy tylko widział ludzkie zapędy zrobienia go na siłę królem – tego właśnie Zbawiciela zgrabnie zamieniono w bóstwo zainteresowane głównie rządzeniem i sprawowaniem sądów.

Należy tutaj wspomnieć, że takim właśnie był Chrystus lat dziecinnych Marcina Lutra. Spotykamy się tutaj po raz kolejny z błędnie rozumianą koncepcją „wczesnego” i „późnego”. Nowy Testament rzeczywiście opisuje zmianę wierzchowca, z oślęcia na parskającego rumaka, łącząc jednak skromnego wierzchowca z Jego pierwszym przyjściem, zaś dumnego rumaka - z drugim. U Konstantyna ta zamiana wierzchowca odbyła się „na skróty”, w wyniku tego, co rzekomo miało wydarzyć się w IV wieku n.e. Z powodu tej przedwczesnej zamiany osła na rumaka średniowieczny człowiek miał jeszcze jeden powód, aby przestać już się modlić: „Przyjdź, Panie Jezu, przyjdź wkrótce!”

Wraz z teologią zimperializowanego Chrystusa pojawiło się przeakcentowanie aspektu przebaczenia, kosztem pomniejszenia wartości zbawienia jako duchowego odnowienia. Ten brak równowagi jest zresztą naturalną konsekwencją imperializacji Chrystusa, ponieważ cesarze mogą wybaczać i jeżeli są w dobrym nastroju zdarza im się to czynić, nie są jednak w stanie nikogo naprawić. Kiedy uświadomimy sobie, że chrześcijaństwo od samego początku było w równym stopniu religią odnowy (przypomnijmy sobie Jana Chrzciciela i jego nacisk na „owoce godne upamiętania”), to w odniesieniu do przebaczenia – zauważmy – wraz z narodzinami hybrydy teologia zaczęła kłaść cały nacisk tylko na jeden z tych aspektów, akcentując wagę przebaczenia, a pomniejszając rolę odnowienia.

Trudno przecenić ogrom zła z jakim łączy się ten brak równowagi. Jednym ze skutków tej nierównowagi jest niewydolność wiary chrześcijańskiej jako stymulatora naprawy i odnowienia, według założeń jej „sprawcy i dokończyciela”, tak na jednostkowym jak i społecznym poziomie. To, że ludziom odpuści się grzechy, jeszcze nie zmieni świata: usprawiedliwieni ludzie nie stają się automatycznie lepszymi bliźnimi dla swoich sąsiadów. W tym kontekście, Luterska koncepcja podwójnej natury „usprawiedliwionego grzesznika” (jednocześnie i „usprawiedliwionego”, i „grzesznika”) jawi się jako poważny błąd – co wytknęli mu już jemu współcześni. Jeśli bowiem człowiek, ponoć usprawiedliwiony, jest takim samym grzesznikiem, jakim był wcześniej, to jego domniemane usprawiedliwienie jest tylko fikcją i farsą. Ten, kto został usprawiedliwiony, stał się sprawiedliwy i nie jest już niesprawiedliwym stworzeniem, jakim był wcześniej (R).

_____________________________

(R) - To nierówne rozłożenie akcentów, o którym mówimy, nabiera jasnego i nieoczekiwanego znaczenia, gdy uświadomimy sobie, że słowo „usprawiedliwienie” w całej praktycznie tradycyjnej teologii ma wymiar całkowicie legalistyczny. W Nowym Testamencie jednak termin ten ma aspekt zarówno formalno-prawny jak i moralny, odnosząc to jednocześnie do relacji wierzącego w stosunku do Boga i Jego prawa, jak i jego relacji z bliźnim. Słowo „usprawiedliwienie” ma więc podwójne znaczenie – i to celowo: zawiera bowiem w sobie zarówno aspekt odpuszczenia jak i odnowienia. Osoba usprawiedliwiona to ta, której n i e t y l k o przebaczono, ale która została t a k ż e uczyniona sprawiedliwą.

Z tego zachwiania równowagi wyniknął, na zasadzie reakcji, widoczny obecnie jednostronny nacisk na naprawę społeczeństwa, znany jako „ewangelia społeczna”, będący próbą wyrównania – w gruncie rzeczy hiperdokładną – tej nierównowagi. Inną reakcją na ten brak równowagi stało się powstanie tzw. „świętych Kościołów”, w których formalno-prawny aspekt zbawienia został przysłonięty jednostronnym akcentem na aspekt moralny. Również i to stanowi historyczną próbę odnalezienia właściwej równowagi.

 

Współcześnie słyszy się wołanie, że Kościół stał się „nieżyciowy”. To prawda. Kościół, który mówi głównie (lub wręcz wyłącznie) o wybaczeniu j e s t „nieżyciowy”. Chociaż trzeba dodać, że Kościół mówiący wyłącznie o odnowie, może w ostatecznym rozrachunku stać się równie „nieżyciowy”.

***

Byłoby rzeczą równie nierealistyczną przypuszczać, by zmiana tak epokowa jak przewrót konstantyński, mogła obyć się bez opozycji. Jak długo żyli ludzie, którzy znali Kościół przed jego upadkiem w nominalizm, można było być pewnym pojawienia się oponentów. Jednym z nich był Hilary z Poitiers, który widział co się dzieje i próbował uświadomić to innym. Jednakże Kościół nie tylko pozostał głuchy na takie głosy, ale zaczął je wręcz uciszać. Jak długo jednak ludzie mieli dostęp do Nowego Testamentu, musiał istnieć zdecydowany ruch oporu przeciw machinacjom hybrydy. Jak już wcześniej wspomnieliśmy, sprzeciw w stosunku do „chrześcijańskiego sakralizmu” pojawił się od razu i w wiekach następnych tak naprawdę nie ustał już nigdy. Można powiedzieć, że istotą średniowiecznej „herezji” w zachodniej Europie przez całe wieki średnie był konsekwentny protest przeciw idei „ciała ochrzczonych” i wszystkim skutkom przewrotu Konstantyna.

Kościół próbował uciszać wewnętrzną krytykę głównie rękami władzy świeckiej. To tłumaczy, dlaczego większość opozycji wobec przewrotu Konstantyna przychodziła z zewnątrz, od osób i grup, które zostały z Kościoła wypchnięte. Tak właśnie było, dla przykładu, z „heretykami”, znanymi jako waldensi. Piotr Waldo nie chciał opuszczać łona instytucjonalnego Kościoła, ale został on do tego zmuszony: Kościół zabronił mu bowiem głoszenia kazań, ponieważ zawierały one dużą dozę krytyki upadłego charakteru Kościoła. My, którym nieskrępowana wolność słowa wydaje się czymś oczywistym, musimy pamiętać o tym, jak odmienny panował w tej sprawie klimat, w którym musieli działać średniowieczni dysydenci. Jeśli o tym zapomnimy, to później możemy wyciągać niewłaściwe wnioski z faktu stosunkowo skromnej ilości zabytków piśmienniczych, pozostawionych przez średniowiecznych rywali instytucjonalnego Kościoła (S).

 ________________________________

(S) - Odtąd będziemy określać podziemne ruchy protestacyjne mianem „wolnego Kościoła”. We współczesnym tego słowa znaczeniu rzeczywiście były one wolne, to znaczy nie były one w żaden formalny sposób związane z władzą świecką, nie korzystając z jej pomocy i nie będąc przez nią ograniczanymi.

Ze wszystkimi przejawami życia i aktywności średniowiecznych „heretyków” jest dokładnie tak, jak z górą lodową – możemy widzieć zaledwie czubek bogatej rzeczywistości. Wiemy, że sto lat przed Reformacją podziemne Kościoły istniały np. w Niderlandach – słusznie lub nie, nazwane „husyckimi” – z własnymi lekcjami katechizmu, kaznodziejami, listami członków, w istocie ze wszystkim, co jest potrzebne do funkcjonowania Kościoła. Utrzymywali oni nawet pewien rodzaj klasycznych związków „unijnych” z podobnymi kongregacjami, gdyż istnieją świadectwa wymiany mówców za kazalnicami. Te wolne Kościoły nie zostawiły żadnych znanych świadectw pisanych. Jedyne świadectwo, jakie po nich pozostało, to – jak byśmy dzisiaj nazwali – źródła policyjne, w których opisany jest proces ich likwidacji.43)

Dlatego, jeśli jakieś grupy ze względu na chęć przetrwania wybrały milczenie, nie powinniśmy wyciągać z tego niewłaściwych wniosków. Jak choćby z faktu, że kaznodzieje wolnego Kościoła ukrywali swoje nazwiska nawet przed współwyznawcami, co było praktyką wynikającą z doświadczenia, iż znane nazwiska, mogły być wydobyte torturami. Stąd w zasadzie wszystkie dane, które przetrwały do naszych czasów, pochodzące z kręgów tych społeczności, okryte są aureolą tajemniczości. Wiemy na przykład, że wolny Kościół określał siebie jako „małą trzódkę chrześcijan, nazywanych fałszywie i znanych pod fałszywymi nazwami jako p.a.w.a.b.”.44) Te inicjały niewątpliwie oznaczały „pikardów albo waldensów, albo beginów (begardów)”, a wszystkie one były tak podejrzane, że lepiej było nie tylko nie być z nimi kojarzonym, ale nawet pisać je w całości. Wszystkie te terminy miały charakter stygmatów, stosowanych wobec członków wolnego Kościoła, którzy chcieli być znani po prostu jako „mała trzódka chrześcijan”.

Członkowie wolnego Kościoła byli nie tylko na tyle wysoce małomówni, jeśli chodzi o siebie i swoje sprawy, że pozostawili po sobie bardzo szkicowe świadectwa literackie, ale czasami wręcz zaprzeczali pewnym faktom o sobie i swoich sprawach, co do których wiemy, że były prawdziwe. Na długo przed Reformacją tak zwani bracia czescy (nurt wolego Kościoła na terenach dawnej Czechosłowacji) i waldensi (wolny Kościół Piedmontu) mieli ze sobą wiele powiązań do tego stopnia, że nawzajem uznawali swoje ordynacje do służby zapożyczając od siebie całe strony swoich katechizmów.

Tym niemniej, przed władzą świecką, usiłującą znaleźć na nich haczyk, zaprzeczali oni, by istniały między nimi jakiekolwiek kontakty. Pewien badacz średniowiecznej „herezji” powiedział ponad sto lat temu: „Powszechny fakt wymiennie powtarzających się formuł doktrynalnych... jest tego oczywistym potwierdzeniem, wbrew powtarzanym przez nich samych zaprzeczeniom na temat jakichkolwiek wzajemnych kontaktów, czy znajomości tego, co jest nauczane w każdej z tych społeczności”.45) Jest niezaprzeczalnym faktem, że wolny Kościół był w czasach średniowiecza niezwykle popularny na terenie całej Europy, a każde opracowanie, nie uwzględniające faktu, że miał on swoich kontynuatorów w poreformacyjnej Europie, z całą pewnością rozmija się z prawdą.

