Jan 14:23

Słowo pisane

Rozdział 14 Cel podróży - Wnętrze Chin

Hudson przeszedł szeroką ulicę eleganckiej dzielnicy Londynu "West End" (Zachodnia Część - przyp. tłum.), w pobliżu pięknego parku królewskiego i wstąpiwszy na szerokie schody wiodące do bramy wejściowej jednego ze znajdujących się tam okazałych domów, zadzwonił. Niemal natychmiast bramę wejściową otworzył lokaj, po czym Hudson, nie bez uczucia pewnego rodzaju zażenowania, wszedł do wspaniale urządzonego holu, który jakże wielce różnił się od wąskiego korytarzyka wiodącego do drzwi wejściowych przy ulicy Beaumont nr 1 w Whitechapel!

"Jej Wysokość oczekuje pana", poinformował go lokaj, gdy Hudson oddawał mu swój kapelusz i laskę, po czym wprowadził go do pokoju, w którym miał spożyć śniadanie wspólnie z lady Radstock, wdową po Lordzie Radstocku.

Działo się to w niespełna tydzień po zainaugurowaniu Wewnętrznej Misji Chin, a Hudson nie mógł wprost uświadomić sobie, czy to, co przeżywa jest prawdą czy też tylko snem! Nie miał dotąd możności przyzwyczaić się do obcowania z ludźmi z wysokiej sfery... Ale pani tego domu, którą poznał osobiście zaledwie poprzedniego dnia w kościele, bardzo szybko dopomogła mu do nabycia całkiem swobodnego samopoczucia, pragnęła bowiem dowiedzieć się czegoś o Chinach! A gdy Hudson zaczął opowiadać o tych wielu milionach ludzi mieszkających w odległych prowincjach wewnętrznych Chin i jak Bóg położył mu na sercu sprawę pójścia do nich - nie tylko ona, lecz i inne osoby uczestniczące w tym śniadaniu, zainteresowały się bardzo tą sprawą. W zdumiewająco krótkim czasie zaczął otrzymywać mnóstwo zaproszeń, aby uczestniczyć w proszonych obiadach w domach ludzi posiadających wysokie tytuły i aby przemawiać na zebraniach salonowych, na które zaproszeni goście przychodzili w strojach wieczorowych!.. W miarę jak mijały tygodnie, Hudsona niejako ponosiła potężna fala, musiał odbywać dalekie podróże i to nie tylko po Anglii, lecz również i do Szkocji i Irlandii, aby przedstawić się ludziom, którzy dowiedzieli się o jego przedsięwzięciu i aby przemawiać na rozmaitych zebraniach, niekiedy małych, kiedy indziej nawet bardzo licznych.

Na jednym z takich zebrań Hudson poznał pogodnego i bardzo zdolnego młodego człowieka, który miał się stać po pewnym czasie założycielem słynnych sierocińców, Doktora Bernardo. Podówczas Tom Bernardo miał zaledwie lat dwadzieścia i był członkiem zespołu studentów teologii, który zaprosił Hudsona, aby im opowiedział coś o swoich zamierzeniach. Tom Bernardo był bardzo małego wzrostu młodzieńcem to też gdy zauważył, że i Hudson Taylor był raczej drobny, co szczególnie uwidaczniało się, gdy stał obok wysokiego i doskonale zbudowanego kierownika ich grupy klasowej, szepnął do siedzącego obok niego kolegi: "Mam szczęście! Widocznie i dla mnie jest możliwość poświęcenia się takiej pracy!" I on bowiem pragnął się udać do Chin, wobec czego zwrócił się do Hudsona z prośbą o przyjęcie go do Wewnętrznej Misji Chin. Ale za radą Hudsona rozpoczął najpierw studia medyczne w Londyńskim Szpitalu, podczas których stwierdził wreszcie, że jego powołaniem jest jednak przychodzenie z pomocą i ratowanie bezdomnych dzieci, zagubionych i pozbawionych opieki - w Anglii. Nie był on wszakże jedynym młodym człowiekiem, który został zagrzany do akcji dzięki słuchaniu o potrzebach ludu chińskiego, mieszkającego Na Zachód od Gór, Na Północ od Jeziora, Na Południe od Chmur... Hudson modlił się owego pamiętnego przedpołudnia na plaży w Brighton, w niedzielę, o dwudziestu czterech wykwalifikowanych, chętnych do pracy pracowników - a Bóg wysłuchiwał i odpowiadał na tę modlitwę.

