Jan 14:23

Słowo pisane

Nikołaj Jerofiejewicz Bojka “Wierzę w nieśmiertelność”

Nikołaj Jerofiejewicz Bojka

Wierzę w nieśmiertelność”

 

ROZDZIAŁ 1

Urodziłem się w niewielkiej wsi Pribużany, 3km od miasta Wozniesienska w rejonie Nikołajewskim. Rzeczywistej daty moich urodzin mama nie pamiętała. Ustalić się tego nie dało, bo w czasie wojny domowej spłonęło archiwum. Później się wyjaśniło, że urodziłem się jednego dnia z daleką krewną, a to znaczy 26 lutego 1923r., ale w moich dokumentach widnieje data 9 stycznia 1922r., ponieważ taką podałem, kiedy chciałem wstąpić do technikum.

Dzieciństwo miałem trudne. W 1933r. na Ukrainie szalał głód. Czwórka z dzieci w naszej rodzinie zmarła w wieku niemowlęcym. Przeżyłem ja, dwie siostry i brat.

Moi rodzice uważali się za prawosławnych, ale w Boga nie wierzyli. Nie pamiętam żeby nam mówili cokolwiek o Bogu albo uczyli nas, jak się modlić. Powiedzieli mi, że Boga nie ma i ja w to uwierzyłem. O wierzących nie słyszałem, nigdy ich nie spotkałem i można powiedzieć, że nie interesowało mnie to.

Pierwsze trzy lata w szkole uczyłem się średnio, a od V do VII klasy zaliczałem się do najlepszych uczniów. Wybrali mnie starostą. Później wstąpiłem do komsomołu i zostałem sekretarzem tej organizacji. Do moich obowiązków należało: pobierać składki, prowadzić pogadanki, planować różne wydarzenia, chodzić do cerkwi żeby sprawdzić czy nie ma tam jakichś modlących się komsomolców.

Po ukończeniu szkoły bardzo chciałem wstąpić do Chersońskiego technikum morskiego na nawigatora żeglugi wielkiej. Konkurencja była ogromna, a przy tym nauka płatna, a w rodzinie nie było prawie w ogóle pieniędzy. Przyszło mi więc pożegnać się z marzeniami. Ukończyłem zwykłe technikum i poszedłem pracować w zakładzie ceramicznym.

Moi rodzice od rana do wieczora harowali na kołchozowych polach. Ze wszystkich sił starałem się im pomagać w gospodarstwie. Czasami nawet zastępowałem mamę w kuchni żeby coś prostego przygotować dla rodziny.

8 czerwca 1941r. wozniesienski rejonowy komitet wojenny powołał mnie do armii. 11 czerwca przybyłem do jednostki artylerii, która była rozlokowana w mieście Lida, niedaleko od polskiego Białegostoku. W majątku bogatego ziemianina była rozlokowana pułkowa szkoła, w której uczyłem się zaledwie 10 dni.

W sobotę wieczorem 21 czerwca, niczym się nie martwiąc, oglądaliśmy kino, a wczesnym niedzielnym porankiem obudziły nas serie z automatów i wybuchy bomb zrzucanych przez Niemców z samolotów.

Na zewnątrz nie ustawał histeryczny krzyk. Niektórzy żołnierze wybiegli na polanę, po której w poprzednie dni maszerowaliśmy i dostali się pod ostry ostrzał. Niektórych zabiło, innych raniło. Także i ja wybiegłem na zewnątrz. Niemcy zrzucali z samolotów fosforowe bomby zapalające i bez ustanku strzelali, dosłownie wykaszając żołnierzy. Kręciłem się wokoło wielkiego drzewa, ukrywając się od kul.

Z kadry oficerskiej żywym pozostał tylko dyżurny major, który był z nami w pułkowej szkole. Pozostałych oficerów, którzy mieszkali we wsi, wycięli przez noc.

Jednostki wojskowe wycofały się, a ocalali żołnierze pozostali w szkole. Na trzeci dzień udało się majorowi nawiązać łączność z dowództwem i nocą wyprowadzono nas z wioski. Na drogę dali kilka paczek pszennego koncentratu i ostrzegli, żeby w żadnym wypadku nie zachodzić do żadnego domu, i nie prosić o jedzenie ani picie, bo rozgoryczeni miejscowi mordowali rosyjskich żołnierzy.

Zapasy jedzenia szybko się skończyły. Szliśmy głodni. Po drodze napotykałem zabitych, ale sumienie nie pozwalało mi zabierać od nich ocalałego prowiantu, a zachodzić do miejscowych bałem się.

Przed nami szli żołnierze z bronią, żeby utorować drogę. Oni prowadzili ostrzał, a my skokami podążaliśmy za nimi. Dziesięć dni szedłem piechotą bez snu i bez jedzenia. Nauczyłem się spać w czasie marszu. Przed samym Mińskiem (ok. 6km) zaszedłem do chatki na skraju jakiejś wioski.

- Synku! Tutaj pełno Niemców! - załamała ręce przerażona gospodyni.

- Może macie jakąś odzież na przebranie? – spytałem.

Dała mi jakąś koszulę i spodnie, i poradziła, żeby iść przez wioskę, dlatego że wokoło grząskie bagna.

Wieś długa, a ulica szeroka. Pogwizdując jakąś melodię, szedłem podskakując sobie i próbując sprawić wrażenie miejscowego. Słońce było już wysoko, kiedy przeszedłem pół wsi i nagle usłyszałem z tyłu:

- Halt! - zrozumiałem, że to do mnie, ale udawałem, że nie słyszę.

- Russ, halt! - krzyknęli głośniej i natarczywiej.

Obejrzałem się.

- Komen, komen. - powiedział Niemiec i gestem ręki nakazał podejść. Podszedłem.

- Soldat?

- Nie. - skłamałem.

Momentalnie zdjął mi czapkę, a ja ostrzyżony...

- Soldat, soldat! - i zaprowadził mnie do niewielkiego domku, i kazał usiąść.

Jak tylko usiadłem, od razu zasnąłem. Obudziłem się dopiero wieczorem i to od silnego uderzenia. Musieli mnie już długo bić, bo czułem uderzenia, a obudzić się nie mogłem. Niemiec wskazał mi na kolumnę jeńców. Stali w niej i cywile, i wojskowi, wśród których było wielu zarówno z kadry dowódczej, jak i zwykłych szeregowców. Pędzili nas do Brześcia przez Baranowicze, Słonim, Wołkowysk. Tam na chwilę się zatrzymaliśmy, a później odprawili nas pociągiem do Niemiec. Kiedy przybyliśmy do Kostrzyna n/O, ustawili nas w szeregi po 5 osób i każdemu jeńcowi przydzielili numer.

- Komuniści są? - pytali przez tłumacza.

Milczenie.

- Komisarze? Dowódcy? - nikt się nie zgłosił.

- Komsomolcy są?

Byłem w tym czasie już tak wyczerpany i zmęczony, że nie chciałem już żyć. Pomyślałem: niech mnie lepiej rozstrzelają - i podniosłem rękę. Po mnie jeszcze kilka osób nieśmiało podniosło ręce i wyszliśmy do przodu.

Niemcy przeszli wzdłuż szeregów wychudzonych jeńców i bez trudu wyciągnęli jeszcze 85 osób! Po twarzy nietrudno rozpoznać, kto jest kto.

Potem odprawili nas do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen w pobliżu Oranjenburga. Tam wysyłali wszystkich dowódców i komunistów. Karmili brukwią i rzepą. Wydawali 300g chleba na dzień. Wypiekali go, mieszając buraki ćwikłowe z trocinami.

Do pracy wyprowadzali nas żeby rozładowywać barki z materiałami budowlanymi. Nosiliśmy worki z cementem i przerzucaliśmy na brzeg cegły, podając je z rąk do rąk. Ubrani byliśmy w stare płaszcze i tuniki, które nosili żołnierze jeszcze za cara. Wycieńczeni, tylko skóra i kości - bez żadnej przesady. Płaszcze wisiały na nas jak na wieszakach. Nie można się było w nich poruszać. Zdejmowaliśmy je i pracowaliśmy tylko w tunikach. Od wilgoci, chłodu i głodu, ludzie padali jak muchy. Widzieć umierających od głodu - nie daj Panie, jaka to straszna śmierć! Umierali też od pobicia.

Życie straciło dla mnie jakikolwiek sens, ale nie patrząc na beznadzieję, w te długo ciągnące się lata, nie myślałem wcale o Bogu, ponieważ mnie przekonali, że On nie istnieje.

A czas płynął. Moje siły się wyczerpywały. Kolejny raz przenosiliśmy worki z cementem z barki na brzeg. Miałem wtedy 18 lat, ale byłem tak wycieńczony, że worek cementu ważył więcej ode mnie. Dwóch jeszcze silnych jeńców (dopiero co przybyli) położyło mi worek na plecy i ledwo przebierając nogami ruszyłem. Niedaleko brzegu, worek mnie pociągnął, zachwiałem się. Poczułem, że zaraz upadnę, a worek mnie przygniecie. Starałem się ze wszystkich sił utrzymać równowagę, ale mimo to upadłem. Worek gruchnął obok mnie, rozerwał się, a cement się rozsypał. Konwojent, widząc taki obraz, podskoczył do mnie z automatem, na końcu którego był bagnet. Przebiłby mnie na wylot jeślibym, zebrawszy ostatnie siły, nie uchylił się. Trafił mnie jednak i przebił mi nogę powyżej kolana. Od wstrząsu pobiegłem. Niemiec wycelował automatem, ale jeńcy zaczęli głośno krzyczeć i nie pociągnął za spust. I dopiero wtedy poczułem jak krew spływa mi po nodze. Oderwałem kawałek materiału od tuniki i przewiązałem ranę, i oczywiście wywołałem infekcję. Wdało się zakażenie. W obozie nie było ani lekarzy, ani sanitariuszy, ani żadnych leków. Rana się nie goiła. Nie mogłem już wychodzić do pracy... Zrozumiałem, że moje życie dobiega już końca... Ale przecież jestem taki młody! - użalałem się sam nad sobą. Po co w ogóle człowiek żyje?? Jaki jest sens życia? Te i wiele innych pytań powstawało w mojej duszy i męczyło mnie, ale odpowiedzi na nie nie mogłem znaleźć.

Lepiej zakończyć to życie, niż tak się męczyć! - natrętna myśl popychała mnie do samobójstwa, ale serce sprzeciwiało się - po co tak młodo umierać? Czy naprawdę człowiek, taka rozumna istota, miałby skończyć tak głupio? W moim wnętrzu narastała walka i trwożyła jakaś, jeszcze nie do końca określona, potrzeba poznania sensu życia.

Zima na przełomie 1941-42 roku była mroźna. Nasz obóz był skryty w leśnej głuszy. Znajdowaliśmy się pod nieustannym nadzorem konwoju. W baraku panował przenikliwy chłód, palić nie było czym. Komendant obozu wypędził wszystkich inwalidów do lasu, żeby zbierać chrust i drewno. Ledwo się poruszałem o lasce, ale i mnie zmuszono zbierać. Ci, którzy byli zdrowsi zanosili wiązki chrustu do baraków i wkładali do palenisk pieców. Zgarniałem laską w kupki suche gałązki i z rzadka się schylałem żeby podrzucić grubsze kawałki, i tak pomalutku szedłem do przodu. I nagle zobaczyłem pod krzakiem jakiś brudny papierek. Schyliłem się i podniosłem złożoną kilka razy karteczkę. Na wszelki wypadek postanowiłem rozłożyć i jeśli nic tam by nie było, wyrzucić. Ostrożnie, żeby nie rozerwać mokrego papieru, rozłożyłem i zobaczyłem, że coś tam jest napisane... I to po rosyjsku!!! Obejrzałem się, czy ktoś nie widzi i zacząłem czytać: Modlitwa „Ojcze nasz”! Od czubka głowy po podeszwy stóp przeszedł mnie nieznany, radosny dreszcz. Czytałem, dosłownie połykając każde słowo. Ta modlitwa mnie poraziła! Rozpłakałem się. To znaczy, że u skazańców, takich ludzi jak ja, jest Ojciec w niebie! Od tej myśli poczułem wewnętrzną siłę, której nigdy wcześniej nie znałem. Nieznane mi uczucie radości zalewało moją duszę, która tyle już wycierpiała. Do dzisiaj nie znajduję słów żeby opisać tę błogość ducha, jakiej doznałem w tamtym momencie, gdy trzymałem w dłoniach ten niepozorny kawałek papieru z tak bezcennymi słowami! Bóg istnieje! - radowało się moje serce - Bóg istnieje! To był punkt zwrotny w moim życiu. Nie mogłem nazwać przypadkiem tego bezcennego znaleziska. Jeślibym znalazł tę modlitwę w języku niemieckim, to cóż byłoby w tym dziwnego, to Niemcy. Ale znalezienie modlitwy po rosyjsku, tu na głębokich niemieckich tyłach, to cud! Jasne było, że tylko rosyjski jeniec mógł ją tu przywieźć, na tę ziemię cierpienia. I kto wie, czy nie wypuścił jej z rąk, umierając! Niezbadane są drogi Pana. Ostrożnie złożywszy karteczkę, schowałem ją do kieszeni tuniki. Kiedy wróciłem do baraku, to pierwszą rzeczą jaką zrobiłem, było nauczenie się tej modlitwy na pamięć. Kartkę mogli zabrać, a z pamięci - kto mi zabierze? I nie tylko się nauczyłem, ale rano i wieczorem modliłem się tą Bożą modlitwą. To było moje pierwsze, świadome zwrócenie się do Boga. Bałem się nawet zapomnieć się pomodlić. Powtarzając słowa tej niezwykłej modlitwy, czułem, jak delikatnie Pan dotyka mojego serca. Przez kilka dni starannie, bez pomyłki, powtarzałem te słowa, które stały mi się tak drogie, a potem zacząłem zastanawiać się nad ich sensem. Jakaś siła wychodziła z każdego słowa. „Ojcze nasz” - znaczy, że już nie jestem sierotą zapomnianą przez wszystkich! „Który jesteś w Niebie” - oto gdzie mieszka mój Bóg! Dlaczego wcześniej o tym nie wiedziałem? Dotknięty do głębi duszy stwierdziłem, że mam prawo ujawnić Bogu moją potrzebę.