Drugą rzeczą godną zapamiętania w naszym studium historii wolnego Kościoła w Europie jest fakt szczególnego ryzyka, z jakim dla „heretyków” łączyło się każde większe zgromadzenie w rodzaju konferencji. Konferencje zwołuje się, aby dojść do wspólnych ustaleń; służą one temu, by razem zgromadzić prawicę z lewicą i nie dopuścić, by różne akcenty nie doprowadziły do podziałów. „Heretykom” takich konferencji nie wolno było organizować. W rezultacie, pośród pism wolnego Kościoła nie znajdziemy czegoś w rodzaju „Westminsterskiego wyznania wiary”. Takie przybliżone „symbole jedności” pojawiły się stosunkowo późno; powstały one dopiero po tym, jak średniowieczny system kontroli myśli zaczął się rozsypywać. W przeważającej części musimy zadowolić się sporadycznym wglądem w naturę i podstawowy system pojęciowy wolnego Kościoła. Ponieważ średniowiecznej „herezji” nie dane było wypracować szczegółowego i dopracowanego systemu doktryny i praktyki, jesteśmy zmuszeni sami go sobie odtworzyć, używając do tego takiego budulca, jakim dysponujemy.

Trzeba również pamiętać o tym, że tylko z powodu swoich przesłanek teologicznych średniowieczny wolny Kościół mógł uchodzić w oczach sobie współczesnych za wmieszany w mniej lub bardziej ciemne sprawy. Jego celem nie było tworzenie „wierzącego społeczeństwa” („ciała ochrzczonych”), ale zgromadzenie społeczności prawdziwie wierzących (Ciała Chrystusa), istniejącego w ramach społeczeństwa jako takiego. Pozyskiwali oni nowych wyznawców drogą kontaktu indywidualnego, co najwyżej czymś zbliżonym do metody komórkowej, co z założenia wykluczało zainteresowanie szerszą propagandą. Zebrania niepubliczne były starą formą pierwotnego chrześcijaństwa i były jedną z tych rzeczy, których nieprzychylni obserwatorzy nie mogli zrozumieć, i za którą pierwsi chrześcijanie byli potępiani. Godzi się tu raz jeszcze powtórzyć fragment z Oktawiusza [cytowany już w rozdziale I w odniesieniu do chrystian pierwszych wieków]:

Czemu wkładają oni tak wielki wysiłek w ukrywanie i zatajanie przedmiotu swego kultu, czymkolwiek on by nie był? Akty godne czci nigdy nie obawiają się widoku publicznego; tylko zbrodnia rozkoszuje się tajemnicą. Czemu nie mają oni ani ołtarzy, ani świątyń, ani żadnych powszechnie znanych wizerunków? Czemu nigdy nie występują publicznie, nigdy nie spotykają się otwarcie, jeśli nie z tego właśnie powodu, iż ukryty obiekt ich czci musi być albo zbrodniczy albo haniebny? 46)

Wraz z narodzinami „Hybrydy-Matki” niepubliczny kult religijny stał się nielegalny także i w Kościele, praktykowany już tylko przez członków wolnego Kościoła. Ten hermetyczny charakter wczesnego chrześcijaństwa dał asumpt do różnego rodzaju niesmacznych plotek na temat chrześcijan (widzimy je już w Octaviusie), które zostały później przeniesione na wolny Kościół czasów pokonstantyńskich. Stały się one czymś w rodzaju utartych stereotypów, powtarzanych często dosłownie, nie tylko do Reformacji, ale i później.

Próbując odkryć prawdziwe rysy średniowiecznej „herezji” musimy wciąż pamiętać, że w pisanej historiografii jesteśmy skazani na żałosne karykatury, rysowane przez wrogów tych, których rzekomo opisują. Niektóre z nich są w tak oczywisty sposób absurdalne, że mimo iż rysowane przez oficjalnych rzeczników Kościoła, zasługują tylko na śmiech, jak na przykład to, że „heretycy” jeździli na swoje zebrania na miotłach dostarczanych im bezpośrednio przez diabła. Ten, kto szuka prawdziwego portretu Marcina Lutra, nie znajdzie go u współczesnych mu katolickich pisarzy. Podobnie wynaturzony obraz swoich rywali namalował średniowieczny Kościół. Mając to wszystko na uwadze, nie jest jednak niemożliwe, aby korzystając z dostępnych dziś źródeł, odtworzyć sobie choćby poprawny obraz średniowiecznej „herezji”. Obraz jaki otrzymamy nie pozostawia cienia wątpliwości, że ideologiczną osią średniowiecznej „herezji” była nieprzejednana opozycji wobec przewrotu Konstantyna.

***

Proponujemy teraz zbadanie średniowiecznej „herezji” w świetle kilku przezwisk, wynalezionych przez rozgniewany Kościół dla zdyskredytowania swego rywala i jego sprawy. Sami „heretycy” z wolnego Kościoła od tych terminów się dystansowali, co oficjalny Kościół miał im za złe. Wierny syn tego Kościoła, Dawid z Augsburga tak oto narzekał: „Ci hipokryci nadają sobie różne imiona i nie przyznają się do tego, kim w rzeczywistości są, to znaczy heretykami, ale określają sami siebie ‘prawdziwymi chrześcijanami’, ‘przyjaciółmi Boga’ albo ‘biedakami’ i tym podobnymi imionami”.47) Pomiędzy poszczególnymi przezwiskami nadawanymi „heretykom” nie należy zresztą czynić zbyt ostrych rozróżnień, ponieważ przez całe średniowiecze do nagminnych należała praktyka używania takiego terminu, który aktualnie miał najbardziej obraźliwy wydźwięk zwłaszcza, że w większości były to najzwyczajniejsze stereotypy.

Najskuteczniejszym terminem, używanym w kościelnej kampanii szkalowania rywali, było pojęcie katar, ponieważ odwoływało się ono do okresu, w którym taką etykietką określano sektę, mającą w centrum swojej teologii koncepcję odwiecznego dualizmu dobra i zła. Takimi katarami byli np. manichejczycy (od których błędów Augustyn musiał się w swoim czasie uwolnić). Nauczali oni, że Stary Testament jest dziełem „złej”, a Nowy Testament „dobrej” zasady. Ponieważ pokonstantyńscy „heretycy” wyznawali teologię łaski progresywnej, akcentując tym samym wstępny charakter Starego Testamentu, Kościół widział swoja szansę wyeliminowania rywala w możliwości oskarżenia go o dualizm jego poprzedników, a dokładnie o „przeciwstawianie Ojca Synowi”, jak to czasami ujmowano.

Jak mamy potraktować to oskarżenie o dualizm? Jest pewne, że wolny Kościół miał stereoskopowy obraz dzieła Bożej łaski; mówili przecież o „starym” i „nowym” prawie, terminy te czerpiąc z całą pewnością z listu do Hebrajczyków (ponieważ byli oni zawsze dobrze oczytani w tekstach Nowego Testamentu). Oskarżenia o dualizm nie należy jednak traktować poważnie. Herbert Grundmann, jeden z najlepszych specjalistów z dziedziny średniowiecznej „herezji”, doszedł do wniosku, że kiedy w pierwszej połowie XI wieku herezja pojawia się na zachodzie Europy, na ile wiadomo nie wykazuje ona żadnych śladów doktryn dualistycznych (*).

__________________________________________________

(*) - Ponieważ często powodem nieporozumień jest brak jasnej definicji przypomnijmy, iż słownikowo dualizm, to przekonanie o „konflikcie dwu niezależnych od siebie (przeciwstawnych) czynnych zasad, a więc także dwu źródeł władzy i mocy (np. Bóg i diabeł)”. „Dualizmem”, „herezją” lub „gnozą” – leksykalnie traktowanymi dość swobodnie – sakralny umysł określa wszystko, co odbiega od norm powszechnie uznanych za poprawne. Aprioryczna poprawność sakralnego modelu społeczno-religijnej totalitarnej jedności a posteriori musi owocować oceną koncepcji dwupoziomowej łaski Bożej jako „dualistycznej”; choć sam Nowy Testament wyraźnie mówi, iż „duch i ciało pożądają przeciw sobie”. Niestety, nawet historyczne procesy rozwojowe nie mogą wnieść do sakralnej teologii istotowych przewartościowań, gdyż jej założenia są niepodważalnymi dogmatami, a poprawki mają charakter naprawy dostrzeżonych zarysowań na ścianach gmachu, którego wartość nie podlega dyskusji – z tej perspektywy sama myśl o tym, by w świetle stopnia zniszczeń rozważyć zburzenie go i zbudowanie nowego od podstaw jawi się jako bluźnierstwo; no bo, jak to: Czy błądziliśmy przez... (tu każda tradycja może wstawić inna liczbę lat)? Założenie poprawności modelu sakralnego (nieświadomie antychrystusowe) prowadzi prostą drogą do... gnozy, gdyż rodzi konieczność dowodzenia słuszności założeń z pozycji czystego rozumu, z punktu czystego Pisma będących czystą herezją i gnozą. Na marginesie, ten sam błąd – wnioskowania z (fałszywych) apriorycznych przesłanek popełniają (za Darwinem) ewolucjoniści, którym ich  nieuświadomione często antykreacjonistyczne założenie (de facto także antychrystusowe) każe traktować wewn ą t r z g a t u n k o w e procesy rozwojowe jako „naukowy” dowód, że ewolucja, to „podstawowa zasada rozwojowa życia w ogóle”. I jedni i drudzy zapominają, że naukowym faktem jest to, iż wszelkie „hybrydy” są bezpłodne – Stwórca ustanowił „granice gatunkowe”, a Mesjasz objawił ich duchowe znaczenie, m.in. w przypowieściach o „starym” i „nowym” charakterze „szaty” oraz „bukłaka”. Kosmiczny plan „Ojca wszystkich duchów” zbawienia ludzkości, to powolny, ale i nieuchronny proces oddzielania „ducha” (synonimu dobra, pobożności) od „ciała” – symbolu zła i bezbożności, ucieleśnionych w osobie Lucyferaszatana, „pierworodnego spośród cielesnych duchów” („duchowo umarłych”), „ojca kłamstwa”, stróża „drzewa poznania dobrego i złego”. (Trudno wyrokować, czy liście figowe użyte przez Adama i Ewę po upadku mogą wskazywać na „drzewo figowe” – symboliczny obraz narodu izraelskiego.) Apostoł Paweł napisał: „Ale my mamy umysł Chrystusowy” (por. też 1.Kor.2:12-14).

Ten autorytet wykazuje ponadto, że to oskarżenie o dualizm jest dosłowną kopią z pism Augustyna. Zwraca on także uwagę na fakt, że to, co ludzie tamtych czasów mówili o „heretykach”, zwykle łączy się ze zwrotami typu „mówi się, że...” oraz „jak wieść niesie...”, dowodząc tym samym, że w swoim zdaniu mówiący zdany był w swoich ocenach na sądy i opinie innych.

W związku z tym musimy przywołać tu pewną osobliwą cechę średniowiecznego umysłu: jest to wręcz przysłowiowe, że kiedy człowieka średniowiecza ciekawiło, ile zębów trzonowych znajduje się w dolnej szczęce konia, sięgał on raczej do Arystotelesa lub innego autorytetu, niż zadawał sobie trud sprawdzenia tego samemu. W tym przykładzie mieści się głęboka prawda o średniowiecznym umyśle. Dla osoby tamtych czasów byłoby charakterystyczne raczej zwrócenie się do Augustyna lub innego autorytetu w celu poznania „heretyków”, niż samodzielne poznanie heretyków na ich żywym przykładzie. Tak czy inaczej, należy generalnie odrzucić jako nieprawdziwe twierdzenie, że dualizm był wspólną cechą średniowiecznych „heretyków”, aczkolwiek byłoby może nieco przesadnym twierdzenie, że nigdzie nie znajdziemy tam najmniejszych śladów dualizmu. Z pewnością dualistyczne rysy można dostrzec w niektórych ogniskach średniowiecznej herezji, na przykład u albigensów, czy u bałkańskich bogomilów (*) . Wielce znaczące są jednak doniesienia, że pomiędzy „heretykami” a tymi dualistycznymi sektami istniały poważne rozbieżności. Wygląda na to, że ortodoksyjni „heretycy” byli świadomi zagrożeń dualizmu, stanowczo się od niego dystansując (T).