Dni Hudsona stawały się zbyt krótkie dla podołania wszystkim obowiązkom, ustawicznie podróżował, przemawiał na zebraniach, rozmawiał z ludźmi, którzy pragnęli stać się członkami Misji, pisał traktaty o Chinach i zdawało się, że przechodzi od jednej pracy do drugiej bez najmniejszego odpoczynku i bez żadnej przerwy. Siedmiu czy ośmiu misjonarzy już się znajdowało w Chinach, (pomiędzy nimi młody Maedows), którzy również z niecierpliwością czekali na przyłączenie się do grupy misyjnej, która miała udać się w głąb Chin, aby zacząć pracę w odległych prowincjach. Gdy nastał początek roku 1866, było już rzeczą całkiem wyraźną, że Hudson otrzymał swoich dwudziestu czterech wykwalifikowanych i chętnych pracowników, gdyż szesnastu młodych mężczyzn i niewiast było gotowych do wyruszenia wraz z nim i Marią do Chin, gdy tylko przygotowania do wyjazdu zostaną dokończone.

Rzecz jasna - w dużej mierze przygotowania były czymś, co wymagało wielkiej ilości pieniędzy. Hudson obliczył, że na cel wyekwipowania i opłacenia podróży jego grupy udającej się wraz z nim do Chin, potrzeba będzie blisko 2.000 funtów, a tymczasem na początku lutego miał do dyspozycji zaledwie 170 funtów!.. A mieli nadzieję, że wyruszą w maju. Zdawało się jednak rzeczą bardzo nieprawdopodobną, aby ten zamiar miał się urzeczywistnić, szczególnie wobec posiadania tak małej ilości pieniędzy! Ale Hudson jakoś odczuwał w sercu pewność, że Bóg im pośle wszystko, co im będzie potrzebne. Postanowił wraz z Marią odbywać zebrania modlitewne w swoim mieszkaniu codziennie o godzinie dwunastej w południe, aby Go o to prosić i aby błagać o Jego kierownictwo i pomoc we wszystkim, co dotyczy ich wyjazdu do Chin. I raz jeszcze Hudson stwierdził, jak wielce praktyczną rzeczą jest modlitwa! W przeciągu pięciu tygodni począwszy do rozpoczęcia tych codziennych zebrań modlitewnych, wpłynęły w całości pieniądze, które im były potrzebne! Jedna tylko osoba ofiarowała kwotę 650 funtów! Pozostała do zrobienia tylko jeszcze jedna rzecz, a mianowicie znaleźć statek, na którym by można umieścić całą grupę składającą się z osiemnastu dorosłych i czworga dzieci.

A to zdawało się rzeczą wcale niełatwą. Skończył się kwiecień i zaczął się maj, a wciąż jeszcze nie można było znaleźć żadnego stosownego okrętu, udającego się do Chin. Ale mimo to Hudson i jego gromada mieli nadzieję w dalszym ciągu, że ich odjazd nastąpi w maju!..