Panie, jeśli jesteś, to zbaw mnie. - wyrwał się jęk z mojej duszy - Jeśli istniejesz, to pomóż mi. Widzisz mój stan, jeszcze trochę i moje życie się urwie...

Nie wiedząc nic o nauczaniu Chrystusa, ani o tym, że Bóg odpowiada na modlitwy, oczekiwałem jednak, że w moim życiu coś się zmieni. Sądząc po sytuacji w obozie i widząc codziennie umierających więźniów, nie do pomyślenia było oczekiwać na pomoc medyczną, a jednak po kilku dniach tłumacz nagle wszedł do baraku i powiedział: „Wszyscy inwalidzi, kaleki i chorzy, na wizytę do lekarza!”

Moje serce z radości zatrzepotało mi w piersiach - To Bóg odpowiedział na moją modlitwę!!! Wszyscy biedacy ustawili się w kolejce i wchodzili po kolei do lekarza. Ze wszystkich chorych lekarz wyznaczył 4 osoby do operacji, a w tej czwórce byłem ja. Za 3 dni załadowali nas na przyczepę traktora i zawieźli pod konwojem do szpitala. Chirurg oczyścił moją ranę, nałożył opatrunek i powiedział: „Nie zdejmuj!” Posłusznie chodziłem z tym bandażem dopóki sam się nie przetarł.

Nie zapominałem o modlitwie „Ojcze nasz” i zauważyłem, że po modlitwie zaczęło mi być wstyd przeklinać, kłócić się, palić papierosy - sumienie mnie oskarżało. Później zrozumiałem, że to Duch Święty osądzał moje złe postępki.

Po kilku miesiącach przyjechał do obozu bauer (rolnik) i poprosił komendanta obozu o więźniów do zbioru kartofli.

- Mam samych inwalidów, jeśli jacyś pójdą, to bierz.

Więźniowie oczywiście uradowali się w nadziei, że na polu uda się pojeść kartofli. Dwa tygodnie wozili nas do pracy. Tego roku surowy kartofel był dla mnie smaczniejszy niż kiedyś podsmażony, do tego stopnia byłem wyczerpany. W czasie pracy wycieraliśmy surowe bulwy kawałkiem płaszcza albo rękawem koszuli i jedliśmy. Na obiad gospodarz specjalnie dla nas gotował kartofle „w mundurkach” - jakie to było niesłychane łakomstwo! Więźniowie szybko zaczęli dochodzić do siebie, ale niestety... Robota się skończyła...

Ponieważ nadal byłem niezdolny do pracy, wysłali mnie i jeszcze kilku więźniów do obozu koncentracyjnego Siemensstadt. W tym także okazało się Boże miłosierdzie i oczywiście odpowiedź na moje modlitwy.

Tam pędzili nas - bezradnych, wyczerpanych inwalidów, 3km piechotą do fabryki, i czy był ktoś w stanie, czy nie, musiał budować drewniane baraki. Właściciel zakładu, przemysłowiec, był zainteresowany, żeby robotnicy, choć niezbyt wydajni, ale żeby wykonywali jakąś produkcję, dlatego karmiono nas nieco lepiej. Do fabryki przywożono obiad. Nikt mnie nie uczył, ale serce podpowiadało, żeby przed jedzeniem prosić Boga o pobłogosławienie go. W obecności wszystkich klękałem na kolana, modliłem się, a potem jadłem. Po jedzeniu dziękowałem Bogu za pokarm.

Niemiec, który przywoził obiad, zauważył, że się modlę i przyszedł ze słownikiem, żeby się jakoś dogadać. Jeszcze ze szkoły pamiętałem trochę język niemiecki. W obozie nieraz trafiały się niemieckie gazety i wtedy starałem się sam uczyć. Pomału się oswajałem i po jakimś czasie już wiedziałem, co się dzieje na froncie, i przekazywałem informacje towarzyszom niedoli.

- Wierzysz w Boga? - zdziwił się Niemiec.

- Tak. - odpowiedziałem półgębkiem, ponieważ wszelki kontakt z nimi był zabroniony.

Trochę później przyniósł mi książkę w języku rosyjskim o tematyce religijnej jakiegoś katolika. Była w niej mowa o Chrystusie, ale jak później zrozumiałem, było to bardzo skażone - zwykłe bajki, które przyjąłem na początku z powodu niewiedzy, ze szczerym sercem. Prawdy jeszcze nie znałem.

Przy budowie baraków trzymali nas długi czas. Budowali w taki sposób, że najpierw szykowali plac, potem wbijali pale, a na palach belki i na nich deski. Kierownik mówił do robotników po niemiecku, ale nikt go nie rozumiał. Jeńcy patrzyli na niego z niezrozumieniem, nie wiedząc co robić, a on ich bił.

- Nikołaj, czego on chce od nas, przetłumacz. Za co nas bije? - pytali chłopcy.

Więc mówię:

- Bierzcie łopaty, pchajcie wagoniki i sprzątajcie plac pod budowę.

Chłopaki zadowoleni zabrali się za robotę. Nie uszło to uwagi kierownika:

- Rozumiesz niemiecki?!

- Trochę.

- Idziemy, będziesz moim tłumaczem.

Od tej pory tłumaczyłem wszystkie polecenia kierownika i pracowałem razem z chłopakami.

Aż tu nagle uciekł tłumacz obozowy (był rodem z Moskwy). Komendant obozu rozkazał mi być tłumaczem i tłumaczyłem - w pracy, w obozie, w szpitalu. Chorzy przychodzili do lekarza, a on nie rozumiał, na co się skarżą.
W 1943r. w obozie pojawił się człowiek w niemieckim mundurze wojskowym, ale mówiący czystym rosyjskim, czemu wielce się dziwiliśmy, a nawet się wystraszyliśmy.

- Ogłoś w obozie, żeby wszyscy przyszli na miejsce apelu, za chwilę będzie zebranie.
Ogłosiłem. Okazało się, że to był rosyjski oficer, własowiec. Werbował jeńców na front.

- Kto chce wstąpić do armii Własowskiej, proszę się zgłaszać. - ogłosiwszy to, obiecał odwiedzić nas wkrótce znowu.

Niektórzy już się nawet zgłosili. Zacząłem ich przekonywać, żeby tego nie robili. (W tym czasie byłem już mocno przekonany, że skoro kłócić się jest przed Bogiem grzechem, to co dopiero zabijać.)

- Co wy? Przecież to trzeba zabijać swoich - brat brata?!

Jeńcy, z braku innego wyjścia, byli gotowi na wszystko, byle tylko wyrwać się stąd.

- Wyjdę, nabiorę trochę sił i od razu ucieknę do naszych...

- Stamtąd trudniej uciec jak stąd. - przekonywałem innych i sam nie chciałem się pokazywać własowcowi.

Jak tylko przychodził do baraku, uciekałem w najdalszy kąt i chowałem się. Szukali mnie krzycząc: „Gdzie się podział tłumacz?” Nie odzywałem się. Wiele razy udało mi się i nie znajdowali mnie. W końcu jednak mnie znaleźli i zaprowadzili do gabinetu komendanta.

- Czemu się chowasz?

- Nie chcę werbować do tej armii. - otwarcie się przyznałem.

- To kim ty jesteś? Komunistą? Bolszewikiem?

I się zaczęło. Chociaż byłem tłumaczem, to bardzo mocno mnie pobili.

- Jutro wychodzisz do pracy bolszewiku! - rozkazał komendant.

Przyszedłszy do baraku, zacząłem się zastanawiać: „Chodzić mogę, noga pomału się zagoiła. Wyjdę do pracy, a oni mnie w drodze zastrzelą jako komunistę”. Zacząłem gorliwie modlić się do Boga. Nie raz już widziałem, jak cudownie mnie ochraniał, ale śmierci i tak się bałem... Modliłem się prawie całą noc: „Panie, ocal mnie!” Rano, razem z brygadą, stałem na apelu. Tam spotkał mnie szef kuchni: „A ty dokąd?” Wyjaśniłem, co się stało. Poprosił brygadzistę, aby nie wyprowadzać jeszcze jeńców i pobiegł do sztabu.

- Nie mam tłumacza na kuchni! Jestem już wykończony, mówię żeby wzięli jedne produkty, oni przynoszą inne, niech Bojka mi pomoże...

I wykaraskał mnie. Na kuchni nabrałem sił i zatęskniłem za ojczyzną. Z gazet wiedziałem, że nasza armia podeszła już do Odry. A tu jeszcze chłopak z Leningradu utwierdził mnie w zamiarze ucieczki:

- Wiesz, że jak tylko nasi przekroczą Odrę, to Niemcy, albo nas rozstrzelają, albo oddadzą Amerykanom. Lepiej uciekać...

Starając się nie wzbudzać podejrzeń, ostrożnie przygotowywaliśmy się do ucieczki i pewnego wieczoru uciekliśmy. Strzelali do nas, ale byliśmy już wystarczająco daleko. Biegliśmy całą noc. W dzień szliśmy ostrożnie, bo mieliśmy na sobie odzież obozową. Kiedy jednak zobaczyliśmy, że Niemcy w panice sami się rozbiegają na wszystkie strony i nie zwracają na nas uwagi, poszliśmy śmielej. Przeszliśmy przez linię frontu! Zobaczyliśmy swoich - Rosjan! Spotkawszy się ze swoimi żołnierzami, wyjaśniliśmy, skąd jesteśmy. Ale nawet patrząc na nasz ubiór, nietrudno było zgadnąć, skąd się wzięliśmy. Żołnierze odesłali nas na tyły do dowódcy. Tam mnie przydzielili do pułku artylerii i poszedłem z naszymi wojskami na Berlin.

Zadziwiające, ale spotkałem się z jeńcami z tego obozu, z którego uciekliśmy.

- To ty żyjesz?! Niemożliwe! Widzieliśmy wasze trupy!

Okazało się, że dowództwo obozu, żeby nastraszyć pozostałych jeńców kazało przywlec dwa trupy.

- Kto będzie uciekał, ten tak skończy! - zagrozili.

Wtedy bardzo jasno zrozumiałem, że Pan słyszał moje modlitwy i odpowiedział na nie. Odtąd zacząłem patrzeć na życie zupełnie inaczej.
Okropne lata wojny się zakończyły. Wszyscy żołnierze marzyli o jednym: jak najszybciej wrócić do ojczyzny, do rodziny i bliskich! W zasadzie wszyscy wyjeżdżali, a tylko niektórych zatrzymywali jeszcze w Niemczech. W grudniu 1945r. dowództwo wojskowe zupełnie nieoczekiwanie poinformowało mnie, że przeciwko mnie - jako zdrajcy ojczyzny, rozpoczęto postępowanie sądowe. Kapitan, który prowadził śledztwo, w materiałach sprawy napisał: „Bojka, z bronią w ręku, dobrowolnie oddał się do niewoli...”

- Przepraszam! - odezwałem się - Jak pan może jako oficer pisać takie kłamstwa?! Dostałem się do niewoli, nie ukończywszy nawet wstępnego przeszkolenia. Nie składałem przysięgi - nie mogli mi wydać broni. Do tego jeszcze przed rozpoczęciem wojny nawet tym, którzy złożyli przysięgę, wydawali jeden karabin na trzech!

- Byłeś komsomolcem i powinieneś znaleźć broń i się zastrzelić, a nie dać się pojmać żywym do niewoli! - oznajmił oficer.

- A, to co innego! Ale po co pisać, że z bronią dobrowolnie oddałem się do niewoli?

Wyjaśnienia były zupełnie zbyteczne. Sąd ogłosił wyrok: 15 lat ciężkich robót, 5 lat zsyłki i 5 lat pozbawienia praw. Na wykonanie wyroku odprawili mnie do Workuty. Miłosierny Bóg! Jak ja bym to wszystko zniósł, jeślibym Go nie spotkał, jeślibym się nie nauczył modlić do Niego! Nie było dnia, żebym do Niego nie wołał. Byłem pewien, że Bóg istnieje, że słyszy moje modlitwy i wie, jak niesprawiedliwie mnie osądzili. Świadomość tego, że Boża dłoń prowadzi mnie w nieznane, pocieszała mnie, dlatego nie czułem ani rozczarowania, ani żalu.

 

ROZDZIAŁ 2

Etap (Etap to transport więźniów. Przyp. Tłum.) przybył do Workuty… Zaczęły się moje wędrówki po więzieniach. Tak bardzo pragnąłem spotkać wśród więźniów wierzących i usłyszeć coś o Bogu! Wiara w żywego Boga umacniała się we mnie, dlatego że On odpowiadał na moje modlitwy. Co prawda z początku od zadziwienia i zakłopotania zacząłem myśleć, że to może jakiś przypadek. Ale ciągle sprawdzając, doszedłem do niezachwianej pewności, że to były cudowne dzieła Bożej ręki.