 ______________________________________

(T) - Poświęciliśmy trochę miejsca oskarżeniu wolnego Kościoła czasów przedreformacyjnych o dualizm, ponieważ powróciło ono na scenę w okresie Reformacji, gdy ludzie próbowali zdyskredytować tzw. lewe skrzydło Reformacji, w którym odżyły idee znane z wcześniejszej tradycji wolnych Kościołów. [Luter nazywa np. anabaptystów „rozłamowcami” (dosł. Rottengeister; zob. stosowny przypis).]

(*) Ponieważ niniejsza książka – zasadniczo poświęcona „hybrydyzacji” chrześcijaństwa zachodniego – nie omawia oddzielnie grup „heretyckich” Kościoła wschodniego, warto przy okazji „bogomolców” (jak są również nazywani) przyjrzeć się pewnej dużo późniejszej „ekstremalnej sekcie prawosławia”, skopcom, którzy wezwanie do „samotrzebienia się dla Królestwa” traktowali „do bólu” dosłownie... obcinając sobie genitalia. Na tym, dramatycznym skądinąd przykładzie, rysuje się raz jeszcze wcale nieteoretyczny, a boleśnie praktyczny wymiar relacji państwo-Kościół, wyrażony w uniwersalnym konflikcie granic wolności człowieka – jednostki, a jednocześnie członka zbiorowości – pogłębionym o konflikt dwuwładzy, rodzicielskiej i państwowej, gdzie druga jest w „naturalny” sposób wtórna w stosunku do pierwszej – nie tylko w odniesieniu do autonomii rodziny, ale także samej jednostki. Dyskusja nad relacjami regnum-sacerdotium (niekoniecznie „chrześcijańskim”), to zatem dyskusja nad granicami osobistej wolności. W tym kontekście jakże znamiennie brzmią słowa: „Bo wy do wolności powołani zostaliście, bracia” – z zastrzeżeniem wszakże – „tylko pod pozorem tej wolności nie pobłażajcie ciału, ale służcie jedni drugim w miłości”, oraz „Dzieci, bądźcie posłuszne rodzicom we wszystkim; albowiem Pan ma w tym upodobanie” (por. też „nienawidzący Boga... rodzicom nieposłuszni”) – znowu z zastrzeżeniem – „w Panu”, tzn. w ramach pewnego porządku. W tym Bożym (duchowym) porządku, odpowiedzialność za dzieci spoczywa więc w pierwszym rzędzie nie na państwie, a na rodzicach, i to oni zdadzą przed Nim sprawę z tego szczególnego szafarstwa (nie przedstawiciele władzy świeckiej). W „Bożym porządku” jest jednak i rola dla władzy świeckiej – Jego narzędzia na poziomie doczesności – poddaństwo której jest wręcz nakazem Bożym (czyt. Łk.20:25; Rz.13:1-7; Tyt.3:1; 1.P.2:13-19), znowu z pewnym zastrzeżeniem – w ściśle określonych „świeckich” granicach – poza którymi trzeba jednak „bardziej słuchać Boga niż ludzi” (Dz.ap.5:29). Rola państwa w planie Bożym polega więc na wspieraniu „Jego (duchowego) porządku”, jak np. rodziców w ich szafarstwie i ingerencji, gdy uzna ono, że dzieciom zagraża ich (rodziców) patologia; praktyka dowodzi wszakże, iż „dzieci z rodzin patologicznych” i tak kochają swoich „patologicznych rodziców” (miłość – dar Boży – jest ślepa). Granice „patologii” z konieczności określa sama (często nie licząca się z Bożym porządkiem) władza państwowa, na siłę „uszczęśliwiając” swoich obywateli według własnych (jakże różnorodnych) definicji „szczęścia” (dotyczy to np. takich kwestii, jak aborcja, eutanazja, transfuzja itp.). Czy współczesne demokratyczne prawodawstwo pozwoliłoby dziś na akty samookaleczania, normalne i powszechne w wielu prymitywnych kulturach? (Na marginesie: czy sakralna kolonizacja prymitywnych ludów uczyniła ich los lepszym?) Nasi skopcy pomimo całej swojej „wywrotowości” nie „uszczęśliwiali” jednak obcinaniem genitaliów swoich męskich niemowląt, by w ten sposób zapewnić im członkostwo w swoim „jedynozbawczym” Kościele, czego nie można już powiedzieć o zwolennikach corpus christianum – w kontekście tak chrztu niemowląt, jak i wszelkich możliwych tortur fizycznych i psychicznych, będących totalnym pogwałceniem autonomii jednostki i rodziny. Współczesny świecki „neosakralizm” – już nie „zły” komunistyczny, a jedynie słuszny „demokratyczny” (z ducha platoński w swojej wizji „państwa”) – ewidentnie zmierza w kierunku przemyślnego neototalitaryzmu – samoograniczenia władzy jednostki, także w wymiarze rodzinnym (pod hasłem: „wszystkie dzieci są nasze”), w majestacie prawa przegłosowanego „świętym prawem większości”. Antychryst, kiedy się objawi, na początku będzie takim właśnie sakralnym „demokratą” – doskonale wpasowanym w istniejący układ „tronu i ołtarza” – zniewalając cały świat „demokratycznym szczęściem” ogólnoświatowego „pokoju i bezpieczeństwa”; swoje prawdziwe (duchowe) oblicze objawi dopiero później, kiedy - jak mówi biblijne proroctwo - zerwie z wszelką dyplomacją i wynosząc się „ponad wszystko, co się zwie Bogiem lub jest przedmiotem boskiej czci... zasiądzie w świątyni Bożej, podając się za Boga” (2Tes. 2:4; por. 9 i 11 rozdz. księgi Daniela).

Istniała jeszcze inna cecha ludu wolnego Kościoła tamtych czasów, która skłaniała do rozpowszechnienia oskarżeń o kataryzm; musiało to mieć związek ze stylem ich życia. Termin katar pochodzi od greckiego czasownika katharidzein („czyścić lub oczyszczać”).

Jak już zauważyliśmy, średniowieczny „heretyk” zwykł był widzieć zbawienie jako sprawę odnowienia, za Janem Chrzcicielem rozumiejąc idiomatyczne znaczenie metanoi jako „owocu godnego nawrócenia”. Dla tych „heretyków” istotą chrześcijaństwa była nie instytucja Kościoła, udzielającego swoim członkom zbawczych środków łaski, ale religijny sposób życia.

 Jeśli istnieje w ogóle jakaś jedna wspólna cecha „herezji”, która wyróżniałaby się ponad inne, to jest nią pobożne życie. Zbierając świadectwa na ten temat można by napisać książkę. Czytamy np. o pewnej młodej kobiecie, oskarżonej o herezję, ponieważ odrzuciła umizgi lokalnego księdza. Znana jest historia pewnej grupy „heretyków”, którzy zanim zostali spaleni, oświadczyli co następuje (a nikt nie zaprzeczył temu, co powiedzieli): „Doświadczamy tego, ponieważ nie jesteśmy z tego świata; wy jednakże miłujecie ten świat, macie pokój z tym światem, ponieważ jesteście z tego świata … My i nasi ojcowie, pokolenie apostołów, trwamy w łasce Chrystusowej i będziemy w niej trwać aż do końca wieków. Pokazując różnicę między wami i nami Chrystus powiedział „po owocach poznacie ich” – nasze owoce są wstępowaniem w ślady pozostawione przez Chrystusa” (vestiglia Christi) 48). Czytelnik na pewno zwrócił uwagę, do jak starych historycznych korzeni rościli sobie prawo ci „heretycy”, nazywając siebie „pokoleniem apostołów”. Uważali również, że są oni tym, co pozostało z prawdziwego Kościoła, a ta wielka różnica między ich wolnym Kościołem a Kościołem nominalnym przejawiała się w ich całkowicie odmiennych stylach życia. Mówiło się o nich: „Bronią oni swojej herezji słowami Chrystusa i apostołów mówiąc, że cały Kościół zaczyna się i kończy na nich, ponieważ jedynie oni idą podążają śladami Chrystusa prowadząc apostolski sposób życia”.49) Napięcia, jakie uwidoczniły się w średniowieczu pomiędzy Kościołem instytucjonalnym cieszącym się wysoką pozycją społeczną a Kościołem wolnym, były jednak nieuniknione. Jeśli bowiem ktoś, kto wierzy, że Kościół to „ciało ochrzczonych”, musi zaakceptować w nim wszystkich, pobożnych i nie pobożnych. Jednak jeśli ktoś wierzy, że Kościół jest Ciałem Chrystusa, może zaakceptować tylko takie standardy moralne, które są warunkiem niezbędnym takiego członkostwa. W tych warunkach, dla wolnego Kościoła sposób życia w sposób nieunikniony stał się swoistym probierzem prawowierności, zaś dla członków Kościoła nominalnego - dowodem herezji. Wspomina o tym często literatura tamtych czasów (U). W świetle wspomnianych napięć między Kościołem nominalnym i jego podziemnym rywalem nie zdziwi nas fakt, że list Jakuba był ulubionym listem tego drugiego. W starym katechizmie używanym przez waldensów było pytanie: „Ile jest rodzajów wiary?” Odpowiedzią było: „Dwa, martwa i żywa!” W jednym z traktatów waldensów czytamy:

Dał wzór święty Jakub i całkiem wprost rzekł, Że nie samą wiarą zbawiony jest człek; Taka wiara, co nie jest z uczynkiem złączona, Jest próżna i martwa z pewnością jest ona. Tę prawdę potwierdza nasz brat, święty Paweł , Że to, co człek słyszy, nie zbawia go wcale; Gdy wiara więc twoja uczynków nie wyda, Nadzieja niebiańska na nic ci się przyda.”50)

Trudno znaleźć choć jedną wzmiankę na temat wolnego Kościoła, która nie zawierałaby odniesienia do zawartego powyżej wysokiego wzorca moralnego, jakim ci ludzie się wykazywali. Na przykład inkwizytor Sacconi powiedział o nich:

Głoszą oni dużo z Ewangelii i mówią między innymi, że człowiek nie powinien czynić zła, kłamać, ani przeklinać. Kiedy głoszą kazania z Ewangelii i z Listów wykrzywiają je swoimi tłumaczeniami, jako mistrzowie błędów, którzy nie chcą uznać prawdy, że nauczanie i wyjaśnianie Pisma są całkowicie zabronione dla ludzi świeckich. Mówią oni, że ich Kościół jest Kościołem prawdziwym, a rzymski Kościół nieprawdziwym, ale jest Kościołem obłąkańców (W). Mają oni za złe Kościołowi bogactwo i kościelne „regalia”, wysokie przywileje biskupów i opatów. Chcieliby znieść wszystkie kościelne przywileje i utrzymują, że nikogo nie można zmuszać do wiary… Potępiają kościelne sakramenty i mówią że kapłan, który żyje w grzechu śmiertelnym, nie może sprawować eucharystii (Y), i że transsubstancjacja nie następuje w dłoniach kapłana, ale w umyśle tego, który przyjął sakrament godnie.51)

__________________________________________

U) - Przykłady zamieszczono w Dodatku.