Drugiego maja Hudson bawił w Hartfordshire, w domu pułkownika Puget, który go zaprosił w celu przemawiania na specjalnym zebraniu towarzyskim, gdzie miał opowiedzieć o swojej pracy. Zebranie to było - jak to mówią - "prawdziwie udanym". Obecni słuchali relacji Hudsona o potrzebach milionów Chińczyków, którzy nigdy jeszcze nie słyszeli o Panu Jezusie, z takim skupieniem, że, jak to mówią, można byłoby usłyszeć przelatującą muchę. Pułkownik Puget, który przewodniczył temu zebraniu, miał wrażenie, że jest to tak dobra okaz ja uzyskania funduszów na cel Wewnętrznej Misji Chin, że absolutnie nie wolno jej zaniedbać. Hudson bowiem wyraźnie zaznaczył, że bezwzględnie nie życzy sobie, aby na prowadzonych. przez niego zebraniach zbierano jakąkolwiek kolektę - pułkownik Puget czuł jednak, że obecne zebranie powinno być wyjątkiem! Przecież można było tak wyraźnie odczuć, jak wszyscy obecni byli wzruszeni - a więc jeśliby tylko puszczo no w obieg tacę, niewątpliwie posypałaby się bardzo hojna kolekta na cele Wewnętrznej Misji Chin. Dlatego też poczuł się niemal obrażony, gdy Hudson powstrzymał go od zapowiedzenia zebrania kolekty, gdy właśnie miał zamiar powstać i tak uczynić. "Pan popełnił duży błąd - jeśli wolno mi to tak określić", powiedział przy kolacji. "Ludzie byli rzeczywiście zainteresowani. Zebralibyśmy niewątpliwie dużą kolektę". On sam, choć tego nie powiedział na głos, miał zamiar położyć na tacy pięć funtów! Tak - ten młody pionier pracy misyjnej był jednak pozbawiony zmysłu praktycznego! Jego ideał, aby tylko Boga prosić o pieniądze, był oczywiście wspaniały, ale aby nie pozwolić zebrać kolekty na zebraniu, na którym ludzie w sposób oczywisty mieli życzenie coś ofiarować - to było już przesadą! Takie myśli przechodziły przez głowę pułkownika Puget, gdy się kładł do łóżka. Ale jakoś w żaden sposób nie mógł zasnąć. I gdy tak się przewracał z jednego boku na drugi myśli jego powróciły do wieczornego zebrania. Hudson przemawiał w sposób ogromnie wzruszający o Chińczykach, którzy umierali, nie usłyszawszy ani razu o tym Jedynym, który ich mógł zbawić. "Co godzinę umiera ich tysiąc, odchodząc w ciemność wieczności bez Chrystusa...." Co godzinę tysiąc... Ta myśl zdawała się jak płomień wżerać w sen dobrego pułkownika. Wszelka myśl o utraconej sposobności, aby zebrać dobrą kolektę zniknęła zupełnie. Teraz widział tylko bezustannie przed oczyma duszy ów ogromny po chód Chińczyków, odchodzących wciąż i nieustannie do beznadziejnej ciemności. Trzeba koniecznie coś zrobić, aby umożliwić im usłyszenie o Zbawicielu! Coś oczywiście już było czynione - przypomniał sobie o dzielnej gromadce przygotowujących się do służby misyjnej młodych ludzi, większość z nich to niemal dzieci jeszcze, a gotowi byli, jeśli zajdzie potrzeba i życie swoje ofiarować, byle móc pójść wraz z Hudsonem Taylorem i dotrzeć aż do serca tego wielkiego wschodniego mocarstwa.

"Ale cóż ja mógłbym uczynić?", pytał samego siebie w podeszłym wieku będący pułkownik. Po chwili ta myśl przerodziła się w modlitwę: "Panie", prosił z gorącym pragnieniem "Co Ty każesz mnie uczynić?"

Naraz przypomniał sobie o pięciu funtach, które zamierzał ofiarować, kładąc je na tacy - ale teraz wydawało mu się, że kwota ta jest niewspółmiernie maleńka. W ciemności pułkownik raz jeszcze zaczął się modlić: "Panie, co chcesz, abym zrobił?" Po długim czasie zasnął - ale zanim zasnął, wiedział dobrze, co ma zrobić.

Następnego dnia rano, jeszcze zanim pułkownik się pojawił przy stole, w którym było przygotowane śniadanie, przyszedł listonosz i doręczył Hudsonowi list od pewnego przedsiębiorstwa, będącego agencją towarzystw okrętowych. W liście tym informowano, że niebawem ma wyruszyć do Chin okręt, którego nazwa brzmi Lammermuir, przy czym wszystkie pomieszczenia w kabinach pasażerskich oferuje mu się dla jego zespołu. Oferta zdawała się odpowiadać w zupełności ich potrzebom - ale pozostawała kwestia żądanej zapłaty... Czy będą mieli na tyle pieniędzy?

Wreszcie pojawił się pułkownik - przepraszając za spóźnienie i tłumacząc się tym, że miał kiepską noc. Wszyscy usiedli do śniadania. Po śniadaniu pułkownik poprosił Hudsona do swojego gabinetu.