Teraz rozumiem, że wtedy faktycznie nie znałem Boga tak, jak należy, a tylko wierzyłem, że On istnieje. Jak wielu później spotykałem ludzi, którzy nie odrzucali istnienia Boga, ale nie mieli żywej wiary, która dałaby im pewność zbawienia. Nie mieli życia wiecznego, a to świadczyło o tym, że tak naprawdę nie rozpoznali swojej grzeszności i dlatego nie poznali zbawczej ręki Boga.

W obozach pracowałem jako monter, naprawiałem sprzęt górniczy i znałem się na hydraulice, dlatego przerzucali mnie z więzienia do więzienia.

W jednym z obozów, przechodząc obok siedzącego więźnia, zauważyłem, że czytał on małą książeczkę. Nie mogłem się powstrzymać i zapytałem. Więzień, mając nadzieję, że nie będzie mnie to interesować wyjaśnił:

- To książka o Bogu. Dostałem ją na jakiś czas od popa...

Nie odszedłem od niego, dopóki nie wyprosiłem jej chociaż na kilka godzin. Nikołaj Iwanowicz Sołoszczenko - tak nazywał się ten wierzący - ustąpił w końcu mojej natarczywej prośbie i oto pierwszy raz w życiu trzymałem w swoich rękach świętą Księgę! Nietrudno zrozumieć moją radość. Wygłodniałą duszą jak gąbka wchłaniałem święte Słowa, znajdując w końcu odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Ze świętych stronic wlewała się do mojej duszy niebiańska radość! Bóg przemówił do mnie! A potem zadrżałem; nie tylko poczułem się grzesznikiem, ale zrozumiałem, że jestem zgubionym grzesznikiem! Jak taki święty Bóg może mnie cierpieć i odpowiadać na moje modlitwy? - korzyło się moje serce. To radość, to gorzki żal zalewały moją duszę. To płakałem, to radowałem się. A tu nagle odprawiają mnie do innego obozu i muszę rozstać się z drogocenną Księgą, którą tylko w pośpiechu zdążyłem przeczytać.

Przez całe życie nie zapomniałem tego palącego pragnienia, które owładnęło całą moją istotą, żeby słuchać i czytać święte Słowo. To rozpalało moje serce i wytrwale szukałem wśród więźniów w każdym obozie wierzących, nieustannie przysłuchując się każdej poważnej rozmowie między uwięzionymi.

Aż nagle olśniła mnie radosna myśl: napiszę list do siostry, niech za wszelką cenę zdobędzie i wyśle mi Ewangelię! A w tych latach w obozach była zabroniona nie tylko religijna literatura, ale nawet beletrystyczna. Wiedząc o tym, poprosiłem siostrę, że jeżeli kupi, to niech mnie uprzedzi wcześniej. Pracowałem z ludźmi z wolności i liczyłem na to, że na adres któregoś z nich uda się wysłać drogocenną przesyłkę.

Czas dłużył się niesamowicie. Do obozu przybył nowy transport. A może są w nim jacyś wierzący? - przyglądałem się nowoprzybyłym. Moją uwagę przyciągnął spokojny młody chłopak, Stiopa Wojtke. Jako nastolatek trafił do poprawczaka, był tam aż stał się pełnoletni, a wyrok jeszcze się nie skończył i przenieśli go do normalnego obozu. Okazało się, że był z rodziny niemieckich mennonitów. Zaprzyjaźniliśmy się i często spędzaliśmy razem wolny czas. Opowiadał mi o życiu wierzących. Bardzo mnie to ciekawiło. Mówił, że u nich na nabożeństwie dzieci śpiewają i mówią wierszyki - tego nijak nie mogłem pojąć. Czy to znaczy, że dzieci mogą brać udział w nabożeństwie?

W końcu dostałem list od siostry: „Nikołaj, to, o co prosiłeś, znalazłam i wysłałam do obozu...” Możecie sobie wyobrazić, co działo się w mojej duszy!? Wysłano Słowo Boże tu, gdzie jest kategoryczny zakaz posiadania go! Straciłem pokój. Codziennie chodziłem i sprawdzałem listę na odbiór paczek. W końcu się doczekałem. Moje nazwisko było na liście!

- Stiopa, co robimy? Księga przyszła!”- było jasne, że bez Bożej ingerencji nie wydadzą nam Bożej Księgi.

Kiedy pierwszy raz w pośpiechu czytałem Ewangelię, to zauważyłem, że post to siła wzmacniająca modlitwę.

- Wiesz co Stiopa, załóżmy post. Bóg ocalił mi życie w niewoli i wyprowadził z takiej strasznej biedy, to dlaczego teraz nie mógłby nam pomóc, żeby nam oddali Ewangelię?! Bóg wie, jak ja pragnę czytać Jego Księgę - niemożliwe żeby mi jej nie dał! - z głęboką wiarą i nadzieją na Bożą wszechpotężną moc, rozpoczęliśmy trzydniowy post i dopiero po trzech dniach poszedłem odebrać przesyłkę. Normalnie przy wydawaniu paczek był obecny dowódca sekcji operacyjnej, lekarz wojskowy, kapter z wolności i kapter z więźniów (on wykonywał czarną robotę: otwierał przesyłkę, a reszta ostrożnie sprawdzała zawartość).

- Skąd oczekujesz przesyłki?

- Z Wozniesienska.

Kapter w tym czasie rozpruł szmacianą powłokę, wyjął gwoździe z pokrywy skrzynki i podniósł ją. Spojrzałem i serce zaczęło mi walić: o Boże! Na wierzchu leżała, niczym nie przykryta Biblia nie małych rozmiarów, w czarnej skórzanej obwolucie ze złotym krzyżem! W myślach zawołałem do Boga: Zmiłuj się nade mną Boże! Zachowaj dla mnie Twoją Księgę! Naczelnik szybkim ruchem złapał za Księgę i zaczął niedbale przewracać kartki. Modliłem się, nie spuszczając oczu z oficera bezpieczeństwa. Przewertował do końca i wrócił do pierwszej strony.

- Biblia?! - głośno i ze zdziwieniem przeczytał i spojrzał na mnie z pogardą - Ty co, Popem chcesz zostać?

- Nie każdy, kto czyta Biblię, musi być Popem – odpowiedziałem, nie przestając się modlić.

Naczelnik zamknął Biblię i rzucił ją na stół. Lekarz wojskowy w tym momencie zameldował:

- Nic zakazanego nie ma! - i pytająco spojrzał na mnie - Do czego włożyć produkty?

I wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, że zapomniałem wziąć poszewkę z poduszki. Więźniowie zawsze używali ich zamiast toreb.

- Zapomniałem i nie mam nic ze sobą - rzekłem usprawiedliwiającym tonem.

Kapter szybko zadziałał i posunął w moją stronę powłoczkę od skrzynki. Rozciągnąwszy, podstawiłem ją i kapter zręcznym ruchem zgarnął ze stołu wszystkie produkty, a razem z nimi Biblię!

- Dziękuję! - wypaliłem i zatrzasnąwszy jedne, a potem drugie drzwi, popędziłem przed siebie! Biegłem tak, że koń by mnie nie dogonił! Nie czułem ziemi pod nogami! A jeśli nagle się opamiętają – myślałem - to wszystko skończone! Ale nikt mnie nie gonił.

Później, wspominając te zdarzenia, zrozumiałem, że Pan ma moc zamroczyć umysły złych ludzi tak, że nie są w stanie zrealizować swoich niecnych zamiarów. Wbiegłem do baraku. Stiopa jeszcze klęczał na kolanach i modlił się do Boga - jakie to było cenne dla mnie widzieć gorliwość i pragnienie tego młodego człowieka, żeby posiadać Słowo Boże!

- Stiopa! Mamy ją! - wykrzyknąłem zachwycony, podnosząc do góry torbę - musimy natychmiast ją ukryć!

Baliśmy się zostawić ją w naszym baraku, więc znaleźliśmy skrytkę w drugim baraku. Trzy dni nie wyciągaliśmy Biblii z ukrycia, bojąc się, że ktoś zobaczy! Później władze obozowe organizowały wiele razy skrupulatne poszukiwania tej cennej Księgi, którą otrzymałem, można powiedzieć, za pośrednictwem samych pracowników nadzoru!

Upewniwszy się, że nikt nas nie obserwuje, z niepokojem wzięliśmy ją i, schowawszy się w wysokich chwastach, zaczęliśmy czytać. Otworzyłem pierwszą stronę i zmieszałem się... Nie ta Księga?! Czytałem inną! I dopiero później zrozumiałem, że to nie Ewangelia, a Biblia. Czytając, wielu rzeczy nie rozumiałem, ale kładłem to na karb swojej nieświadomości wielu spraw. Pojawiło się pragnienie, żeby mimo wszystko zrozumieć sens. Dużo się o to modliłem, płakałem i czytałem kartka po kartce na kolanach. A Bóg jeszcze sprawił takie okoliczności, że mogłem czytać Biblię i w dzień, i w nocy. Bez mojej prośby przenieśli mnie na nocną zmianę jako narzędziowego (naprawiałem narzędzia i elektrody). Czytałem całymi nocami, a w dzień starałem się przypominać sobie to, co przeczytałem, ale na próżno. Ile się nie natrudziłem, a nic sobie nie mogłem przypomnieć. Zauważyłem braki w mojej pamięci już wcześniej. To, czego uczyłem się w szkole, dosłownie ulotniło się z mojej głowy. Nie pamiętałem ani jednej regułki, ani jednego prawa, które wcześniej znałem i pamiętałem. Wyjaśnili mi, że to efekt pięcioletniej głodówki w obozie koncentracyjnym. Jak ja teraz zapamiętam to, co czytam w Biblii?! Zacząłem więc się modlić: „Panie, ja muszę nie tylko czytać, ale i wprowadzać w życie to, co przeczytałem, a jak mam to robić, kiedy pamięć zawodzi...” Po tej modlitwie Bóg skierował moją uwagę na słowa apostoła Pawła: „Albowiem Bóg to według upodobania sprawia w was i chcenie i wykonanie” (L. do Filipian 2,13). Pomyślałem: przecież pragnienie zapamiętywania Słowa Bożego sprawił we mnie Bóg, to znaczy, że On pośle i pamięć! Modląc się usilnie przy czytaniu, zauważyłem, że zaczynam zapamiętywać więcej niż wcześniej, tak Bóg wypełnił pragnienie mojego serca posłane przez Niego. I wszystko czego się nauczyłem w tych latach (to był 1948r.) pamiętam dobrze do dzisiaj - czy to nie jest Boża miłość?!

Wkrótce, tak jak zwykle, odesłali mnie do innego obozu i rozstaliśmy się ze Stiopą.

Ci, którym Bóg okazał łaskę przebywać dla Jego imienia w niewoli, wiedzą, ile razy dziennie człowiek jest przeszukiwany. Wychodzisz do pracy – przeszukanie, wracasz do obozu – przeszukanie, ktoś przyniósł coś niedozwolonego – przeszukanie, przyjechałeś z etapu – przeszukanie. Wcześniej przeszukania mnie nie trapiły. Nie miałem nic zakazanego, ale teraz mam przy sobie Biblię i to nie małego formatu! W ciągu roku byłem 6 albo i więcej razy przenoszony z obozu do obozu, a to jest 12 przeszukań, nie licząc tych normalnych, codziennych w obozie. Żeby zostawić Biblię - nawet mi do głowy nie przyszło, jak mógłbym się z nią rozstać?! Nie było innego wyjścia, więc woziłem ją ciągle ze sobą. Jak tylko informowali o transporcie to, ufając Panu, trwałem w poście do tej pory, aż przewieźli mnie do następnego obozu.

Pamiętam jedną sytuację: jeden z więźniów dowiedział się, że przewożą mnie do innego obozu i poprosił o przekazanie zdjęcia swojemu przyjacielowi. Nie wiedziałem, że zdjęcia są w obozie także zakazane i włożyłem je do notatnika, który sam sobie naciąłem i zszyłem z papieru od worków z cementem. Transport. Jestem w poście żeby Bóg uchronił Biblię. Dyżurnym w tym dniu był jeden z tych wrednych:

- Wysypuj na podłogę wszystko z kieszeni i z poszewki na poduszkę! - rozkazał.

Zrobiłem, co kazał. A tu z notesu wypada fotografia. Podeptał nogą wszystkie moje własnoręcznie zrobione notatki i wrzasnął:

- Do karceru!

Panie! – myślę - gdziekolwiek, byle tylko Biblia została przy mnie! Siedzę w karcerze, woła dyżurny:

- Za karę idź umyj podłogę w korytarzu.

Choćby i dwa korytarze umyję, byle Biblia ocalała! - myślałem. W cudowny sposób Bóg chronił moją Biblię - to były dla mnie niezapomniane lekcje mocy i siły Bożej. To bardzo umacniało i utwierdzało moją wiarę. Najważniejsze, to przebywać w nieustannej społeczności z Panem tak, jak przykazywał Pan Jezus: „Jeśli we Mnie trwać będziecie i słowa moje w was trwać będą, proście o cokolwiek byście chcieli, stanie się wam” (Ew. Jana 15,7).