(W) - Kościelne tłumaczenie Psalmu 26:5: „Nienawidzę towarzystwa złoczyńców”, zawierało słowa „zbór” lub „kongregacja”, jak również słowo „złośnicy”. „Heretycy” doszukiwali się wypełnienia tego wersetu w społeczności upadłego Kościoła, do którego zgromadzeń nie chcieli się też dołączać.

(Y) - Pod słowami „sprawowanie eucharystii” nie należy rozumieć, że „heretycy” wierzyli w przeistoczenie, bo w nie nie wierzyli. Ta terminologia wynika stąd, że są to słowa katolika.

Wzmianki o moralnej prawości „heretyków”, która to cecha przyczyniła się do przylgnięcia do nich miana katar, są rzeczywiście bardzo częste. Inny z inkwizytorów zostawił takie oto świadectwo:

Ponieważ ludzie widzą na co dzień, że celują oni w zewnętrznej świętości, podczas gdy większość kapłanów Kościoła żyje w grzechach, szczególnie tych cielesnych, myślą zatem, że mogą zostać lepiej przez nich wyspowiadani niż przez kapłanów oficjalnego Kościoła (Z). Heretycy znani są z ich sposobu życia i słów. W sposobie życia są cisi i spokojni, nie ubierają się krzykliwie, nie noszą odzieży luksusowej ani wyzywającej. Nie parają się kupiectwem, aby uniknąć fałszerstw, przysięgi, czy defraudacji. Żyją jako pracownicy fizyczni lub rzemieślnicy, a za swych nauczycieli mają wędrownych kaznodziejów. Nie gromadzą żadnych bogactw, ale zadowalają się podstawowymi rzeczami. Co więcej, żyją w czystości, są umiarkowani w jedzeniu i piciu. Nie chodzą do tawern, na tańce, ani nie uganiają się za próżnościami, unikają przysięgi, zawsze pracują, uczą się lub nauczają innych, co wskazuje, że mało się modlą.

Do Kościoła chodzą tylko w podstępnym celu... aby uwikłać kaznodzieję w jego własne słowa. Znani są z precyzji i powściągliwości mowy. Unikają obraźliwego języka i obmowy, a także sprośności, kłamstw i przekleństw... Porównując Kościół rzymski z własnym mówią, że doktorzy Kościoła mają pompatyczne stroje i maniery... nie żyją porządnie, podczas gdy u nas – mówią oni – każdy ma swoją żonę, z którą pobożnie żyje... Przywódcy kościelni – mówią oni – są bogaci i skąpi, i kochają przyjemności … wdają się w walki i prowadzą innych do wojny... jedząc chleb lenistwa, podczas gdy nasi pracują własnymi rękami... Z tego powodu my trzymamy się prawdziwej wiary w Chrystusa i nauczamy Jego prawdziwej doktryny o tym, że uczeni w Piśmie i faryzeusze prześladują nas bez powodu i to do śmierci – tak, jak uczynili to z Chrystusem... Kler, teraz jak i dawniej, nakłada na ludzi jarzmo, którego sam nie dotyka nawet małym palcem. Zmuszają ludzi do posłuszeństwa raczej tradycjom ludzkim niż Bożym przykazaniom. Nakładają na grzesznika ciężkie pokuty, podczas gdy my, za przykładem Chrystusa mówimy mu: „idź i nie grzesz więcej”...52)

_______________________________

(Z) - Słowa o „spowiadaniu” (odpuszczaniu grzechów) nie dowodzą, że „heretycy” wierzyli w sakramentalny charakter spowiedzi. Znowu musimy pamiętać, że są to słowa katolika, dla którego zbawienie zawiera się w akcie odpuszczania grzechów, dokonującego się podczas spowiedzi.

Taka właśnie była reputacja „heretyków”, która doprowadziła do przylgnięcia do nich nienawistnego terminu katar. Przejdziemy teraz do zbadania samego epitetu „heretyk”. Piszemy go używając cudzysłowu, ponieważ nie byli to heretycy w zwykłym tego słowa znaczeniu, czyli wykazujący odchylenia teologiczne. Członkowie wolnego Kościoła byli pod tym względem ortodoksyjni (A): ich chrystologia była chrystologią Nowego Testamentu, ich doktryna grzechu i łaski była ewangeliczna, ich Bóg był Bogiem apostolskiego Credo. W swojej szeroko znanej pracy na temat inkwizycji, Lea słusznie mówi o tych „heretykach” jako o „sekciarzach, trzymających się wiernie wszystkich podstawowych prawd chrześcijaństwa”. Potwierdzają ten fakt nawet rzecznicy Kościoła nominalnego, wydając świadectwo o teologicznej prawowierności tych ludzi. William z Newburgh, na przykład, tak wyraził się o „heretykach”, którzy wpadli w ręce Kościoła na jego obszarze:

Pytani jeden po drugim na temat artykułów wiary odpowiadali poprawnie, jeśli chodzi o naturę niebiańskiego Lekarza, ale już wykrętnie co do lekarstw, które On w swojej łaskawości daje, aby leczyć ludzkie przypadłości, to znaczy o Świętych Sakramentach. Otwarcie odrzucają chrzest niemowląt, eucharystię, sakrament małżeństwa, i są na tyle zuchwali, ażeby separować się od katolickiej jedności, która się na nich opiera.54)

_______________________________

(A)- Świadectwa prawowierności wolnego Kościoła są tyleż liczne co niemal jednomyślne. Inkwizytorzy, jeden po drugim wydawali świadectwo prawowierności swoich ofiar. Jeden z nich jako jedną z trzech rzeczy, które czynią „heretyków” niebezpiecznymi, wymienia fakt, że: „wykazują tak wielką pobożność, żyjąc sprawiedliwie wobec wszystkich ludzi i wierząc we wszystkie artykuły apostolskiego Credo... Ich jedynym złem jest to, że pogardzają Kościołem rzymskokatolickim”.53) W Nowym Testamencie są dwie sfery, w których poważne uchybienia wymagają zastosowania dyscypliny: d o k t r y n a i ż y c i e . Z powyższego cytatu wynika jasno, że „heretycy” nie uchybiali w żadnej z tych dwóch sfer: ich wiara była prawowierna, a życie moralne. Ich jedynym grzechem było to, że „pogardzali Kościołem rzymskokatolickim”, albo, mówiąc językiem naszego studium, odrzucali „chrześcijański sakralizm”.

Z pewnością, ci „heretycy” nie mylili się co do doktryny. Ich „niegodziwość” polegała na tym, że zerwali z sakralną ideą zbawienia przez sakramenty, których instytucja wspierała „ciało ochrzczonych”, które William nazywa „katolicką jednością” (*) . Innymi słowy, ich „grzechem” było to, że wierzyli w złożony charakter społeczeństwa, a dokonując takiego wyboru stali się „heretykami”.

________________________________________________________

(*) - Współczesną kontynuacją idei „katolickiej jedności”, czyli przynależności do wspólnoty „ciała ochrzczonych” Kościoła chrześcijańskiego, jest instytucja ekumenii, budującej ową jedność Kościoła chrześcijańskiego metodą sakramentalnych gestów i oświadczeń, której owocem może być tylko jedność życzeniowa i wirtualna. Wszak wspólnota „ochrzczonych Duchem Chrystusowym” (tj. „narodzonych z Ducha”) i tak jest ze sobą w doskonałej jedności – niezależnie i wbrew podziałom wyznaniowym – a sztuczne jej wygenerowanie globalnymi działaniami dyplomatycznymi jest po prostu niewykonalne; cokolwiek tą metodą uzyskamy – jedność, miłość, szacunek etc. – będzie to zawsze „ekumeniczna” miłość, jedność etc.. Ruch ekumeniczny wykazuję tu tę samą sakralną metodę „urzędowego” łączenia ludzi, nie tyle na zasadzie indywidualnych więzi, co więzi zbiorowych – na zasadzie zbliżania poszczególnych wspólnot wyznaniowych.

Według świadectwa pewnego szesnastowiecznego kapłana dworskiego, a więc człowieka, który z racji swojej pozycji był dobrze zorientowany, zwyczajem tych „heretyków” było to, że recytując apostolskie Credo jako streszczenie swojej wiary krztusili się przy słowie „katolicki” w artykule o Kościele.55) Słowo to oznacza „powszechny”, stąd nie jest zaskakujące, że „heretycy” mogli mieć z nim kłopoty: Kościół „powszechny” był bowiem dokładnie tym, w co nie wierzyli. Kościół „powszechny” to ciało ochrzczonych, a wiemy przecież jaki stosunek ci „heretycy” mieli do tej koncepcji. Co więcej, słowo „katolicki” źle się kojarzyło tym wszystkim, którzy w zgodzie ze swoim sumieniem nie mogli zaakceptować przewrotu Konstantyna. Pamiętamy przecież dekret, jaki w roku 380 n.e. wydał cesarz Teodozjusz:

Pragniemy, aby wszyscy, których obejmie wpływ naszych łagodnych rządów skłonili się do tej religii, którą według tradycji Rzymianie przejęli od błogosławionego Piotra... Nakazujemy, aby ci, którzy postępują według tej doktryny przyjęli tytuł katolickich chrze ś c i j a n . Resztę ludzi uważamy za szaleńców i obłąkanych, wartych hańby, jaką niesie za sobą heretyckie nauczanie. Ich zgromadzenia nie zasługują na miano Kościołów. Mają oni podlegać nie tylko boskiej karze, ale również środkom, jakie przeciw nim podejmiemy z boskiej inspiracji.56)

W świetle tego starożytnego prawa, wydanego w celu, aby życie odstępcy uczynić nieznośnym, trudno doprawdy się dziwić, że „heretycy” krztusili się przy umieszczonym w credo słowie „katolicki”. Co do reszty byli prawowierni. A i w tej sprawie byli nawet bardziej ortodoksyjni niż nominalny Kościół, który utożsamiał się raczej „ze wszystkimi, których obejmie łagodny wpływ cesarskich rządów”.

Miarą ortodoksji tych „heretyków” mogą być środki, do jakich uciekał się Kościół instytucjonalny, aby uniemożliwić im dostęp do pism nowotestamentowych. Nowy Testament sprawiał, że „heretycy” byli dla nich za mocni. Aby przekonać się, że to właśnie było przyczyną ich bólu głowy, wystarczy tylko przeczytać papieskie gromy przeciw Biblii w rękach ich rywali. Na przykład, dyrektywa wydana przez papieża Innocentego III w 1199 roku, stanowiła:

Nasz brat, biskup Metz, informuje nas, że w jego diecezji i w waszym mieście jest wielu świeckich ludzi, zarówno kobiet i mężczyzn... posiadających francuskie przekłady Ewangelii i Listów Pawła, Psalmów... i innych książek, które czytają oni razem, i z których nauczają na swoich tajnych zgromadzeniach, piętnując tych, którzy na nie nie uczęszczają, w oczy sprzeciwiając się kapłanom, usiłujących ich pouczać, argumentując, że w ich książkach znajdują o wiele lepsze pouczenie. Jest niewątpliwie prawdą, że chęć poznania Pism i zachęcanie innych by według nich żyli nie jest naganne... ale już godne potępienia jest organizowanie tajnych zgromadzeń... i uzurpowanie sobie prawa do głoszenia Słowa i wyśmiewanie ignorancji kapłanów. Pisma mają bowiem tak głęboką treść, że nie tylko prości i nieuczeni ludzie, ale nawet uczeni nie mogą posiąść ich znaczenia. Dlatego jest napisane w Prawie Bożym, że każdy, kto dotknie się tej świętej góry, poniesie śmierć... a że w Kościele tylko jego Doktorzy są dopuszczeni do urzędu nauczycielskiego, niech żaden człowiek sobie tego prawa nie uzurpuje.57)

Jeżeli można mówić o jakiejś nieprawomyślności niemożliwej do tolerowania, wydaje się, że taką wykazał się autor cytowanej wyżej dyrektywy – raczej on właśnie niż ludzie, których napiętnował. Jest nie do uwierzenia, żeby ludzie tak pragnący Słowa Bożego mogli być heretykami w potocznym znaczeniu. Łatwiej jest uwierzyć, że byli ortodoksyjni w sensie wierności temu Słowu.