"Mam tutaj dla pana nieco pieniędzy", powiedział wręczając mu kilka kwot od osób, które go prosiły o przekazanie ich Hudsonowi. Potem zaś ciągnął dalej: "Wczoraj wieczorem wydawało mi się, że pan był w błędzie, jeśli chodzi o sprawy kolekty - teraz jednakowoż patrzę na tę sprawę w innym świetle. Leżąc w nocy bezsennie na łóżku, wciąż miałem przed oczyma zastępy Chińczyków, tysiąc w przeciągu każdej godziny, odchodzących w ciemność. Nie mogłem zrobić niczego innego, jak tylko wołać do Pana, "Panie, co chcesz abym ja uczynił?" Wydaje mi się, że otrzymałem odpowiedź na moje pytanie", i przy tych słowach wręczył Hudsonowi czek. "Gdyby była kolekta, byłbym ofiarował na ten cel pięć funtów. Ten czek jednakowoż jest wynikiem bezsennej części nocy spędzonej w modlitwie".

Hudson spojrzał ze zdumieniem na mały świstek papieru, który trzymał w ręku. Czek opiewał na kwotę nie pięciu lecz pięciuset funtów!

Teraz już nie było najmniejszej wątpliwości, że mógł zarezerwować wszystkie kabiny na Lammermur dla swego zespołu! Niespodzianie otrzymany czek, którzy znalazł się w jego rękach tuż po otrzymaniu wiadomości o jadącym do Chin statku, wydawał się być wyraźnym potwierdzeniem ze strony Boga, że tym właśnie okrętem miała podróżować gromadka misjonarzy. I rzeczywiście - w niespełna miesiąc na pokładzie tegoż statku wyruszyli do Chin, a był to początek długie go szeregu mężów i niewiast, którzy przeciągu ośmiu lat nieustannie udawali się do wielkich miast i niezliczonych wiosek okręgów znajdujących się Na Zachód od Gór, Na Północ od Jeziora, Na Południe od Chmur, aby powiedzieć takim ludziom jak pan Nee, pan Wang - koszykarz i gospodarz z O-Zi o Jezusie... Hudson patrzył na morze, oparty o burtę okrętu. Jeszcze nie minął rok od chwili, gdy zanotował w swojej Biblii te słowa: "Modliłem się o dwudziestu czterech wykwalifikowanych, chętnych pracowników w Brighton, 25 czerwca 1865". Jak ogromnie szybko potoczyły się wydarzenia, począwszy od tego dnia! Zdawało się, że Bóg niejako czekał tylko na to, aby on uczynił ten jeden krok - a gdy go zrobił to stwierdził, że wszystko inne jest już przygotowane. Gdy wyruszał do Chin po raz pierwszy jako samotny młodzieniaszek, mający zaledwie dwadzieścia lat, widział cel, dla którego Bóg go posyłał, tylko jeszcze w ogólnych zarysach - jak gdyby przez mgłę głos powiedział mu "Idź dla Mnie do Chin! - i Hudson temu głosowi był posłuszny. Ale tym razem jako mężczyzna w wieku lat trzydziestu trzech, rozumiał już wyraźniej zadanie, jakie przed nim stało. Otóż miał poprowadzić tę małą grupkę pracowników aż do samego ser ca Chin, aby poprzez całą długość i szerokość tego wielkiego Cesarstwa ogłaszać dobre wieści o miłości Boga w stosunku do człowieka. Dobrze wiedział o tym, że czekają go trudności, niebezpieczeństwa, ból serca i tym podobne rzeczy. Nie było to jakieś wygodne, łatwe zadanie, do którego był powołany - ale raczej bój, który wymagał każdej odrobinki siły i wytrzymałości, na jaką go było stać. Mimo wszystko jednak ani trochę się nie bał. Przecież ostatecznie niczego więcej od niego nie wymagał Pan, jak tylko wiernego posłuszeństwa w stosunku do Niego, jego Mistrza i całkowitego zaufania Jemu. Wodzem był Chrystus, a nie on, a za takim Wodzem gotów był iść aż do końca. A tak Hudson stał wobec swego zadania życiowego z palącym się do pracy i ufnym sercem. Oto uczucia, jakie przeżywał stojąc oparty o burtę Lammermuira, patrząc jak ten przeorywał swoim dziobem drogę poprzez fale - wioząc go do kraju, który miał być do końca życia polem jego pracy.

Wezwania głos: "Pójdź za mną w ślad!" słyszałem - i nic więcej.
A radość świata, blaski złud ponęt zgasły, gdyż w dziecięcej miłości,
wierze, dusza ma tęskniąc za mym Panem zadrgała. Tak poszedłem w
ślad za Zbawcą mym kochanym! Czy pójdziesz też? Pan woła.!
Wierz! On kocha najgoręcej!...