Często podczas przeszukiwań żołnierze z ochrony przerzucali strony Biblii, niczego nie rozumiejąc, a pierwszej strony, gdzie wyraźnie było napisane: Biblia, nie otwierali. Bywały także bardzo groźne chwile, ale zawsze przebywałem w poście i nieustannie modliłem się w myślach, żeby Bóg ukrył od złych oczu swoją Księgę, która stała się dla mnie droższą od życia. Pan znał moją potrzebę i pragnienie, i zachował moją Biblię aż do dnia mojego uwolnienia.

Czytając Biblię, nie znajdowałem w niej tych samych wydarzeń, z którymi miałem szczęście zapoznać się czytając Ewangelię. Wprawiało mnie to w zakłopotanie i nie rozumiałem dlaczego tak jest? Nie rozumiałem, ale gorliwie czytałem kartka po kartce. Kiedy przewróciłem ostatnią stronę księgi proroka Malachiasza, spojrzałem i... O, cud! Czytam: „Nowy Testament Pana naszego Jezusa Chrystusa”. Następna kartka: „Ewangelia Świętego Mateusza”. Dopiero w tym momencie zrozumiałem, że Biblia składa się z dwóch części! Oto i znane mi wydarzenia! Jakże byłem szczęśliwy! W Nowym Testamencie wszystko było dla mnie o wiele bardziej zrozumiałe i dostępne. Czytając po kilka razy te same rozdziały, wyjaśniało mi się wiele rzeczy. I nie tylko to. Zatrwożyło się moje sumienie: jak to tak? Czytasz świętą Księgę i sam grzeszysz? I rzeczywiście - nie chciałem się kłócić, ale się kłóciłem, nie chciałem kląć, a kląłem - o co chodzi? I oto czytam słowa apostoła Pawła: „Albowiem nie czynię dobrego, które chcę, tylko złe, którego nie chcę, to czynię. A jeśli czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię, ale grzech, który mieszka we mnie” (L. do Rzymian 7,19-20). A więc o to chodzi! Sam ze sobą nie poradzę sobie, bo jestem grzesznikiem. Jak uwolnić się od grzechu - pytałem zrozpaczony, czytając te wersety. Ale kiedy przeczytałem w Ewangelii, że Chrystus przyszedł wzywać nie sprawiedliwych, ale grzeszników do pokuty (Ew. Mateusza 9,13), światło rozświetliło moją duszę! Przecież ja jestem tym grzesznikiem!! Upadłszy na kolana, zawołałem do Boga: „Panie! Ty widzisz, jakim jestem grzesznikiem! Nie mogę uwolnić się od swoich wad (i zacząłem wyliczać swoje grzechy), proszę Ciebie, zbaw mnie od nich...” I Bóg usłyszał moją modlitwę! Poznałem Chrystusa jako swojego Zbawiciela. W tej modlitwie powiedziałem Panu także, że chcę Mu poświęcić całe swoje życie: „Panie, jeśli taka Twoja wola, od tej chwili jestem Twoim sługą. Prowadź mnie tam, dokąd chcesz, co każesz, to będę czynił!” Byłem szczęśliwy, że zostałem zbawiony i w pełni uwolniony od świadomych grzechów. Wiedziałem, że czeka mnie wieczność z Bogiem na niebiosach.

Pan odnowił we mnie ducha i zrodził mnie do nowego życia, i od tej pory Duch Święty pobudzał mnie do świadczenia ludziom o Bożej miłości i o zbawieniu w Jezusie Chrystusie. Bóg podarował mi taki cudowny pokój w sercu. Modliłem się: „Boże mój! Ty otworzyłeś mi drogę zbawienia! Pomóż mi znaleźć wśród więźniów Twoje dzieci!” Pomodliłem się i zacząłem gorliwie opowiadać ludziom o Bogu. Biblii niestety nie mogłem dawać wszystkim czytać, bo w końcu by ją zabrali i nigdy już nie oddali. Nocami przepisywałem Ew. Jana i rozdawałem tym, którzy mieli pragnienie czytać (przepisałem ją wiele razy).

Pracowałem także na wolności w workuckim zakładzie mechanicznym. Pewnego razu nadszedł czas wyjazdu, a naczelnik zapomniał mojej przepustki.

- Biegnij szybko i znajdź ją! - rozkazał pomocnikowi.

Tamten nie znalazł, a konwój z powodu mnie jednego, nie mógł zatrzymywać wszystkich pracowników.

- Dobra! Wynoście się ze swoim Bojką, zamykamy bramę!

Kazano mi wrócić do baraku, a ja od razu pomyślałem: „Pan zostawił mnie tu w jakimś celu. Pewnie trzeba komuś zaświadczyć o Panu.” Robić nie ma co, chodzę więc po obozie, a był wielki, i kogo spotkam, z tym nawiązuję rozmowę o Bogu. Minęło południe, a nie spotkałem szczerze zainteresowanych. Wszedłem do swojego baraku, wdrapałem się na drugie piętro, na swoje kojo i zacząłem rozmyślać: Boże, przecież u Ciebie nie ma przypadków, dlaczego jestem tu dzisiaj? I nagle słyszę:

- Tutaj siedzi Obietocki? - spytał jakiś młodziutki chłopak.

- Nie znamy takiego – odpowiedzieli od niechcenia więźniowie, ale ja znałem tego człowieka, pracował z nami w brygadzie monterów.

- Jest teraz w pracy - odezwałem się.

Potem słyszę, że więźniowie, którzy leżeli na kojach przy wyjściu zaczęli wypytywać chłopaka:

- A ile ty masz w ogóle lat??

- Skończyłem 18, dlatego przenieśli mnie do was z kolonii dziecięcej.

Młodzieniec był raczej podobny do ucznia gimnazjum: chudy, wymęczony, przestraszony.

- I za co cię posadzili?!

- Zabiłem przewodniczącego partii. - przyznał się zdławionym głosem.

- A to ziółko z ciebie! - zaśmiali się przestępcy - Mało nie dostaniesz!

- Czyżbyście aprobowali morderstwo?! - włączyłem się do rozmowy – A zapewnialiście mnie, że jesteście wierzący?! - zawstydziłem ich. - W Biblii jest napisane, że morderstwo to wielki grzech!

Chłopiec słuchał zamyślony. Chwilę z nim porozmawiałem, powiedziałem, że Obietocki przyjdzie jak zmiana się skończy i rozeszliśmy się. Na następny dzień jakiś nieznajomy więzień szukał w naszym baraku wierzących w Boga i wskazali mu na mnie.

- Ty jesteś wierzącym?

- Tak, ja.

- To znaczy, że ciebie wzywa jeden chłopak.

Ubrałem się i wyszedłem. Patrzę, a na krawężniku siedzi i płacze ten chłopiec, z którym rozmawiałem wczoraj.

- Co z tobą?

- Po wczorajszej rozmowie straciłem spokój. Powiedziałeś, że mordercy będą w piekle. Czy Bóg mi wybaczy? Przecież jestem mordercą.

- Oczywiście! - uspokoiłem go. - Bóg może przebaczyć każdemu grzesznikowi, tylko trzeba pokutować.

Powiedziałem jeszcze wiele słów z Bożego Słowa temu szczerze skruszonemu grzesznikowi. Pokazałem mu nawet skrytkę, gdzie chowałem swoją Biblię i zaproponowałem, aby sobie czytał, zachowując środki ostrożności. Czytał, ale na jego twarzy malowało się ponure przygnębienie, był w depresji. Pewnego razu przyznał się, że prześladują go myśli o samobójstwie, dlatego że człowiek, na którego podniósł rękę, ciągle stał przed jego oczami. Znalazłem w Ewangelii opis ukrzyżowania Jezusa Chrystusa i tego, jak złoczyńca otrzymał przebaczenie grzechów, i dałem mu przeczytać. Czytał zgłodniałymi oczami i bolącym sercem drogocenne słowa. Obserwowałem jak stopniowo jego twarz rozjaśniała się nieznanym mu dotąd Bożym światłem, aż zajaśniał. Uspokoił się. W jego sercu rozpaliła się nadzieja na Boże miłosierdzie.

Dopiero po tych spotkaniach i rozmowach zrozumiałem, dlaczego nie mogli znaleźć mojej przepustki i przez kilka dni nie wyprowadzali do pracy. To prawda, że u Boga nie ma przypadków. Wkrótce się rozstaliśmy. Zabrali go na etap. Biblię, tak jak się umówiliśmy, odłożył na miejsce.

 

ROZDZIAŁ 3

Życie więźniów odsiadujących długie wyroki jest monotonne, beznadziejne i smutne. Czasami ożywia się z powodu brutalnych rozrachunków między osadzonymi (dzielą strefy wpływów) oraz etapów: tu spotykają wymęczonych świeżaków i dowiadują się więziennych nowości.

W jeden z takich ponurych wieczorów jak zwykle wylałem przed Panem duszę w modlitwie i położyłem się spać. W nocy, kiedy spałem, ktoś - nie wiem kto, powiedział do mnie: „Czeka cię jeszcze jeden, 10-letni wyrok, tym razem za Słowo Boże”. Takiego czegoś nie da się zapomnieć. W tym momencie przebudziłem się i zacząłem gorliwie się modlić: „Boże! Niech będzie zgodnie z Twoją wolą!” Po nawróceniu byłem gotowy siedzieć nie tylko 10 lat, ale i całe życie - byle tylko móc głosić tym zrozpaczonym ludziom o Chrystusie. Wziąłem ten sen do siebie i przygotowywałem się wewnętrznie do nowych doświadczeń, jeszcze podczas odsiadywania bieżącego wyroku.

Ewangelia - jakież pocieszenie dla duszy ona niesie! Czytałem i badałem ją, ale było wiele niejasności, lecz kto miał mi wyjaśnić? Wtedy uciekałem się do dobrze wypróbowanej przeze mnie metody, tzn. post i modlitwa. Pościłem zawsze trzy doby, nie zważając na ciężką pracę. Przez post i modlitwę Pan, nie tylko umacniał mnie fizycznie i duchowo, ale i odkrywał drogocenne prawdy.

W księdze Dziejów Apostolskich zaskoczyły mnie takie słowa: „Strzeżono tedy Piotra w więzieniu; kościół zaś modlił się nieustannie za niego do Boga” (Dz. Ap. 12,5). W moim rozumieniu kościół oznaczał budynek. Jak może budynek się modlić? Albo to literówka, albo nie jestem w stanie tego pojąć. Będę pościł - postanowiłem - i Pan mi to wyjaśni.

Tej samej nocy obudził mnie dyżurny:

- Wstawaj szybko! Etap!

Otworzywszy oczy, spojrzałem na sąsiednie koje, gdzie spali więźniowie z mojej brygady – wszyscy śpią!

- Dlaczego innych nie budzicie? - spytałem zaniepokojony.

- Nie gadaj! Ubieraj się szybko, konwój już czeka!

Niczego się nie dowiedziawszy, pokornie wyszedłem. Przenieśli mnie do innej kopalni. Nie interesowało mnie, gdzie i z kim będę pracował. Pierwszą rzeczą, o którą zapytałem, kiedy przybyłem do drugiego obozu było:

- Czy są tutaj wierzący?

- Są! - wskazali mi na staruszka, który pracował przy kotłach.

Okazało się, że w tym obozie byli wierzący ludzie różnych wyznań. Odszukałem staruszka. To był szczerze wierzący brat z rejonu Zaporoża - Jegor Lazarewicz Baszmakow. Od razu zaproponował wspólną modlitwę. Radość napełniła moje serce. Pierwszy raz spotkałem prawdziwego chrześcijanina! Płakałem, klęcząc na kolanach. Brat ten, zobaczywszy, że mam ze sobą Biblię, ożywił się, a jego oczy zajaśniały. Wziąwszy ją w ręce, zapłakał jak dziecko:

- Jak ty zdołałeś ją tu przywieźć?!

Nie da się słowami opisać, jakie mieliśmy słodkie rozmowy, jak pocieszaliśmy się duchem.

Wieczorem okazało się, że przywieźli mnie do tego obozu omyłkowo i muszę jak najszybciej wracać na poprzednie miejsce pracy. Zobaczyłem w tym cudowny, Boży zamysł. Brat odpowiedział mi na wszystkie moje pytania, których się tyle nazbierało. Odpowiadał ze swobodą, pewnie i krótko:

- Otwórz ten werset Słowa Bożego.

Otwierałem i zasłona tajemnicy opadała. Jakie to wszystko proste! Staruszek nauczył mnie, jak posługiwać się w Biblii paralelami.

- Czy może budynek gorliwie się modlić? - pytałem jak dziecko. - Co to jest kościół?

- Otwórz Dzieje Apostolskie 8 rozdział. Przeczytaj 3 werset.

- „Tymczasem Saul prześladował kościół; wchodził do domów, wywlekał mężczyzn i kobiety, i wtrącał ich do więzienia.”

- Oto czym jest kościół! - podskoczyłem z radości. - Rozumiem! Rozumiem!

Jegor Lazarewicz zaproponował mi przeczytać uważnie broszurę, którą udało mu się zachować pt. „Ze Zbawicielem na osobności” autorstwa Jakuba Krekera. Zagłębiłem się w lekturę i przyjąłem ogromne, duchowe bogactwo.

- Wiesz co bracie, przepiszę tę broszurę, żeby jej nie zapomnieć.

- Przecież za chwilę zabierają cię na etap!