Nowy Testament nie był też dla tych heretyków jedynie martwą literą – był przecież tym, dzięki czemu żyli. Wielu liderów i zwykłych członków wolnego Kościoła umiało na pamięć całe księgi Nowego Testamentu. Wynika to zresztą ze świadectw ich największych wrogów. Na przykład Etienne de Bourbon, mnich dominikański, który poświęcił swoje długie życie tropieniu heretyków, powiedział o nich:

Znają apostolskie Credo płynnie w ojczystym języku; uczą się Ewangelii i innych tekstów Nowego Testamentu na pamięć w swojej mowie ojczystej i powtarzają je na głos sobie nawzajem… Widziałem młodego pastuszka, który spędził rok w domu takiego heretyka, ale spędził go tak pracowicie, że przez ten czas zapamiętał czterdzieści ewangelii niedzielnych, nie licząc dni świątecznych. ...Spotkałem kilku świeckich ludzi, którzy byli tak biegli w swojej doktrynie, że mogli recytować duże fragmenty ewangelistów, takich jak Mateusz czy Łukasz, szczególnie nauki i kazania Chrystusa mogli powtarzać nie zatrzymując się i prawie że bezbłędnie.58)

„Heretyków” nazywano również „schizmatykami” (z gr. „oderwać się”). „Heretycy” byli niewątpliwie schizmatykami jeżeli rozumiemy przez to osoby wierzące, że autentyczne chrześcijaństwo prowadzi do społeczeństwa złożonego. Kościół państwowy oskarżył ich o „rozdzieranie szaty Chrystusowej”, ale czy byli winni „rozdarcia” zależy od od tego, jaki rodzaj materiału uznamy dla takiej „szaty” za najodpowiedniejszy. Jeśli „szata” stanowiła z założenia całość z Cesarstwem, to rzeczywiście ci „heretycy” ją rozdzierali. Ale jeśli tak, to Chrystus był również winny takiego „rozdzierania”, bo wszak powiedział, że nie przyszedł przynieść na ziemię pokój (w języku Biblii synonim „jedności”), ale miecz (w języku Biblii narzędzie służące do dzielenia). Widział On swoje zadanie jako dzieło zniszczenia więzów wszelkiej ziemskiej jedności (w przypadkach ekstremalnych nawet jedności rodziny). Dlatego, jeżeli na średniowiecznej scenie panowała nieprawomyślność, to była nią ta, która dała początek Kościołowi wartości chrześcijańskich. To wszechogarniający Kościół powszechny był heretycki – nie „heretycy”, którzy mu się sprzeciwiali.

Blisko związany z terminem „schizmatycy” jest epitet „sekciarski”. Wolny Kościół był też nazywany „sektą” (B). Oba te słowa znajdują swój wspólny rdzeń w łacińskim czasowniku sequor (oznaczającym „podążać”).

_______________________________________________

(B) - Chociaż słowa „sekta” i „sekciarski” wciąż jeszcze słyszy się wśród Amerykanów, są one w Nowym Świecie już anachronizmami. Te słowa maja znaczenie tylko w relacji z pojęciem „właściwej” religii. Tam, gdzie nie istnieje religia państwowa, mówienie o s e k c i e traci racje bytu. Obecność słowa „sekciarski” w języku Amerykanów jest trochę zatrważające, ponieważ zakłada ono istnienie jednej najwyższej racji, być może czymś w rodzaju „amerykańskiej drogi” lub czegoś podobnego. Trzeba to wyraźnie powiedzieć, że używanie tego terminu na scenie amerykańskiej jest w istocie pogwałceniem Pierwszej poprawki do Konstytucji USA.

Trzeba tutaj ponownie stwierdzić, że „heretycy” w istocie byli takimi naśladowcami. Natychmiast jednak trzeba sobie zadać pytanie: Czy możliwe jest bycie chrześcijaninem w autentycznym sensie tego słowa b e z bycia naśladowcą? Średniowieczny „heretyk” potwierdzał więc wobec swoich prześladowców, że jest „sekciarzem”, dodając jednocześnie: „Jestem naśladowcą Jezusa Chrystusa”.

Innym zwyczajem „heretyków” było uczęszczanie na prywatne zgromadzenia. Dla opisania tego właśnie aspektu „pokrętnych ścieżek heretyków” języki germańskie dość wcześnie wykształciły stosowny epitet, Winkler. Niemiecki Winckel oznacza po pierwsze „niszę” lub potoczny „winkiel” [„na winklu”, tzn. na rogu ulicy]. Winklerami zaczęto więc określać „heretyków”, zgromadzających się w ukryciu lub właśnie na przysłowiowym winklu. Wkrótce słowo to nabrało posmaku czegoś nielegalnego lub nieautoryzowanego przez władzę (tak jak w słowie Winkelehe, oznaczającym świeckie małżeństwo). Jeszcze raz musimy podkreślić, że „heretycy” rzeczywiście byli „winklerami”. Ponownie też powstaje pytanie: Kto był tu nieprawomyślny – „heretycy” czy Kościół państwowy? Nowy Testament nie zna innych zebrań w imię Jezusa Chrystusa, jak tylko takie, które łączyły w sobie element wiary. A kto uznał te zgromadzenia za nielegalne jak nie cesarz – przy aprobacie upadłego Kościoła – podobnie jak wcześniej pogański cesarz Decjusz uczynił to wobec wszelkich niepublicznych zgromadzeń. Trzeba przypomnieć, że w czasach Teodozjusza K o ś ció ł został aktem prawnym związany z przymiotnikiem „katolicki”. Na mocy tego aktu cesarz wydał rozporządzenie, że wszystkie inne zgromadzenia odtąd nie miały prawa nazywać się Kościołami. I choć twierdził on, że uczynił to z Bożej inspiracji, mamy wszelkie powody, by podważyć to górnolotne roszczenie. Boży Duch nie może do tego stopnia przeczyć sam sobie.

Od czasu, w którym hybryda wyjrzała na światło dzienne, niepubliczne zgromadzenie znalazło się pod tak silnym obstrzałem, że każdy, kto na nie uczęszczał, mógł to przypłacić życiem. Taka sytuacja dała początek praktyce, znanej jako nikodemizm. Słowo to pochodzi od imienia nowotestamentowego Nikodema, który chociaż w sercu był uczniem Jezusa, ukrywał to obawiając się o swoje życie. Nikodem był dwulicowy z obawy, że zostanie wyrzucony z synagogi. Ci, którzy praktykowali nikodemizm, karmili swoje dusze na niepublicznych zgromadzeniach wolnego Kościoła, lecz od czasu do czasu uczęszczali na zgromadzenia państwowego Kościoła – na tyle często, aby zmylić czujność inkwizytorów (C).

______________________________

(C) - Z faktu, że „heretycy” kontynuowali uczęszczanie na nabożeństwa oficjalnego Kościoła niektórzy uczeni wysnuli wniosek, iż byli oni - i pozostali do końca - „dobrymi katolikami”. Takie wytłumaczenie odnośnie „heretyków” można nagminnie spotkać w pismach niektórych uczonych, szczególnie tych z przeszłości. Jest to temat, który z pewnością wymaga gruntownych przewartościowań gdyż ludzi, którzy po cichu nazywali Kościół państwowy „jaskinią zbójców” a ich budynki nazywając „kupą kamieni”, trudno chyba nazywać „dobrymi katolikami”. Byli po prostu przezorni.

Jeżeli ta praktyka wydaje się nam tchórzostwem, spróbujmy wyobrazić sobie warunki tamtych czasów, w których każde inne postępowanie prawie na pewno oznaczało śmierć na stosie. A przy tym, dla tych „heretyków” obrzędy Kościoła oficjalnego nie miały żadnego duchowego znaczenia, a więc można było w nich fizycznie uczestniczyć bez istotnego szwanku dla swojej duszy.

Najwidoczniej nikodemici nie czuli się jednak zupełnie dobrze z dwulicowością tej praktyki. Szukali bowiem argumentów biblijnych, aby uciszyć głos sumienia. Znaleźli taki, na przykład, w zachowaniu Naamana Aramejczyka, który został uleczony z trądu. Człowiek ten, mimo iż stał się wyznawcą Boga Izraela prosił, aby mógł nadal wchodzić do świątyni Rimmona i przyklękać wraz z królem, składającym tam pokłon i „aby Pan mu w tej sprawie wybaczył”. Nikodemici, jak wszyscy inni w tych krytycznych czasach, znajdowali poparcie dla swoich dwulicowych praktyk w dziwnych i nieco wątpliwych miejscach. Jednym z takich „dowodów tekstowych” znalezionych na poparcie dla polityki nikodemizmu była modlitwa Elizeusza zaraz przed opuszczeniem go przez Eliasza: „Proszę, niech mi przypadną w udziale dwie części twego ducha”. Była ona odczytywana przez nikodemitów jako: „Niech duch będzie podwójny we mnie”, co miało oznaczać: „Daj mi wszystko, co potrzeba, aby mógł prowadzić tę podwójną grę z powodzeniem”. Ta wątpliwa egzegeza być może miała poparcie w tłumaczeniach, które były w rękach „heretyków”, z których nie wszystkie są nam znane, choć ta interpretacja wygląda na słabą racjonalizację praktyki, co do której musieli czuć się już winni. Tak czy inaczej, wiele wieków później, w przededniu Reformacji, pewien człowiek wysoko postawiony w kościelnej strukturze narzekał, że na jego obszarze (południowe Niderlandy) „jedna trzecia populacji – jeśli nie więcej – uczęszcza na niepubliczne zgromadzenia”.59)

Kolejnym epitetem, przy pomocy którego Kościół oficjalny próbował zniesławić swojego rywala, był termin Schleicher. To niemieckie słowo oznacza „tego, który się wślizguje” i oznacza wejście „cichaczem”. Wariantem tego pogardliwego terminu było słowo Leufer, oznaczające „piechura” lub kogoś, kto „ląfruje”, tj. wędruje z miejsca na miejsce. Ten termin stosowano do wędrownych misjonarzy, oskarżanych o wślizgiwanie się w obręb parafii, w intencji pozyskania wyznawców dla swojej ewangelii i nowych członków dla wolnego Kościoła. Kościół oficjalny w swoim ataku na tych „ląfrujących” kaznodziejów posługiwał się urywkiem z 2.Tym.3:6-7, używając do tego charakterystycznej dla siebie specyficznej hermeneutyki.

W tym fragmencie biblijnym czytamy o osobach, które „wdzierają się do domów i usidlają kobiety opanowane przez różne pożądliwości, które zawsze się uczą, a nigdy do poznania prawdy dojść nie mogą”. Ten fragment był regularnie używany przez Kościół państwowy w jego nieprzerwanej batalii przeciwko „heretyckim” misjonarzom, którzy rzeczywiście „wślizgiwali się do domów” (rozumianych jako parafie), „usidlając” niektórych z parafialnych podopiecznych.

Ci „ląfrujący” kaznodzieje często podróżowali tu i tam w przebraniu wędrownych handlarzy, a kiedy bez zbędnego ryzyka można było to uczynić, taki „handlarz” przechodził od swego towaru do „największej wartości perły” – ewangelii o zbawieniu w przez osobę Chrystusa. „Ląfrzy” zwyczajowo chodzili parami, naśladując w tym uczniów Chrystusa, a ich działalność była ponoć zjawiskiem powszechnym. Było ich tylu, że śmiało można stwierdzić, że nie jest możliwe, by ktoś żyjący w średniowiecznym mieście gdziekolwiek w Europie nie spotkał kiedyś takiego „ląfra” osobiście. Sądząc ze skali kontrakcji podejmowanych przez rozsierdzony Kościół państwowy, skuteczność misjonarskich przedsięwzięć podejmowanych przez wolny Kościół musiała być fenomenalna. Kościół miał na punkcie tych ląfrujących kaznodziejów prawdziwą obsesję. W swoich wysiłkach zneutralizowania skutków sekretnego nauczania wędrownych misjonarzy, Kościół wymógł na władzy świeckiej, aby nałożyła nakaz przysięgi na każdego mężczyznę w wieku produkcyjnym, że będzie składał doniesienia o miejscu pobytu i działalności „podziemnych” kaznodziejów (D). Kościół powołał nawet do życia specjalne zakony, których głównym zadaniem było rozprawienie się z wędrownymi kaznodziejami, zaś jednego ze swych najgorliwszych tropicieli herezji, biskupa Diego z Osmo wysłał wraz z kilku jego współpracownikami na misję w celu przywrócenia na łono Kościoła katolickiego pewnej liczby „heretyków”. Diego i jego pomocnicy ciężko pracowali przez rok lub dłużej – jednak bez powodzenia.

_________________________________

(D) - Wydaje się, że inspiracją tej polityki była awersja do składania przysiąg, znana jako stała cecha „herezji”. Przysięga miała być więc środkiem wykrycia takiego „heretyka”. Nic więc dziwnego, że „heretycy” uważali ją za wynalazek diabelski. Kwestia zasadności składania przysięgi była w czasach średniowiecznych tematem poważnej dyskusji, która powróciła w czasach Reformacji...

Duchowi przywódcy „heretyków” byli tak dobrze obeznani z Pismem (jedyny autorytet, jaki uznawali), że okazali się zbyt trudnymi przeciwnikami dla tych, którzy ich chcieli nawracać.

Bo Pismo w gruncie rzeczy było po stronie „heretyków”, o czym Kościół bardzo dobrze wiedział, czego dowodzą jego starania by „heretykom” utrudnić do niego dostęp. Diego i jego pomocnicy byli tak zniechęceni wynikami swojej pracy, że błagali, aby ich z niej zwolnić i powierzyć inne zadanie. Kościół wpadł wtedy na pewien pomysł, a mianowicie zwalczania „heretyków” ich własną bronią. Pojawił się wtedy na scenie nowy zakon zwany dominikanami (nazwani od imienia jednego z pomocników Diega, Dominika). Mieli oni wzorem „heretyków” zająć się wędrownym kaznodziejstwem (nazywani stąd Predikheeren, „panowie kaznodziejowie”), podróżować bez pompy i demonstracji siły, jak czyniły to inne zakony, ubierać się jak „cichociemni” kaznodzieje (w samodział i sandały) i naśladować ich we wszelki możliwy sposób. Jedyną różnicą miedzy nimi było to, że autentyczni „ląfrzy” byli wrogo nastawieni do Kościoła, zaś dominikanie - przyjaźnie. Bez wątpienia, pojawienie się nowego zakonu sprawiło, że praca „heretyckich” wędrownych kaznodziejów stała się trudniejsza i bardziej niebezpieczna. Idea dominikanów spaliła jednak na panewce – nie udało im się ani „herezji” wyplenić, ani powstrzymać jej wzrostu i rozwoju (E). Jeszcze innym stygmatem używanym przez średniowieczny Kościół w wojnie z wolnym Kościołem był termin „sakramentariusz”. Takie miano może być mylące. Wbrew pozorom nie oznaczało bowiem kogoś, akcentującego wagę sakramentalizmu, a wprost przeciwnie, osobę, która temu akcentowaniu roli sakramentów, występującemu w Kościele instytucjonalnym, właśnie się sprzeciwiała. Sakramentariusz w istocie był antysakramentalistą. Fakt, że członkowie wolnego Kościoła nie chcieli mieć do czynienia z sakramentami był rzeczą zupełnie naturalną, gdyż to właśnie one miały być instrumentami przemiany jedności społecznej w religijną. Z tego powodu „heretycy” zawsze podkpiwali sobie z idei zbawienia przez sakrament – stąd byli przeciwko wszystkim kościelnym sakramentom.

 ______________________________

(E) - W wielu rejonach dominikanie zostali źle przyjęci, a w kilku przypadkach nawet obrzuceni kamieniami. To mało przyjacielskie przyjęcie nigdy nie zostało w zadowalający sposób wyjaśnione. Katoliccy pisarze skłaniają się do interpretacji, że wieści o utworzeniu nowego zakonu jeszcze w te miejsca nie dotarły i „wierni”, których uczono wystrzegać się wędrownych kaznodziejów pomylili ich z ”ląframi”. Przeciwko tej argumentacji wskazuje fakt, że jedno takie obrzucenie kamieniami miało miejsce w Paryżu, dokąd wieści o utworzeniu nowego zakonu musiały już z pewnością dotrzeć. Bardziej prawdopodobne jest to, że ludziom nie spodobał się ten ruch Kościoła przeciwko „heretykom”, po których stronie często masowo się opowiadali, w ten sposób chcieli dominikanów stamtąd przepędzić.

Równolegle z odrzuceniem chrztu jako sakramentu, odrzucali również sakramentalny charakter małżeństwa, co dawało ich przeciwnikom doskonałą okazję do czynienia z nich przeciwników małżeństwa jako takiego, oraz że mieli oni „wspólne żony”, które to zarzuty były oczywiście nieprawdziwe. „Heretycy” nie uznawali też sakramentu pokuty, jak i mszy. Mówiono o nich, że „zaprzeczają temu jakoby chleb i wino pobłogosławione na ołtarzu przez kapłana zmieniały się w ciało i krew Chrystusa” (Corpus I, 19), co jest podważaniem samego fundamentu sakramentalnego systemu. Czytamy o pewnej grupie takich „heretyków” spalonych w Kolonii w roku 1163, że byli to ludzie „uważający wszystkich ludzi, którzy nie należą do ich sekty za heretyków i niewierzących, sprzeciwiający się sakramentom prawdziwego Kościoła i twierdzący, że tylko oni mają prawdziwą wiarę, a wszyscy inni to ludzie światowi, którym grozi potępienie, uważający ciało i krew Pana za nic, wyśmiewający się z mszy i nazywający ją w różny okropny sposób i z tego powodu nie biorący w niej udziału” (I, 41).

Taki stosunek do tego, co instytucjonalny Kościół uważał za swoją najcenniejszą wartość, był oczywiście rzeczą śmiertelnie niebezpieczną. A ponieważ proboszczowie mieli prosty sposób sprawdzenia stosunku każdego swojego parafianina do sakramentu eucharystii, członkowie wolnego Kościoła nie mogli przemknąć się tutaj niezauważeni. Wynaleziono kilka technik, aby tę trudność ominąć. Być może najbardziej powszechną drogą ucieczki był nikodemizm, czyli praktyka uczestniczenia na niby. Czasami „heretycy” przyjmowali taki „zbawczy środek łaski” , trzymając go w ustach aż do czasu, gdy po wyjściu z Kościoła, mogli go wypluć na ziemię. Jeden mężczyzna wyznał, że chciał to uczynić, ale go jednak przełknął, „ponieważ za szybko przeszedł mu przez gardło”. Znane są świadectwa, według których „heretycy”, którzy wypluwali taki opłatek w chusteczkę, później podrzucali go do pustego Kościoła, a kładąc na ołtarzu dołączali do niego notatkę, że zwracają to, bo nie są tym zainteresowani.

Był jeszcze inny powód, dlaczego członkowie wolnego Kościoła stali się sakramentariuszami – była to sprawa adoracji „najświętszego sakramentu”. Adorację „najświętszego sakramentu” w czasie uroczystości oficjalnego Kościoła postrzegali oni bowiem jako przykład skrajnego bałwochwalstwa – czci w stosunku do obiektu, wykonanego z rzeczy stworzonych, w sposób, w jaki godzi się manifestować tylko wobec samego Stwórcy. Również i to przekonanie przysparzało „heretykom” poważnych problemów. Miały one związek ze zwyczajem obnoszenia w procesji naczynia zwanego monstrancją, zawierającą chleb, uprzednio poddany „aktowi przeistoczenia”. Od wszystkich dorosłych osób oczekiwało się określonego zachowania w momencie, gdy hostia ich mijała – mieli przyklęknąć i „patrzeć na nią z adoracją”. Obejście tego problemu nie było proste, bo wymagało publicznego złamania ogólnego standardu zachowania. Czytamy o pewnym heretyku, który znalazł rozwiązanie tego okrutnego problemu, ostentacyjnie oddalając się za potrzebą ilekroć tylko hostia się zbliżała. Czynił to, jak się okazało, jednak o wiele za często. Inny sakramentariusz, który nazywał się Van der Eeke, rozwiązał ten problem inaczej. Klękał, co prawda, przepisowo, ale by uniknąć „adoracyjnego patrzenia” wsadzał sobie w oczodoły łupiny włoskiego orzecha. Za swoje zachowanie człowiek ten został ukarany przez exterminatio. W sentencji wyroku czytamy: „Pięćdziesiąt lat wygnania z Flandrii, ponieważ kiedy najświętszy sakrament szedł ulicami czynił sobie zeń kpiny, klękając przed nim z łupinami od orzecha w oczodołach i jedną w ustach, co jest złym przykładem, którego nie można pozostawić bez stosownej kary” (II, 279).

„Heretyków” nazywano również „anabaptystami”, co oznaczało ludzi ochrzczonych powtórnie. Słowo to miało określone konotacje, gdyż wynikało z założenia, że pierwszy chrzest był prawdziwy – co w rzeczywistości było punktem spornym. Żaden „anabaptysta” nigdy nie uważał się za p o w t ó r n i e ochrzczonego. W czasach szczególnie zaostrzonego konfliktu wrogowie wolnego Kościoła nazywali ich również „katabaptystami”, co oznacza „awersję do chrztu”. Także i ten termin był całkowicie niesprawiedliwy, bo nikt w wolnym Kościele nie miał awersji do chrztu, a jedynie sprzeciwiali się oni chrztowi niemowląt, to znaczy chrztowi jako sakramentowi. Ich powtórny chrzest był częścią ich antysakramentalizmu, częścią ich walki z „ciałem ochrzczonych”. Wiemy, że w dniach powstania koncepcji „ciała ochrzczonych” byli ludzie, którzy na tyle mieli chrzciny za nic, że chrzcili „powtórnie” wszystkich, którzy przystępowali do ich wspólnoty wolnego Kościoła. Średniowieczni teologowie zdawali sobie sprawę, że odrzucanie chrztu niemowląt nie było niczym nowym. Już w 1050 Kościół mówił o ludziach, którzy „wprowadzają starożytne herezje w nowoczesne czasy uważając, że ciało Pana jest nie tyle rzeczywistym ciałem, co jego figurą i cieniem... i wywracają chrzest niemowląt do góry nogami” (I, 9). W roku 1184 Lucjusz III wydał oficjalne ostrzeżenie przed „heretykami”, „którzy jeśli chodzi o chrzest… nie boją się myśleć i działać inaczej niż naucza i praktykuje Święty Kościół” (I, 54)(*). Już wcześniej Kościół zdawał sobie sprawę z istnienia ludzi, którzy nauczali, że „tajemnice chrztu, oraz sakramentu ciała i krwi Pańskiej są niczym” (I, 2).