- Pomódlmy się do Boga! Wierzę, że dopóki nie skończę przepisywać, nie zabiorą mnie.

Pomodliliśmy się i zacząłem pośpiesznie przepisywać do notesu zrobionego z papieru z worków po cemencie. Nie musiałem wychodzić do pracy, bo nie mieli dla mnie odpowiedniego stanowiska. Pisałem cały wieczór i noc. Wszyscy śpią, a ja rozkoszuję się, kosztując cudowne, Boże prawdy.

Rankiem stawiłem się zgodnie z wezwaniem na dyżurkę.

- Konwoju jeszcze nie ma, wracaj do baraku i czekaj!

Poszedłem szczęśliwy, żeby dalej przepisywać. Spałem tylko krótkimi momentami i cały czas pisałem. Każdego ranka wychodziłem i wracałem - tak było dotąd, aż skończyłem przepisywać broszurę. Po zakończeniu od razu odwieźli mnie tam, skąd przywieźli. I konwój się znalazł, i samochód żeby zawieźć. Moja wiara jeszcze bardziej się umocniła, a to było najcenniejsze. Bóg znał moje potrzeby i w cudowny sposób współdziałał we wszystkich najdrobniejszych detalach więziennego życia. Dla kogoś innego mogłoby się to wydawać nieistotnym, a dla mnie, niegodnego, we wszystkim przejawiała się Boża miłość!

Bóg kształcił moją duszę, umacniał wiarę, dawał spotykać się z wierzącymi. To byli ludzie z różnych religijnych nurtów i w żaden sposób nie mogłem pojąć, jak czytając tą samą Ewangelię, można ją rozumieć w inny sposób? Kiedyś rozmawiałem z wierzącym o Duchu Świętym i zaniepokoiło mnie jego nieugięte, a nawet natrętne przekonanie, że wierzący musi koniecznie mówić na innych językach. Do tego czasu zdążyłem już kilkakrotnie przeczytać Nowy Testament i nigdzie nic podobnego nie znalazłem.

- Ty niewłaściwie rozumiesz ten temat. Kiedyś też byłem taki jak ty. – oznajmił z nutą wyższości w głosie.

- To znaczy?

- Byłem baptystą.

- A kto to są baptyści?

- To jakiego ty jesteś wyznania? - spytał zdziwiony.

- Nie wiem. - całkowicie zbity z tropu odpowiedziałem szczerze i zadałem nowe pytanie - A co to jest wyznanie?

- Wcześniej byłem baptystą, ale to jest zwiedzenie, teraz jestem zielonoświątkowcem. - i próbował mi wmówić swoje przekonania.

Słuchałem go, a serce trwożyło pytanie: jakiego ja jestem wyznania? Wróciłem do baraku, skłoniłem się na kolana i pomodliłem się: „Panie, otwórz mi przez Swoje Słowo, jakiego ja jestem wyznania.” Otworzyłem list Judy i czytam: „Uznałem za konieczne napisać do was i napomnieć was, abyście podjęli walkę o wiarę, która raz na zawsze została przekazana świętym” (Judy 3). A jaka to wiara była przekazana świętym? Popatrzyłem na odnośnik do tego wiersza i przeczytałem: „Niech życie wasze będzie godne ewangelii Chrystusowej, abym czy przyjdę i ujrzę was, czy będę nieobecny, słyszał o was, że stoicie w jednym duchu, jednomyślnie walcząc społem za wiarę ewangelii” (L. do Filipian 1,27). Nie prawosławna, nie katolicka, a ewangeliczna powinna być wiara! Na potwierdzenie tej myśli przeczytałem z Ew. Marka: „Pokutujcie i wierzcie Ewangelii” (Ew. Marka 1,15). Jakie to wszystko proste! Dlaczego do tej pory nie rozumiałem, że wierzyć należy Ewangelii? Dlatego moja wiara jest ewangeliczna! Serdecznie podziękowałem Bogu za wysłuchaną modlitwę.

- Jestem chrześcijaninem ewangelicznym! - uroczyście oznajmiłem zielonoświątkowcowi przy następnym spotkaniu.

- Znaczy się, jesteś baptystą! - nastawał on.

Nowa zagadka! I nowe pytanie:

- To kto to są baptyści?

- To są ochrzczeni z wiary. – dobrotliwie wyjaśnił on.

A ja jeszcze nie jestem ochrzczony, to znaczy, że nie mogę być baptystą - upewniałem sam siebie i cieszyłem się, że Pan posyłał mi odpowiedzi na te złożone pytania przez Swoje Słowo.

Zdarzyło mi się też rozmawiać z wierzącymi, którzy zachowują sabat. Czułem, że nie zgadzam się z ich wywodami. Modlę się więc: „Panie, daj mądrość i wskaż drogę”; i przypomniałem sobie fragment Słowa: „A przeto poprzednie przykazanie zostaje usunięte z powodu jego słabości i nieużyteczności”. Przypomniałem sobie ten fragment, ale nie wiedziałem, gdzie on się znajduje. Pamiętam wzrokowo: po prawej stronie, na górze. Otworzyłem Ewangelię i zacząłem przerzucać strony, zaczynając od listu do Rzymian, aż doszedłem do Hebrajczyków i znalazłem (7,18)! Mojemu oponentowi trudno było sprzeciwić się jasnym słowom Pisma.

I tak, pod przewodnictwem Pana, uczyłem się Biblii. Czytałem głównie nocą, gdy wszyscy spali. Pewnego razu byłem tak pogrążony w rozmyślaniach, że nie usłyszałem, kiedy wszedł najbardziej wredny dyżurny. Skamieniałem. Według obozowych reguł, gdy wchodzi dowództwo, więźniowie powinni wstać. Wstałem więc i modlę się. Dyżurny podszedł. Przede mną otwarta Biblia i zeszyt z notatkami. Wziął Biblię i zaczął czytać. Serce zaczęło mi walić: „Panie zachowaj!”, a w myślach już przygotowywałem się na karcer, byleby Biblia ocalała. Dyżurny nieśpiesznie przewracał kartki i czytał, i czytał, a potem milcząc odłożył ją na stół, i tak samo milcząc, wyszedł. Przez cały ten czas wołałem do Pana. Jak tylko drzwi za dyżurnym się zamknęły, momentalnie schowałem Biblię i wskoczyłem na kojo. Nakrywszy się, cały czas modliłem się, żeby dyżurny się nie opamiętał i nie wrócił, ale chwała Bogu! I tym razem Bóg okazał Swoją miłość. Biblia ocalała! Wciąż przekonywałem się o Bożej wszechmocy i sile modlitwy.

Pan uczył mnie zwracać się do Niego we wszelkiej potrzebie.

Kazali mi tynkować, ponieważ nie było roboty dla mojej specjalności. W młodości pomagałem ojcu murować, ale tynkować nie umiałem. Teraz musiałem. Bardzo mi się nie spodobała ta brudna robota. Więcej zaprawy trafiało na podłogę i na mnie, niż było jej na ścianie. Nastrój miałem także bardzo zły. Postanowiłem się pomodlić: „Panie, pomóż mi polubić tę robotę, bo przecież nie bez Twojej woli zmusili mnie to robić”. Pan usłyszał modlitwę. Mogłem zadowolony wychodzić do pracy i zaczęło mi coraz lepiej wszystko wychodzić. Nie chlapałem już zaprawą na około, sam byłem czysty i nawet spodobało mi się tynkowanie. Wyciągnąłem taki wniosek dla siebie, że jeśli polubi się pracę, to zaczniesz ją wykonywać z zadowoleniem i szczerze, i wtedy będzie ci ona wychodzić.

Później, kiedy robiłem kapitalny remont w jednym z obozów w Workucie, znalazłem w baraku pod deskami podłogi ukryty zeszyt, a w nim teksty chrześcijańskich hymnów. Nigdy jeszcze nie miałem okazji usłyszeć duchownych pieśni. Bardzo spodobały mi się słowa hymnu: „O, ja grzesznik biedny…” Sam podpasowałem melodię i śpiewałem z całej duszy.

Wszyscy wiedzieli, że ciągle szukam wśród więźniów wierzących. Pewnego razu wszedłem ze swoją porcją jedzenia do stołówki (każdy więzień miał puszkę po konserwie z rączką z drutu), usiadłem i zacząłem jeść. Do baraku weszło siedmiu mężczyzn w starszym wieku. Wszyscy wysocy, barczyści, choć jak wszyscy więźniowie wychudzeni. W duchu poczułem, że szukają mnie, i faktycznie.

- Witajcie bracia. - zwróciłem się, kiedy podeszli.

- Dzień dobry. - usłyszałem w odpowiedzi i pojąłem, że to prawdopodobnie prawosławni.

- Powiedzcie, jesteście braćmi?

- Jakimi znowu braćmi?!

- W Chrystusie.

- Jesteśmy prawosławni.

- A nie wiecie czy są w obozie moi bracia?

- A ty nie jesteś prawosławny?! Zdradziłeś swoją wiarę?! - obruszyli się z wyrzutem.

- Ja nie miałem żadnej wiary, byłem ateistą, a teraz uwierzyłem w Pana Jezusa. A wy, kim jesteście?

- To ojczulek z takiej to, a takiej cerkwi, ten z takiej... - i zaczęli wymieniać swoje imiona i miejsca, gdzie odbywali służbę.

To byli szanowani starcy, którzy żyli jeszcze za cara. Spotkałem się z nimi w 1952r.

- Proszę, powiedzcie mi, czy są w obozie moi bracia, chrześcijanie ewangeliczni?

- Są.

- Poznajcie mnie proszę z nimi.

Starcy nie byli przeciwni.

- Czy wy macie życie wieczne? - zainteresowałem się, kiedy szliśmy.

- A kto z ludzi może to wiedzieć?! To wie tylko Bóg.

- Przecież mówicie ludziom o Chrystusie, o tym, że śmierć to jeszcze nie koniec wszystkiego, że jest wieczne życie, a sami go nie macie.

- Młody człowieku, na to trzeba zasłużyć! - pouczali mnie protekcjonalnym tonem.  - A ty masz wieczne życie?

- Ja mam.

Nagle starzec, do którego, sądząc po wyglądzie, mimowolnie odczuwałem szacunek, zaczął obrzucać mnie grubiańskimi słowami.

- Wiecie co, zaraz spotkamy się z braćmi i wtedy bardziej dokładnie wyjaśnię wam dlaczego mam życie wieczne.

Doprowadzili mnie do baraku gdzie mieszkali bracia.

- Witajcie bracia! - i od razu poczułem innego ducha.

Bracia byli starsi, a ja młody. Radośnie zaczęliśmy się witać. Zapłakaliśmy ze szczęścia.

- Bracia! Mam cały „Bochenek Chleba”!

Kiedy zobaczyli, że mam ze sobą Biblię, rozpłakali się jak dzieci. Rozejrzawszy się na boki, czy nie ma kogoś ze strażników, ostrożnie otworzyłem Biblię i przeczytałem z 1 Listu Jana:

- „A takie jest to świadectwo, że żywot wieczny dał nam Bóg, a żywot ten jest w Synu Jego. Kto ma Syna, ma żywot; kto nie ma Syna Bożego, nie ma żywota” (5,11-12). Dla mnie Ewangelia jest autorytetem i na jej podstawie jestem pewien, a Duch Święty mi o tym zaświadcza, że mam żywot wieczny.

Zobaczywszy, że mam Biblię, prawosławni zmienili ton rozmowy. Stali się łagodniejsi i nabrali szacunku. Poprosili nawet moich starszych braci:

-  Powiedzcie żeby i nam dał poczytać.

- Bracia, – nie oponowałem - kiedy jestem w pracy, możecie czytać, tylko ostrożnie.

Z dalszej rozmowy dowiedziałem się, że poprzez konwojowanego brata wierzący z workuckiego kościoła przekazali uwięzionym braciom Biblię, ale oni jej nie ustrzegli, i kiedy strażnik zastał ich przy czytaniu, została im ona odebrana. Po kilku miesiącach dowiedziałem się, że wkrótce przeniosą mnie do następnego obozu. Było mi szkoda zostawiać braci bez duchowego pokarmu, ale i swojej Biblii też nie mogłem im zostawić.

- Zacznijmy post i módlmy się - zaproponowałem - i tą Ewangelię, którą wam odebrali, oddadzą. Potrzeba wiary, a Bóg przyjdzie z pomocą.

- Nie bracie Kola! Czy oni mogliby ją oddać...?

Opowiedziałem im o wielu cudach, które Pan uczynił w moim życiu. O tym , że od czterech lat przewożę swoją Biblię z obozu do obozu, pomimo wszystkich przeszukań. Byli bardzo zadziwieni i zgodzili się modlić. Ewangelię zabrali bratu Żukow i jemu też poradziliśmy iść do dowództwa z prośbą o zwrot. My w tym czasie przebywaliśmy w poście.

- Jakie wieści? - zapytałem po powrocie z pracy.

- Przepędził z gabinetu i powiedział żebym więcej nie przychodził.

- Będziemy dalej pościć. Odda tak czy inaczej. - zachęcałem braci.

Następnego dnia dowódca zagroził Żukowowi, że jak jeszcze raz się pokaże, to pójdzie do karceru.

- Nie poddamy się, kontynuujmy post. A ty tak powiedz dowódcy: „Dla Ewangelii gotowy jestem na wszystko, dlatego że to mój duchowy chleb!”

Na trzeci dzień, gdy dowódca zobaczył brata Żukowa zapytał:

- A ty co? Sam się do izolatki zgłaszasz?