 _____________________________

(*) - Wydana przez Lucjusza III w Weronie (4 listopada 1184r.) bulla Ad abolendam haeresim, zwana „Kartą Inkwizycji”, była pierwszym, otwarcie sformułowanym programem walki z heretykami: jeśli nie wyrzekną się swoich błędów, będą ekskomunikowani przez Kościół, a władza świecka wymierzy im karę. Nałożył on też na biskupów obowiązek badania czystości wiary osób podejrzanych o głoszenie i sprzyjanie herezji.

To od tego mniej więcej czasu Kościół zaczął ostrzegać przed ludźmi, „którzy mówią, że substancja chleba i wina, która jest błogosławiona przez kapłana na ołtarzu, nie zmienia się w ciało i krew Chrystusa, ani sakrament chrztu nie dopomaga do zbawienia niemowląt” (I, 19). W ten sam sposób Kościół mówił o swoich rywalach z wolnego Kościoła, jako o „tych, którzy pod maską religii potępiają najświętszy sakrament, chrzest niemowląt... my potępiamy takich heretyków i wyłączamy ich z Kościoła oraz rozkazujemy, aby byli oddani władzy świeckiej, a wszyscy, którzy przyjdą im z pomocą również mają być pochwyceni” (I, 29).

Bywało, że urażony w swojej dumie Kościół traktował odrzucanie chrztu niemowląt przez „heretyków” jako ich naczelną „herezję” – kamień węgielny ich odstępstwa. W swojej książce Heresies of the High Middle Ages Wakefield i Evans cytują niektóre z tych opinii: „Pierwszą rzeczą u heretyków zaprzeczanie temu, że dzieci poniżej wieku świadomości mogą być zbawione przez chrzest Chrystusa, oraz że wiara kogoś innego może pomóc temu, kto nie ma jeszcze swojej własnej. Według nich pomóc może tylko własna wiara, bo Pan powiedział, że kto uwierzy i ochrzci się zbawiony będzie, a kto nie uwierzy, będzie potępiony” (s.120).60) Najczęściej jednak odrzucanie chrztu niemowląt wymienia się jako po prostu jedną z cech „herezji” powszechnej w wolnym Kościele. Odrzucanie chrztu niemowląt należało więc do potocznego obrazu poglądów „heretyka”. Na przykład czytamy, że jeśli chodzi o „heretyków”, „traktują oni chrzest niemowląt jako nieważny, niezależnie od tego kto za tym stoi” (s.102). Dalej czytamy, że „twierdzą oni, iż sakrament chrztu niemowląt nie dopomaga im do zbawienia” (s.105). I wiele innych przykładów, jak: „nie uznają oni naszego chrztu” (s.130), „mają za nic kapłaństwo Kościoła i potępiają jego sakramenty, zachowując na przykład tylko chrzest, który uznają tylko wobec osób dorosłych... Nie wierzą w chrzest niemowląt, ponieważ tekst ewangelii mówi, że ‘kto uwierzy i ochrzci się, zbawiony będzie’ ” (s.131).

Innym razem pewnym „heretykom” powiedziano w czasie przesłuchania: „Na podstawie pewnych źle pojętych sformułowań (F), w sposób oszczerczy szkalujecie chrzest niemowląt doszukując się w nim deformacji, których tam wcale nie ma (s.154). Pytani o chrzest dzieci i czy są zbawieni przez taki chrzest powiedzieli, że nie będą o tym dyskutować, ale że odpowiedzą na pytania z Ewangelii i listów” (s.190).

______________________________

(F) - Wzmianka o„pewnych sformułowaniach” odnosi się do tych fragmentów Nowego Testamentu (jak Marka 16:16), w których mówi się o chrzcie jako o czymś wtórnym w stosunku do wiary. „Heretycy” badali wszelkie kwestie teologiczne w oparciu o Nowy Testament – odmawiając dyskusji na tematy nie mające tam swojej podstawy, unikali pułapek kościelnej metafizyki.

Mówiono też, że „heretycy” twierdzili, iż „dzieci są zbawione bez chrztu” (str. 346), oraz że „dzieci nie osiągają zbawienia przez fakt ich ochrzczenia przez rzymskokatolickich księży” (str. 372). Wreszcie czytamy, iż „heretycy w następujący sposób oskarżają Kościół: Chrzczą oni małe dzieci, które nie wierzą i które nie mają znajomości dobrego i złego” (str.605). Nikt w czasach średniowiecznych nie widział w tej awersji do chrztu niemowląt żadnego nowego przykładu odejścia od wiary. Bernard z Clairvaux mówiąc o wieku XI tak się wyraził: „Nie przypominam sobie, by na jakimkolwiek z ich licznych spotkań było mówione coś nowego czy dziwnego, oprócz tych samych starych i niemodnych argumentów, używanych przez heretyków dawnych wieków, a które zostały już należycie rozpracowane przez naszych teologów” (s.138). Kiedy pewni „heretycy” zostali przyłapani w Liege w roku 1147, mówiono o nich, że wpadli w „odkryte na nowo sidła starych wrogów” (wiary). Zdarzało się też, że mówiono o nich, że są „jak donatyści w Afryce” – kim w rzeczywiście naprawdę byli.

Mamy wszelkie dane by wierzyć, że średniowieczni „heretycy” odrzucali nie tyle chrzest niemowląt jako taki, ale to, w co został on przekształcony. W gruncie rzeczy byli mu oni przeciwni w kontekście „ciała ochrzczonych”, choć niekoniecznie w kontekście Ciała Chrystusa. Sprzeciwiali się oni chrztowi niemowląt jako jednemu z filarów „chrześcijańskiego sakralizmu”. O pewnych członkach wolnego Kościoła czasów średniowiecznych powiedziano: „Wyznają oni wiarę katolicką ustami, ale nie sercem. Na swoich tajnych spotkaniach... mówią, że tylko oni, jako uczniowie Chrystusa, mają prawo chrzcić. Dlatego chrzczą oni dzieci swoich wyznawców... Z tej praktyki wzięła swoje początki sekta tych, którzy chrzczą się powtórnie” (s.234).

Wiemy, że ludzie nazywani „anabaptystami” żyli już w czasach poprzedzających narodziny hybrydy. Przyjęcie takiego „powtórnego chrztu” jest bowiem naturalną konsekwencją odrzucenia chrztu niemowląt: ten, kto go odrzuca automatycznie utożsamia się z chrztem na osobiste wyznanie wiary, który z perspektywy sympatyków hybrydy pozostaje oczywiście „ochrzczeniem na nowo”. Mamy podstawy do przekonania, że takie „powtórne” chrzty stały się od czasu narodzin hybrydy regularną praktyką. Już w początkach XIII wieku znana jest pewna kategoria „heretyków”, zwanych „nowochrzczeńcami”*) , o których mówiło się, że pojawili się równocześnie z „leonistami”, co było alternatywnym określeniem waldensów. Ponieważ nie wiemy, kiedy dokładnie powstał system myślowy znany jako waldensjanizm (było to prawie na pewno przed czasem kiedy żył Piotr Waldo), nie wiemy też, jak daleko może sięgać historia tych „anabaptystów”.

_____________________________

(*) - Wśród narodów słowiańskich wiodącymi – a w Rzeczpospolitej obojga narodów jedynymi – konsekwentnymi propagatorami chrztu wiary „przez całkowite zanurzenie” byli w XVI i XVII w. bracia polscy (chrystocentryczni unitarianie), czego dowodem przezywanie ich na ziemiach polskich „ponurzańcami” lub „nurkami”.

Konsekwencją odrzucenia przez „heretyków” idei sakramentu była minimalizacja roli „urzędów”. Wierni synowie Kościoła mówili o „heretykach” swoich czasów: „Wielu z nich posiada dobrą znajomość Pisma w germańskim przekładzie, powtarzają chrzest, nie wierzą w ciało Pańskie (czyli w przeistoczenie), mówiąc, że aktu urzeczywistnienia ciała Pańskiego może dokonać jakikolwiek mężczyzna lub kobieta, ordynowany lub nie, w dowolnym naczyniu i w dowolnym miejscu (G), uważają „ostatnie namaszczenie” za niepotrzebne, oraz minimalizują znaczenie papieża i kapłaństwa”. Ponieważ „heretycy” nie przywiązywali wagi do sprawy „urzędów”, nie widzieli niczego niewłaściwego w udzielaniu posług duchowych przez osoby „nie ordynowane”. Wielu „heretyków” zostało skazanych na śmierć za – jak to określono – „udzielanie sakramentów bez święceń kapłańskich”, to znaczy za wypełnianie funkcji przynależnych urzędowi kapłańskiemu, pomimo statusu „laika”. To również było wspólną częścią dziedzictwa sakramentariuszy.

Obok swoich innych „herezji”, ci prawowierni „heretycy” ciągle podkreślali, że Kościół stał się tworem upadłym, ponieważ z obiektu stał się autorem prześladowań. Moneta z Cremony powiedział o nich: „Ci heretycy twierdzą, że Kościół powinien znosić prześladowanie w tym świecie, a nie prześladować innych”, oraz że „Kościół rzymski prześladuje jednak innych, sam będąc wolny od prześladowań”.61)

Równie ważną sprawą w oczach podziemnego Kościoła był zarzut pod adresem oficjalnego Kościoła, że daje on swoje błogosławieństwo wojnie. Cytując te krytyki Kościół państwowy pisał o „heretykach”: „Próbują dowieść oni, iż Kościół rzymski nie jest prawdziwym Kościołem, ponieważ błogosławi carrocio (H) przygotowane do udziału w niesprawiedliwej walce, tj. przeciwko braciom i bliźnim, w ten sposób zachęcając ludzi do niewłaściwej walki”.62)

 _________________________________________

(G) - Słowa o „urzeczywistnianiu” nie powinny być rozumiane jako dowód na wiarę „heretyków” w przeistoczenie. Jest to cytat słów katolika tamtych czasów, w którego oczach Pamiątka Wieczerzy (którą „heretycy” praktykowali) była takim „urzeczywistnianiem Ciała Pańskiego”, co było jedynym skojarzeniem, na jakie mógł się on zdobyć. H) Carrocio był to powóz, na którym umieszczony był ołtarz, udekorowany sztandarami władzy świeckiej spełniający rolę sakramentalnego znaku dla walczących żołnierzy. Konstantynowi ten pomysł na pewno przypadłby do gustu. Pytanie stawiane wielokrotnie w naszych czasach – czy chrześcijanin może uczestniczyć w działaniach wojennych – można bowiem dopiero postawić kwestionując prawomocność hybrydy, to znaczy dopiero wtedy, kiedy odrzuci się ideę „ciała ochrzczonych”.  

***

Taki był wolny Kościół średniowiecza i taka była „herezja” owych czasów, złączone w zdecydowanym proteście przeciwko konstantyńskiej innowacji, oraz zmasowanym i bezkompromisowym ataku na wszelkie jej przejawy, które przyczyniły się do zastąpienia Ciała Chrystusowego „ciałem ochrzczonych”, kładąc tym samym podwaliny pod budowę „chrześcijańskiego sakralizmu”. Jednym słowem była to głęboka dezaprobata dla hybrydy, która powstała ze związku synów Bożych z córkami ludzkimi.

Adolf von Harnack, największy chyba autorytet wszechczasów z dziedziny historii doktryny, potwierdza fakt istnienia „heretyków” w całym okresie, poczynając od ery Konstantyna a na Reformacji kończąc, jak również swoją znajomość nauk, spajających wspólnotę wolnego Kościoła. W swoim artykule omawiającym tę niezwykłą erupcję „herezji”, o której mówiliśmy, napisał: „W czasie tych dwunastu stuleci ani na moment nie ustały próby rozerwania więzów Kościół-państwo / Kościół-hierarchia i powrotu do apostolskiej struktury kongregacjonalnej”63). Potwierdza to fakt, że – używając naszej terminologii – w czasie dwunastu wieków panoszenia się na ziemi hybrydy, nie ustawały wysiłki, by ją powstrzymać i przywrócić rzeczy do stanu sprzed przewrotu Konstantyna. Można spokojnie stwierdzić, że Kościół oficjalny nie tylko nie był w stanie zniszczyć swego rywala, ale wręcz w tej konfrontacji przegrywał. W przededniu Reformacji było tej „herezji” więcej niż kiedykolwiek (I).

__________________________________

(I)  Pewien waldens, zapytany ok. roku 1500 ilu pastorów jego wyznania jest w jego stronach, odparł, że „około czterystu”. Wiemy, że wieku XIV waldensi mieli swój tajny synod, na którym było około pięciuset delegatów. Co pozostało z tego dziedzictwa wolnego Kościoła, kiedy nastał czas Reformacji? Jest to pytanie, które zwykle pozostaje bez odpowiedzi, a najczęściej w ogóle nie jest stawiane.

To co Coulton powiedział o waldensach, pozostaje prawdą w odniesieniu do „herezji” w ogóle: „Mimo aktów ludobójstwa, dokonywanych w każdym pokoleniu, tak na jednostkach jak i całych grupach, w czasach Lutra było ich więcej... niż w czasach Pilichdorfa” 64). Głównym ideowym spoiwem całej tej „herezji” było przekonanie, że Kościół czasów średniowiecznych to Kościół odstępczy i trzeba na nowo odbudować Kościół Nowego Testamentu. Zwykle mówiono że momentem, kiedy ten upadek nastąpił, był przewrót Konstantyna.

Na przykład, w dość obszernym traktacie zatytułowanym Sieć wiary 65), napisanym sto lat przed Lutrem, Peter Chelczycki rodem z Czech tak oto pisał:

Siłą nie można nikogo doprowadzić do wiary w Chrystusa, dokładnie tak samo, jak nie można nauczyć się czeskiego studiując niemiecki... Pod płaszczykiem wiary chrześcijańskiej antychryst zagarnął dla siebie całą władzę, używając do tego władz świeckich. Ponieważ wierzymy, że to przez pokorę i uniżenie aż do śmierci krzyżowej Chrystus wyzwolił nas z mocy szatana, nie możemy zgodzić się, aby doskonalenie naszej wiary dokonywało się teraz poprzez władzę świecką, jakby większy pożytek był z siły niż z wiary... Kiedy cesarz Konstantyn został razem ze swym pogaństwem wprowadzony do Kościoła przez papieża Sylwestra, za co ten otrzymał od niego uprawnienia władzy świeckiej, upadek Kościoła stał się nieunikniony.

Związany z Uniwersytetem Krakowskim, polski uczony, Dabszyński, napisał w połowie XV wieku: „Sylwester, pierwszy papież, wziął swoją moc od smoka imieniem Konstantyn, którego jadem został zatruty cały Kościół. Prowadzony przez szatana Sylwester zwiódł cesarza podstępem podbijając Rzym.” Natomiast, w kronikach huterian czytamy:

Kiedy Sylwester przyjął Konstantyna... cesarz obiecał wszystkim, którzy zwą się chrześcijanami, w całym swoim królestwie absolutny pokój; w tym czasie zaraza, która chodzi w ciemności i zniszczenie, które atakuje w południe, z całą mocą wtargnęły do Kościoła; krzyż stał się jedno z mieczem – a wszystko dzięki chytrości diabelskiej.66)

Trafnie zauważył profesor Frend, że „w ostatecznym rozrachunku istotę sporu między donatystami i katolikami stanowiły wzajemne relacje między Kościołem a społeczeństwem”.67) Na końcu swojego studium Kościoła donatystów, podsumowuje on tę kontrowersję w następujących słowach:

Donatyści i katolicy reprezentowali przeciwne tendencje obecne we wczesnej myśli chrześcijańskiej. Te dwa Kościoły to były w rzeczywistości dwa społeczeństwa, o fundamentalnych różnicach w spojrzeniu na kwestie religijne i społeczne... Czy Kościół jest „częścią imperium rzymskiego, podtrzymujący i podtrzymywany przez chrześcijańskich cesarzy”, czy Imperium jest częścią „zewnętrznego świata”, od którego chrześcijanin musi żyć w stanie odłączenia, by móc wzrastać w wierze? Czy zło i niesprawiedliwość społeczną należy zwalczać w imieniu Chrystusa, czy należy je tolerować dla dobra jedności? Na wszystkie te pytania donatyści i katolicy dawali różne odpowiedzi. To nie był problem konfliktu „prawdy” i „herezji”, ale dwóch skonfliktowanych wizji społeczeństwa, współistniejących w historii chrześcijańskiego Kościoła po dzień dzisiejszy.68)

Chociaż opisany powyżej spór pomiędzy dwiema szkołami myślenia (kategoriami „ciała ochrzczonych” kontra Ciało Chrystusa), miał wiele reperkusji w postaci problemów szczegółowych, tematem głównym była kwestia prawomocności hybrydy. Czy chodziło o chrzest niemowląt, sakramenty, działalność misyjną, wymogi określonego stylu życia, zbawienie, jako przebaczenia połączonego z odrodzeniem, czy nawet problem zaangażowania w „niesprawiedliwą wojnę” itp., zawsze nadrzędnym kontekstem pozostawała generalna kwestia prawomocności hybrydy, czyli tworu zwanego „chrześcijaństwem” – a głębiej, problem dwuwymiarowości łaski, który poruszyliśmy w poprzednich rozdziałach.

Istnieje jeszcze jeden aspekt tej kontrowersji wokół granic Kościoła, którego profesor Frend dotyka w przelocie w powyższym cytacie. Jest to problem gospodarki, który musimy w dużej mierze pozostawić na marginesie naszych obecnych rozważań. Już w proteście donatystów przeciwko rodzącemu się „chrześcijańskiemu sakralizmowi” słychać było głosy niezadowolenia z powodu pomijania aspektu sprawiedliwości ekonomicznej zawartej i wymaganej w przesłaniu ewangelii; słowem, że zwolennicy nowego systemu zamykają oczy na to, co Nowy Testament mówi o sprawach własności – o tym, co „moje” i tym, co „twoje”. Ten zarzut połączony z wezwaniem do takich stosunków ekonomicznych, które są odbiciem chrześcijańskiej wrażliwości społecznej, było słychać przez całe następne milenium (J). Z czasem wrogowie wolnego Kościoła zrobili z tego zarzut rzekomego agitowania na rzecz „wspólnoty dóbr”. Ten aspekt konfliktu ideologicznego pojawił się ponownie w dobie Reformacji, o czym wspomnimy w następnym rozdziale naszego studium.

 ________________________

(J) - W roku 1535 cesarz Karol V otrzymał notę z kurii arcybiskupiej w Kolonii, w której proszono go, aby ukrócił działalność anabaptystów (**) , ponieważ: „chcą oni wprowadzić wspólnotę dóbr, etc./…/, co zresztą we wszystkich wiekach zawsze leżało w ich naturze, a co od ponad tysiąca lat potwierdzają stare kroniki prawa cesarskiego.”69)

(**) Cesarz, prawowierny katolik i ówczesna głowa „Świętego Cesarstwa Rzymskiego” zabrał się energicznie do dzieła, m.in. podpisując list gończy obiecujący „każdemu 100 złotych florenów za głowę Menno Simonsa”, jednego z liderów wolnego Kościoła, zaś jego anabaptystycznym współwyznawcom dodatkowo darowanie życia (za ich przekonania groziła wówczas wszystkim kara śmierci). Duchowy charakter tego władcy pokazuje także inna jego decyzja – nominacja krwiożerczego konkwistadora Pizarra na gubernatora Peru.

Wszyscy najwcześniejsi liderzy Reformacji dali dowody na to, że słyszeli i wzięli sobie do serca to wołanie wolnego Kościoła o stosunki ekonomiczne oparte na Nowym Testamencie. Luter, na przykład, powiedział na początku swojej kariery, że w społeczeństwie, na które miałaby wpływ chrześcijańska wizja społeczna, nie istniałby problem żebractwa. Rzecznik starego systemu, katolicki polemista Hieronim Emser, niemiłosiernie za to Lutra skrytykował pytając, czy nie zdaje on sobie sprawy, ilu ludzi, których ten problem dotyczy, „zarabiało na życie wieczne żebrząc lub dając pieniądze żebrakom”. Ostrzegał on swoich współczesnych, że jeśli idee Lutra w tej kwestii zwyciężą, wiele dobrych dzieł będzie gestopft („unicestwionych”, „ustanie”, zaniknie”). Luter i inni Reformatorzy atakowali również lichwę, która była kwitnącą gałęzią ówczesnej ekonomii, będąc systemem całkowicie zakorzenionym w pogaństwie. Jednakże z różnych powodów – między innymi w obliczu zagrożenia wojną chłopską – Luter i inni wycofali się ze swoich wcześniejszych poglądów w kwestiach społeczno-ekonomicznych. Ta społeczna wrażliwość nie przestała jednak istnieć dalej w obozie wolnego Kościoła, ujawniając się po tym jak Reformacja skręciła na „prawo”.

Z tego powodu członkowie wolnego Kościoła ściągnęli na siebie ów starożytny i grubymi nićmi szyty zarzut o agitacji na rzecz „wspólnoty dóbr”, udokumentowany jako stanowisko oficjalnej Reformacji w postaci 36 artykułu Wyznania belgijskiego (*).

W dwóch kolejnych rozdziałach będziemy wracać do faktu, że „również i potem”, kiedy synowie Boży wchodzili w bliskie związki z córkami ludzkimi, powstawały coraz to nowe hybrydy.

 _________________________________

(*) - Wielość i różnorodność protestanckich wyznań wiary nie zmienia faktu, że większość Kościołów protestanckich (w tym ewangelikalnych) gremialnie podpisuje się pod wyznaniami wiary – Nicejskim, Atanazjańskim i Apostolskim – będącymi wyrazem dogmatyki... katolickiej, w ten sposób utwierdzając sakralny porządek „chrześcijaństwa wyznaniowego”, który – wbrew nadziejom rozwoju dzieła ewangelizacji – ostatecznie zaowocował od XIX stulecia wciąż rosnącymi falami ateizmu i agnostycyzmu.