- Naczelniku, możesz mnie wsadzić do izolatki, tylko oddaj Ewangelię... Przydział chleba możesz zabrać, ja się obejdę bez jedzenia, ale bez Ewangelii nie, to mój duchowy chleb.

Naczelnik uważnie i badawczo przyglądał się bratu przez długi czas.

- Podejdź no tutaj!

Brat podszedł. Naczelnik otworzył szufladę... A tam leżała nie jedna Ewangelia.

- Która twoja?

Brat, nie mogąc uwierzyć uszom ani oczom, wskazał na księgę.

- Bierz staruszku, ale jak jeszcze raz się trafisz, to już jej nie zobaczysz, a z izolatki nie wyleziesz!

- Dziękuję! Dziękuję! - mówił brat, wychodząc z gabinetu.

Wróciłem z pracy i od razu poszedłem do braci.

- Nikołaj! Wyobrażasz sobie, że oddał?! - wołali zachwyceni bracia.

- Spójrzcie, co może Bóg uczynić jeśli mamy wiarę!

Skłoniliśmy się na kolana i serdecznie podziękowaliśmy Panu za wysłuchaną modlitwę.

Wyjechałem szczęśliwy, że bracia odzyskali Słowo Boże. Cudowne wspomnienia o wspaniałych dziełach Bożych będą rozgrzewać ich dusze do końca życia. Nigdy więcej już ich nie spotkałem.

Przenieśli mnie 70km na północ od Workuty, do Chałmierju. Duch Święty pobudzał mnie, by bez bojaźni świadczyć więźniom o radości podarowanej w Chrystusie. Słowo Boże ukorzyło serca trójki więźniów z tego obozu. Ciesząc się ze zbawienia i żyjąc w jednym duchu, zgromadzaliśmy się w wolnym czasie, by czytać Słowo Boże. Jeden z nas zawsze stał na straży, aby w porę ostrzec, gdyby nadchodził ktoś ze strażników. W pogodne dni chowaliśmy się w zagłębieniu porosłym chwastami, ale zachowując środki ostrożności, siadaliśmy tak, że jeden patrzył w jedną stronę, a inni w drugą. Pan wykonywał Swoją pracę w naszych sercach poprzez Słowo, utwierdzał w wierze i zaufaniu do Niego, ale też i doświadczał mnie, udzielając niezapomnianych lekcji.

Czytaliśmy kiedyś w baraku z braćmi o kuszeniu Pana Jezusa na pustyni. Brat, który był w tym samym wieku co ja, z Sarańska w Mołdawii, a teraz członek kościoła w naszym bractwie, zapytał:

- Nikołaj! Jak diabeł mógł pokazać Chrystusowi wszystkie królestwa świata w jednej chwili?

- Diabeł po prostu w Nim pokazał taki obraz, jak na przykład my widzimy film.

Jak tylko wypowiedziałem słowa: „w Nim pokazał”, od razu sparaliżowała mnie myśl, że tymi słowami zbluźniłem przeciwko Duchowi Świętemu. Upadłem na łóżko i spazmy płaczu zaczęły potrząsać moją pierś. Bracia obstąpili mnie, nie rozumiejąc, co zaszło.

- Bracia, teraz nic wam nie mogę powiedzieć, idźcie do swoich baraków. - a sam nadal nie płakałem, a wyłem. I na ile byłem pewien, że dostąpiłem zbawienia i mam życie wieczne, na tyle teraz byłem przekonany, że zbluźniłem przeciwko Duchowi Świętemu i umarłem na wieki, że nie ma dla mnie zbawienia ani w tym wieku, ani w przyszłym. Łzy już mi się skończyły i tylko ciężko wzdychałem i myślałem: „Panie, czy tak jest naprawdę? Naprawdę?” I nagle, jakby z daleka, dobiegła mnie myśl, że to wszystko jest przebiegłe oszustwo. Ta myśl stawała się coraz jaśniejsza i wyraźniejsza: szatan cię oszukał i nawet nie zauważyłeś, jak sprytnie to zrobił. W mojej duszy zaczęła rodzić się radość, rozwijając się z każdą chwilą bardziej. Przedtem łzy na mojej twarzy zdążyły wyschnąć, a teraz, pod wpływem tej nowej myśli, znowu pociekły strumienie po moich policzkach. Ale to były już łzy głębokiej Bożej radości. Łzy wdzięczności. „Chwała Ci Panie, że to nieprawda, że to straszne kłamstwo diabelskie!”

Później zrozumiałem, czym posłużył się diabeł. Powiedziałem, że „diabeł w Nim pokazał obraz”, a zdawało mi się, że moje usta wypowiedziały, że w Chrystusie jest diabeł. W ten sposób szatan chciał mnie na zawsze pokonać, ale Bóg wyszedł naprzeciw mojemu skruszonemu sercu i nauczył mnie zwyciężać, i rozpoznawać pułapki wroga dusz ludzkich, oszczercy i oszusta.

Ta trudna lekcja przydała mi się w przyszłości, kiedy w miłości Bożej zostałem ustanowiony pasterzem i nauczycielem w Kościele. Młodzi bracia i siostry, członkowie kościoła, czasami doprowadzeni byli do skrajnej rozpaczy przez myśl, zupełnie fałszywą, że zbluźnili Duchowi Świętemu. Przeżywszy na własnej skórze cały koszmar diabelskiego oszustwa, pomagałem udręczonym duszom wydostać się z tego labiryntu kłamstw i zrozumieć, że nie zbluźnili Duchowi Świętemu.

Obozowe życie toczyło się swoim ponurym torem. W jeden z wieczorów pomodliłem się jak zawsze i położyłem spać. Przebudziła mnie wyraźna i niezwykle radosna myśl: „Co zrobisz, jeśli za rok wyjdziesz na wolność?!” Zastanawiając się w modlitwie, odpowiedziałem: „Panie, chociaż nie byłem 13 lat w domu, a przede mną jeszcze 7 lat do końca wyroku, to pierwsze, co chcę uczynić, to zawrzeć przymierze z Tobą i przyjąć chrzest, aby pojechać do domu już jako członek Kościoła i móc świadczyć wszystkim moim bliskim o tym, jak mnie ocaliłeś i zbawiłeś!” Z początku byłem pod wrażeniem tych myśli, miałem niepokój na duszy, układałem radosne plany, ale szare dni mijały po sobie bez jakiegokolwiek znaku, że coś może się zmienić. Wyrazistość przeżytego wydarzenia pomału się zamazywała, aż o wszystkim zapomniałem.

Minęło dużo czasu (a rok ten dla mnie bardzo się dłużył) od tamtych nocnych wydarzeń, gdy pewnej nocy obudził mnie dyżurny, który wdrapał się na drugie piętro, gdzie znajdowała się moja koja i szarpał natarczywie moją nogę:

- Wstawaj i szybko na etap!

- Jaki znowu etap, jak wszyscy śpią? - nie zrozumiałem.

- Powiedziałem ruchy! Etap do Workuty.

- A po co ja tam potrzebny?

- Wzywają cię na Sąd.

- Ja nic nie zrobiłem, jaki znowu Sąd?! - jeszcze bardziej się wystraszyłem.

- Ruszaj się, nie gadaj!

Wyskoczyłem i szybko zebrałem swoje rzeczy, potem poszedłem na dyżurkę i rzeczywiście, odprawili mnie pod konwojem do Workuty, do Sądu. Przez ten czas myśli kłębiły mi się w głowie. Co teraz? Dołożą do odsiadki? Może w pracy wydarzył się jakiś poważny wypadek z mojej winy? Ktoś mnie o coś pomówił? Itp… itd. Moje serce było zatrwożone i spodziewałem się wszystkiego najgorszego, tylko nie tego, co usłyszałem:

- Z powodu braku dowodów i uczciwy stosunek do wykonywanych obowiązków, pozostały wyrok zostaje umorzony.

Zupełne zaskoczenie: Jak to?! Przecież zwykłych więźniów wypuszczali zaraz po śmierci Stalina, a ja miałem jeszcze długi wyrok przed sobą. I dlaczego tylko mnie jednego wezwali do Sądu i wypuścili? „Panie! Przecież nikomu się nie skarżyłem - modliłem się w duchu – jestem wdzięczny bezgranicznie, że otrzymałem zbawienie wieczne, i teraz byłbym gotów nawet do końca życia pozostać w więzieniu, żeby opowiadać ludziom o Tobie i o tym, że dajesz zbawienie i życie wieczne w Twojej chwale zamiast wieczności w piekielnych mękach.”

I tak nieoczekiwanie sytuacja się odmieniła. Dla Boga naprawdę nie ma nic niemożliwego! Dopiero jak dostałem dokumenty o zwolnieniu, przypomniałem sobie, że równo rok temu usłyszałem w środku to pytanie: „Co zrobisz, jeśli za rok cię wypuszczą?” To wszystko wydarzyło się pod koniec 1954r. Zostałem zwolniony! Co Bóg zapowiedział, to się spełniło! Świadomość tego, że Pan trzyma mój los w Swoich rękach, rozgrzewała moją duszę!

Przebywając w obozie, utrzymywałem za pośrednictwem jednego brata, który wychodził do pracy bez konwoju, kontakt z wierzącymi z Workuty. Poznał on brata Malegę, który został zesłany w to miejsce za wiarę w Boga i pracował jako naczelnik stacji kolejowej w Chalmer-ju. Wraz z bratem Grigorijem Iwanowiczem Kowtunem byli założycielami kościoła w Workucie. Brat Malega opowiadał o nas workuckim wierzącym. Przez niego otrzymałem adres brata, który mieszkał z rodziną w Workucie i kiedy mnie wypuścili, od razu do niego poszedłem.

Przywitała mnie jego żona:

- Słyszeliśmy o tobie drogi bracie.

I oto pierwszy raz w życiu znalazłem się na chrześcijańskim nabożeństwie. Wszystko było dla mnie całkowicie nowe, niezwykłe i wzruszające. Jakiego entuzjastycznego obserwatora gościło workuckie zgromadzenie narodu Bożego! Żywa grupa (liczyła ok 60 osób) wykupionych przez Chrystusa, żyła jak jedna rodzina. I mnie, zupełnie obcego człowieka, o którym tylko coś słyszeli, przyjęli jak swojego. To mnie zadziwiało i wzruszało do łez. Tutaj zrozumiałem, co to znaczy Kościół Chrystusa, święta rodzina braci i sióstr przez Krew Jezusa Chrystusa, którzy są dziećmi Niebiańskiego Ojca. I to na wieczność! Więzy, których nikt nie jest w stanie rozerwać, dlatego że to jest duchowe zjednoczenie serc!

Całe pierwsze zgromadzenie przepłakałem. Bóg podarował mi na ziemi niewysłowioną radość! Rozmawiając z braćmi, wyjawiłem im swoje największe pragnienie, żeby przyjąć święty, wodny chrzest, tak jak obiecałem Panu, żeby móc swojej rodzinie i bliskim świadczyć o zbawieniu, już jako członek Kościoła. Okazało się jednak, że w tym czasie nie było brata, który miał powierzoną tą służbę.

- Jestem gotowy przyjąć chrzest w przerębli, zimą i zgadzam się, ufając Panu, poczekać.

Znalazłem mieszkanie, a pracę wykonywałem w tym samym zakładzie, co wcześniej, tyle że teraz już jako wolny.

Na nabożeństwa workucki zbór zbierał się po domach, ściśle zachowując konspirację. Moje pojmowanie zasad dotyczących chodzenia z Bogiem, którego nabyłem studiując Słowo Boże w zamknięciu, nie odbiegało od tego, co słyszałem w czasie zgromadzeń i rozmów z braćmi. Tylko jeszcze mocniej utwierdzałem się w tym, że droga, którą Bóg mi otworzył, jest właściwa. Radowałem się też z tego, że Duch Święty czuwa nad Pismem Świętym i odkrywa jego prawdy, i ustalony przez samego Boga przekaz, każdemu szczeremu sercu, każdemu chrześcijaninowi, który ceni sobie Słowo Pana i jest gotowy posłusznie wykonywać Jego polecenia. Zrozumiałem także, że Duch Święty nie może działać w różny sposób w sercach odkupionych i pobudzać jednych do jednego, a drugich do czegoś zupełnie innego.

Bracia i siostry z workuckiego zboru byli duchowo zjednoczeni, nie tylko wielbiąc Boga w zgromadzeniu, ale i w gorliwym świadczeniu o Panu Jezusie ginącym mieszkańcom Workuty. Kto szczerze szukał drogi życia i miał dość noszenia jarzma grzechu, przychodził na nabożeństwo, nawracał się do Boga i zostawał napełniony radością zbawienia. Niestety takich ludzi było wciąż niewielu.

W workuckich łagrach odsiadywali długie wyroki więźniowie za wiarę w Chrystusa. Cierpieli za wierność Panu i Jego Słowu. Jednym z nich był młody i drogi mojemu sercu brat Nikołaj Georgijewicz Baturin. Kiedy wyszedłem na wolność, on miał wolne wyjścia bez konwoju i nieraz zachodził na nabożeństwa. Nie mógł się zatrzymywać na dłuższe rozmowy wieczorami, dlatego że musiał o ściśle ustalonej godzinie zameldować się na bramie. Później korespondowałem z nim i jakże przyjemne wrażenie zostawiły w mojej duszy jego listy i duchowne przemyślenia. Jakże był mi drogi przez swoją pokorę i wierność Bogu!

Pewnego razu do mojego mieszkania w Workucie przyszedł młody chłopak. Widać, że szukał swoich współwyznawców, a znalazł mnie. Rozmowa szybko się nawiązała, ale zupełnie się nie mogliśmy dogadać. Nasze spojrzenie na Boga i na Pismo Święte różniło się diametralnie. W duchu poczułem, że nie jest on szczerym chrześcijaninem.

- Powiesz mi, jakiego jesteś wyznania?

- Świadek Jehowy.

Potrzebne mi było to spotkanie, żeby utwierdzić się we właściwym zrozumieniu Słowa Bożego, bo byłem jeszcze nowicjuszem w wierze.

- Chrystus to Bóg, który objawił się w ciele. - tłumaczyłem temu młodemu człowiekowi na podstawie Pisma Świętego.

- Ty źle to rozumiesz. - sprzeciwił się on.

Na każdy jego fałszywy argument otwierałem Biblię i cytowałem konkretne fragmenty Słowa Bożego. Nie mógł obalić jasnej prawdy Ewangelii i tak się rozzłościł, że wychodząc trzasnął drzwiami, aż się ściany zatrzęsły.

- Więcej do ciebie nie przyjdę!

- Prawda Boża się od tego nie zmieni. - powiedziałem na pożegnanie i podziękowałem Bogu, że od pierwszego słowa tego człowieka, wiedziałem już, że nie ma racji.

Oczekując na chrzest, poinformowałem rodzinę o moim przedterminowym zwolnieniu. Zaczęliśmy pisać do siebie. Aż tu nagle moja siostra przysłała telegram: „Kola, przyjedź pilnie. Zmarła mama”. Ta bolesna informacja była dla mnie poważnym sprawdzianem wiary. Pomodliwszy się, doznałem posilenia i powiedziałem braciom o swoim postanowieniu, że nie mogę naruszyć danej Bogu obietnicy, i że nie pojadę do domu nieochrzczony.

Północna wiosna była w pełni. Słońce dosłownie zjadało śnieg. Rwące strumienie utworzone z topiącego się śniegu spływały do rzeki Workuty. Poziom wody podniósł się powyżej normalnego stanu. Lud stał się kruchy, a rzeka zaczęła się budzić wcześniej niż zazwyczaj. A moja dusza w radosnym oczekiwaniu pytała: kiedy już zawrę z Tobą przymierze wierności, Panie? Nagle rozniosła się po Workucie wieść, że z więzienia wyszedł brat, który był namaszczony do służby chrztu. Cały Kościół wiedział, że niecierpliwie wyczekuję chrztu. Wyznaczono zgromadzenie wiernych i stanąłem wobec Kościoła, by dać świadectwo. Prosiłem, żeby zadawano mi więcej pytań:

- Wiecie skąd wyszedłem i kto mnie uczył. Do wszystkich prawd zawartych w Słowie dochodziłem sam, często poszcząc i modląc się. Wyjaśnijcie mi, czy prawidłowo rozumiem Ewangelię?

Moje odpowiedzi nikogo nie zaniepokoiły i jednogłośnie zostałem przyjęty do Kościoła. Na brzegu rzeki leżał jeszcze śnieg, a w rzece piętrzyła się kra, gdy mnie, szczęśliwego, zanurzono w wodzie chrztu. Od rozsadzającej moje serce radości, że w końcu stałem się częścią Kościoła, woda wydawała mi się gorąca. I tak dotrzymawszy danego Bogu słowa, w 1955r. wszedłem do świętej rodziny Bożego narodu! Obiecałem służyć Bogu oddanym sercem i dopiero po tym wszystkim pojechałem w rodzinne strony.

 

ROZDZIAŁ 4

W obozach koncentracyjnych przebywałem jako więzień 3 lata i 10 m-cy. Później w workuckich łagrach 8 lat i 9 m-cy, i w końcu, wyszedłszy na wolność, po przyjęciu chrztu w workuckim Kościele, po wielu latach rozłąki, udałem się w rodzinne strony, do Wozniesienska, gdzie mieszkała moja rodzona siostra. Pisałem z nią, kiedy siedziałem w obozie Chalmier-Ju. Prosiłem ją wtedy, by odszukała w mieście chrześcijan ewangelicznych. Spełniła moją prośbę - znalazła wierzących i wysłała mi adresy wozniesieńskiej młodzieży i prezbitra. Jakże byłem uradowany tą korespondencyjną społecznością z narodem Bożym! Pokrzepiali mnie duchowo i pomagali wzrastać w wierze i nadziei naszego Pana. I oto nadeszła radosna i niezapomniana chwila spotkania z wozniesienskim zborem! Ponieważ miłowaliśmy Pana Jezusa, szybko zlaliśmy się w jedno ciało połączone duchowymi więzami. Od szkolnych lat grywałem na instrumentach muzycznych. Kupiliśmy więc gitary, mandoliny, bałałajki i po raz pierwszy w zgromadzeniu zabrzmiała chwała Bogu przy dźwiękach instrumentów - wielka radość napełniła serce całego Kościoła, a szczególnie młodzieży!

Bardzo nie chciałem rozstawać się z umiłowanym Kościołem i nowymi, młodymi, chrześcijańskimi przyjaciółmi, ale nie rozliczyłem się w pracy na północy i dlatego byłem zmuszony na jakiś czas ich opuścić.

Po moim wyjściu naczelnik nie chciał mnie wypuścić z powodu tego, że byłem specjalistą, a teraz sam wróciłem do Workuty!

- Zostań tutaj! Po co będziesz gdzieś wyjeżdżał?! - namawiał mnie z jakimś szczególnym naciskiem.

Musiałem mu powiedzieć, że po śmierci rodziców byłem jako jedyny zameldowany w ich domu i byłem jedynym spadkobiercą (siostry i brat zrezygnowali ze swoich części). Naczelnik wysłuchał mnie i wyciągnął ostatni, najcięższy jak mu się zdawało argument, w nadziei, że to mnie zatrzyma:

- Nikołaj, będziesz żałował! U nas jest dużo swobodniej niż tam...

Zrozumiałem aluzję: na północy Komitet Bezpieczeństwa Państwowego (KGB) działał o wiele słabiej niż na Ukrainie i w środkowej Rosji. Jego ostrzeżenia nie były jednak w stanie mnie zatrzymać, więc zwolniłem się, polegając na miłości Pana, pojechałem do domu.

Gdy wróciłem, poprosiłem o przyjęcie do Zboru. Kilka miesięcy próby szybko minęło i wozniesienska społeczność, licząca wtedy ok 90 osób, jednogłośnie przyjęła mnie w swoje szeregi i od razu wyznaczyła do służby z młodzieżą.

Spotykaliśmy się pełni entuzjazmu i zachwytu, aby śpiewać z całej duszy Panu. Czasami rozkoszowaliśmy się naukami Słowa Bożego, a najczęściej te spotkania miały charakter rozmów na interesujące młodzież tematy.

Uważając się za mało kompetentnego w Słowie Bożym, nie ośmielałem się wychodzić głosić Słowo na zgromadzeniach. Robiłem to tylko, kiedy jeździliśmy z młodzieżową orkiestrą po wioskach. Zawsze wcześniej zawiadamialiśmy wierzących o przyjeździe, a oni w wyznaczonym czasie zapraszali swoich nienawróconych krewnych i sąsiadów do domów. Pan szczęścił naszemu trudowi. Wśród gości było dużo wiejskiej młodzieży. Można było widzieć, z jakimi spragnionymi sercami słuchali kazań i śpiewów, takich samych jak oni, młodych ludzi.

W tamtych latach komunikacja państwowa jeszcze słabo działała. Do wiosek oddalonych od Wozniesienska o 18km chodziliśmy piechotą i tylko niewielu z nas miało rowery. Czasami zatrzymywały się przypadkowe samochody i wtedy staraliśmy się odesłać siostry. Bliższe wsie odwiedzaliśmy po niedzielnym, porannym nabożeństwie, a dalsze w tygodniu. I tak docieraliśmy z Ewangelią do rejonów: Bracki, Arbuziński, Marianówka, Kostantynówka, Bogdanówka, Kozubowka, Aleksandrowka.

Widziałem w życiu wiele przejawów cudownej Bożej mocy. Pierwsze lata pobytu w Wozniesiensku zapisały w mojej pamięci jeden z takich przypadków. Po zakończeniu naszych muzykalnych spotkań z młodzieżą, zawsze wychodziłem jako ostatni. Tamtym razem wróciłem do domu koło pierwszej w nocy. Jak tylko zasnąłem, ktoś zaczął walić do drzwi, a walił tak mocno, że aż się szyby w oknach trzęsły. Zerwałem się na nogi, a w domu jasno! Światło dochodziło z ulicy. Podbiegłem żeby otworzyć drzwi. To moja siostra waliła i krzyczała:

- Kola ratuj! Palimy się!

Jej dom znajdował się po przeciwnej stronie ulicy, a obok niego stał stóg siana. Pomodliwszy się, chwyciłem za wiadro i wybiegłem. Nie palił się dom mojej siostry, ale sąsiedni. Dachy domów były wtedy przeważnie kryte wysoką trawą, która rosła na bagnach. Lekko się zapaliwszy, wzbijała się w górę i takie tlejące się kawałki spadały tam dokąd je zaniósł wiatr. Na stogu siana i na dachu siostry było już pełno takich rozpalających się miejsc. Jeśli się ich nie zaleje dużą ilością wody, na pewno spłonie dom. Mąż siostry stał na stogu i wiadrem zalewał tlące się miejsca. Mnie poprosili, bym gasił dach domu. Woda w wiadrze szybko się skończyła, a palące się kawałki trawy, wciąż spadały i spadały. Spojrzałem na dół, a koło domu zaczął palić się krzak. Zrozumiałem, że wiadrem nie uratuję domu. Spojrzałem w niebo – ani jednej chmurki! Błyszczą się nocne gwiazdy. Do tego żaden wietrzyk nie zapowiadał deszczu. Pomodliłem się z wiarą: „Panie, Ty wszystko widzisz! Pomóż! Ty możesz wszystko!” Woda w wiadrze znowu momentalnie się skończyła, więc krzyczę - Podajcie wodę! W niespokojnym oczekiwaniu spojrzałem w niebo – nie wiadomo skąd pojawiły się gęste chmury i zaczął padać drobny, rzęsisty deszcz. Stopniowo wzbierając na sile, nasączył wodą wszystko wokoło. Płomienie zgasły i deszcz ustał. Z rzadka jeszcze wznoszące się kawałki trawy opadały na mokry dach i tutaj gasły. W zachwycie i rozmiłowaniu dziękowałem Panu za cud, który uczynił w Swojej miłości i za wysłuchaną modlitwę! „Kim ja jestem Panie, że mnie usłyszałeś?!”

Samochód strażacki podjechał, by dokończyć gaszenie domu sąsiadów. Moja rodzina, uspokoiwszy się, zaczęła wnosić do domu cenne przedmioty, które naprędce wynieśli, na wypadek gdyby dom się spalił, a ja wróciłem do domu. Położyłem się, ale zasnąć nie mogłem. Wewnętrzny głos pobudzał mnie: „Wstań i idź zaświadczyć, że Bóg uczynił cud i posłał deszcz!” Usłuchałem. Przyszedłem do siostry. Siedzieli za stołem i cieszyli się, że pożar nie przerzucił się na ich dom.

- Dziękujcie Bogu! To On posłał deszcz! Inaczej zostałby wam tylko popiół! - wyjaśniłem im i opowiedziałem jak Bóg odpowiedział na moją modlitwę.

- No właśnie! A my nijak nie mogliśmy zrozumieć skąd na jasnym, rozgwieżdżonym niebie, nagle pojawiła się chmura i zaczął padać deszcz!

Niestety szybko zapomnieli o Bożej miłości. Dopiero później, kiedy siostra zaczęła się zbliżać do Pana, często wspominała to zdarzenie i dziwiła się, jak Bóg wysłuchuje modlitw Swoich dzieci.

Postanowiłem odwiedzić rodzonego brata, który mieszkał w Krzywym Rogu w mieszkaniu, które dostał z pracy.

- Lonia, jesteśmy braćmi, czemu masz tu samotnie mieszkać? Przeprowadź się do mnie, wyremontujemy dom i będziemy mieszkać razem. – zaproponowałem.

Brat się zgodził i przeprowadził do mnie. Mieszkaliśmy bardzo zgodnie, choć on był niewierzący.

Wozniesiensk – to miasto na południu, niedaleko od Morza Czarnego. Przyjaciele ze zboru w Workucie przyjeżdżali do nas latem z rodzinami na urlopy. Gościliśmy ich z bratem w naszym domu z radością. Także dla Kościoła ich wizyty przynosiły korzyść i umocnienie w wierze. Młodzież z wielkim zapałem razem z nimi jeździła na ewangelizacje po wioskach.

Trudności pojawiły się, kiedy chciałem znaleźć pracę. Chociaż byłem specjalistą - ślusarzem sprzętu górniczego i hydraulikiem 6 kategorii. Kopalni w mieście oczywiście nie było, ale hydraulicy są wszędzie potrzebni. Gdziekolwiek jednak się udałem, to dopóki nie znali mojego życiorysu, mówili: „Za trzy dni proszę się zgłosić do pracy”. Przychodzę w wyznaczony dzień, a tu słyszę: „Przykro mi, ale dyrektor zatrudnił już kogoś innego”.

- Nikołaj, ciebie z tą przeszłością nigdzie nie zatrudnią. Idź lepiej gdzieś na ucznia, żeby się nauczyć szyć obuwie, zawsze będziesz miał kopiejki w kieszeni. - poradził mi jeden wierzący brat.

Posłuchałem się rady, ale uczniowi szewca płacili 15 rubli na miesiąc i jeszcze potrącali za bezdzietność.

W 1956r. postanowiłem się ożenić. Powiedziałem swojej narzeczonej, Wali, siostrze w Chrystusie, że przede mną jeszcze 10 lat odsiadki za wiarę w Jezusa.

- Zanim weźmiemy ślub, musisz to wiedzieć i jeśli się zdecydujesz wyjść za mnie, to musisz to zaakceptować. Może być, że to tylko początek cierpień za Chrystusa, nie wiem. Pan objawił mi tylko, że zostanę skazany na 10 lat. Zgadzasz się na takie niespokojne życie?

- Co dla ciebie, to i dla mnie! Wszystko w Bożych rękach! - usłyszałem w odpowiedzi.

Pan połączył nas na całe życie, dając nam jedno serce i jedną wąską drogę podążania za Chrystusem. (Wybiegając do przodu, powiem że po upływie 12 lat, kiedy w naszej rodzinie było już ośmioro dzieci, skazano mnie, jako działacza Kościoła, na 10 lat pozbawienia wolności, aby wypełniło się to, co Pan objawił mi jeszcze w Workucie.)

Rodzina się powiększała i nie mogłem jej utrzymać za 15 rubli na miesiąc. Postanowiłem szyć i sprzedawać buty na rynku (w tym czasie byłem już mistrzem szewskim). Ale zrealizować swoich zamiarów nie pozwalała milicja (im także trzeba było płacić).

W poszukiwaniu pasującego zajęcia, pracowałem dorywczo w brygadzie remontowo-budowlanej jako kamieniarz i tynkarz. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że w Spółdzielni Mieszkaniowej pilnie poszukują hydraulika. Zaszedłem do kadr. Kobieta uważnie mi się przyjrzała. Okazało się, że chodziliśmy do jednej klasy. Poznała mnie i ja też sobie ją przypomniałem. Szybko przejrzała moje dokumenty i poszła zgłosić naczelnikowi, i widać, że dobrze się o mnie wyraziła, bo kiedy wróciła powiedziała: „Zaczyna pan pracę”.

Z początku obsługiwałem cztery kotłownie, później dołożyli mi jeszcze pięć pozostałych. Latem uporałem się ze wszystkimi awariami i na następną zimę nie było ani jednej skargi na pracę kotłowni.

Kiedy wszystko ułożyło się z pracą, nieoczekiwanie wyszły problemy z rodzonymi siostrami. Nie spodobało im się, że nasz brat Lonia żyje w naszym rodzinnym domu i zażądały swoich udziałów. Przykro... Przecież to ja wyrwałem go od dobrej pracy i mieszkania w Krzywym Rogu. Zebrałem wszystkich krewnych i powiedziałem:

- Oddaję Loni swoją część, a sam poszukam sobie czegoś innego.

Bóg pomógł mi kupić ziemiankę. Brat został w domu, wypłaciwszy siostrom ich część. Konflikt był zażegnany, chwała Bogu!

W 1959r. prezbiter wozniesieńskiego zboru całkowicie oślepł. Na jego miejsce wyznaczyli przez nałożenie rąk niejakiego Kowalenkę. Ten od razu mnie uprzedził:

- Masz skończyć z głoszeniem Ewangelii po wioskach i z wyjazdami z młodzieżą! - słowa te zadźwięczały mi w uszach ostro i nieustępliwie.

- Dlaczego? - spytałem zaskoczony.

- Zakaz z komitetu rejonowego partii… Doszły ich słuchy, że agitujesz ludzi do swojej wiary.

- Bezbożnicy mogą dużo nagadać, ale przecież ty wiesz, bracie, że my wykonujemy świętą pracę. Obiecaliśmy przyjechać do wsi z orkiestrą.

- Powiedziałem ci, że masz tego zaniechać! - kategorycznie oznajmił prezbiter.

- Ale to jest zakaz głoszenia Ewangelii.

- Jakby cię wezwali o 2 w nocy na posterunek jak mnie, to byś inaczej zaśpiewał... - z goryczą i bezsilnością w głosie odkrył swoją tajemnicę.

- Ale przecież my jesteśmy powołani, by ogłaszać o Chrystusie. - próbowałem go jakoś przekonać.

- Jesteś młody i nie rozumiesz, że przez wasze ewangelizacje na drzwiach naszego domu modlitwy powieszą kłódkę...

- A jeśli na sercach chrześcijan zawieszą kłódki...

- Nie wymądrzaj się! Zobaczysz jeszcze, cała wina za ewangelizacje na wioskach spoczywa na tobie.

Po tej rozmowie prezbiter zaprosił mnie na radę zborową, w której brało udział 20 założycieli, na których była zarejestrowana społeczność. To byli starzy członkowie Kościoła, którzy za Słowo Boże tułali się po więzieniach i zsyłkach w 20-tych latach. Słuchając argumentów prezbitra, wszyscy milczeli. Poczułem się zawstydzony. Może rzeczywiście niewłaściwie rozumiem Pismo, nie zorientowawszy się w zaistniałej wokół Kościoła sytuacji? Wciąż na nowo wnikając w Słowo i doświadczając samego siebie, utwierdzałem się w duchu, że Boże nakazy należy wykonywać zarówno w smutny jak i szczęśliwy czas.

Nie patrząc na to, trzeba się jednak było podporządkować i młodzież zaprzestała ewangelizacji po wioskach. A serce tęskniło do społeczności ze świętymi i spotykaliśmy się na mieście u starszych braci i sióstr po domach. Także tych spotkań nam zakazano. Duch młodzieży był stłamszony, wszelkie święte dzieło było tłumione. Polecono mi pracę duchową z młodzieżą, ale nawet najmniejsza dobra inicjatywa wywoływała niezadowolenie i oburzenie członków rady.

Młodzi bracia i siostry, którzy szczerze pokutowali i oddali się Bogu, szli ze swoimi troskami do mnie:

- Co mam robić? Jak tylko zgłosiłem w zborze, że chcę przyjąć chrzest, od razu przyszli do pracy KGB-owcy i nakłaniali, żeby porzucić tę wiarę.

Wiedziałem, że niektórym młodym przyjaciołom odmawiano chrztu po kilka lat i zapytałem o to prezbitra.

- A co my możemy zrobić? - bezsilnie wzruszył ramionami.

- W jaki sposób pracownicy KGB dowiadują się, że młodzież chce przyjąć chrzest? - spytałem.

- Oddajemy ich zgłoszenia do komitetu rejonowego partii. - odrzekł prezbiter, jakby mówił o najzwyklejszej sprawie - Oni zabraniają i nie mam prawa chrzcić młodzieży.

- Mnie ochrzczono w Workucie, nie pytając nikogo.

- Wszelka władza pochodzi od Boga! Trzeba o tym pamiętać. Kto nie słucha władzy, ten nie wypełnia Bożego przykazania. - przekonywał mnie prezbiter, sam tkwiąc w błędnym przekonaniu.

Z każdym dniem pojawiały się coraz to nowe ograniczenia co do prawdziwej służby w Kościele. Zakazano uczestnictwa w zgromadzeniach dzieciom i młodzieży do lat 18. Nie mogłem się zgodzić na argumenty rady, że to jest właściwe. Przypominały mi się słowa starców z workuckich łagrów, którzy za Słowo Boże spędzali całe dziesięciolecia w zamknięciu i cierpieniach. Postanowiłem pościć i modlić się, prosząc Boga o odpowiedź, jak w takim mrocznym dla Kościoła czasie wypełniać służbę Ewangelii. Wiele płakałem, sprawdzałem sam siebie i błagałem Pana żeby objawił Swoją wolę.

W gazetce kościoła baptystów „Braterski posłaniec” wyczytałem, że wkrótce opublikowane zostanie: nowe stanowisko Wszechzwiązkowego Sojuszu Chrześcijan Baptystów, z którym nie wszyscy wierzący będą się zgadzać, ale będzie ono mimo to sugerowane Bożemu ludowi i każdy zbór będzie musiał je przyjąć i odpowiednio do niego prowadzić służbę. Zrozumiałem, że do życia Kościoła chcą wprowadzić coś niebezpiecznego, a kiedy udało mi się przeczytać ten dokument stało się dla mnie jasne, że Kościół jest kierowany na drogę odstępstwa.

Smutek zalał mi duszę. Kiedy zacząłem rozmawiać o tym z wierzącymi, zauważyłem, że nikt nie przykłada do tego większego znaczenia. Brat diakon, z którym rozmawiałem całą noc, uspokajał mnie, mówiąc:

- Wykorzystuj czas. Dobrze, że dzieje się tak, a nie gorzej... - Takie rady nie mogły uspokoić mojego ducha.

Postanowiłem pojechać do Moskwy do generalnego sekretarza Wszechzwiązkowego Sojuszu Chrześcijan Baptystów Aleksandra Wasiliewicza Kariowa, którego kazania lubiłem czytać w gazecie. Usłyszałem od niego to samo:

- Musimy słuchać władzy, władza jest od Boga.

- Chrystus powiedział: „Nie zabraniajcie dzieciom przychodzić do Mnie”, a starsi nie wpuszczają ich na zgromadzenia - przecież oni naruszają Słowo Boże. – argumentowałem.

Aleksander Wasiliewicz odpowiedział z przekonaniem:

- To był inny czas i teraz jest inny.

Przebieg rozmowy bardzo mnie zdziwił i z ciężkim sercem wróciłem do Wozniesienska.

Wkrótce naszą społeczność odwiedził starszy prezbiter naszego rejonu K. L. Kalibabczuk. Oczywiście doniesiono mu, że dokuczałem wszystkim miejscowym działaczom Kościoła swoim sprzeciwem dla nowych porządków w Kościele i zażyczył sobie porozmawiać ze mną w obecności innych braci. Rozmowa była bardzo ciężka. Ja ze swoim czteroletnim stażem w Zborze i oni z kilkudziesięcioletnim. Oni udowadniali, że istniejącej władzy należy się podporządkować. W duchu nie zgadzałem się, rozumiejąc, że w sprawach wiary władza nie może wymagać od chrześcijanina, aby się jej podporządkował. Po rozmowie Kalibabczuk prosił miejscowych działaczy, aby byli wobec mnie wyrozumiali:

- Brat Bojka jest jeszcze pod wpływem pierwszej miłości do Boga! Nie naciskajcie go za bardzo. Udobruchajcie go. Minie jakiś czas i ostygnie, ucichnie i uspokoi się...

Przez wszystkie te lata utrzymywałem kontakt korespondencyjny z braćmi z workuckiego Kościoła i oczywiście informowałem ich o tym, jak posuwa się dzieło Boże w naszych stronach. „Nikołaj, przyjedź do nas, bardzo tęsknimy” – napisali, zapraszając mnie w jednym z listów. Żona nie sprzeciwiała się:

- Jedź, chodź trochę odpoczniesz od tych wszystkich trosk... Z dziećmi dam sobie radę... (urodziło się nam wtedy czwarte dziecko).

Spotkanie z przyjaciółmi było bardzo radosne. Opowiedziałem im dokładnie o trudnych warunkach dla duchowego życia w naszej społeczności. Nie było to dla nich nowiną.

- Nasi bracia byli w innych zborach. Coś niepojętego dzieje się w całym kraju. - wzdychali zmartwieni workucińcy, a co konkretnie się dzieje, nie mogli zrozumieć, i jak mi poradzić, też nie wiedzieli.

Brat, który był odpowiedzialny za workucki zbór, zaproponował mi przeczytanie książki Iwana Kargela „Światło z cienia przyszłych błogosławieństw”. Przeczytawszy kilka rozdziałów, doznałem takiego zachwytu, że nie mogłem się oderwać. Jakbym się nie starał, to i tak wszystkiego nie dało się zapamiętać, a prawdy zawarte w książce były ważne nie tylko dla mnie. Po powrocie do domu, chciałem je przekazać Bożemu ludowi w swoim zborze i poprosiłem brata, żeby pozwolił mi przepisać książkę. Kupiłem trzy zeszyty w kratkę i drobnym maczkiem pisałem dzień i noc. Nie chciało mi się ani spać, ani jeść. Chociaż słaby ze mnie pisarz, to jednak ręka się nie męczyła. Żeby nie tracić czasu na drogę, zostawałem w tym domu, gdzie odbywały się zgromadzenia i całymi nocami pisałem.-

Przez miesiąc zapisałem 3 zeszyty po 90 kartek. Drogocenna książka była w moich rękach! Szczęściu nie było granic! Jakże głębokiego posilenia od Boga doznałem dzięki trudowi drogiego Iwana Beniaminowicza Kargela!

Brat, widząc moje pragnienie, przyniósł drugą książkę tego autora.

- „Sens Objawienia” - czytałeś?

- Nie. - i od razu wziąłem się do czytania.

Poprzez myśli zawarte w tej książce Pan odkrył mi, że odstąpienie od prawdy Ewangelii, to grzech. Zrozumiałem, że stoję na właściwej drodze i doznałem wielkiego posilenia.

Zacząłem przepisywać także tę książkę, ale zdążyłem przepisać zaledwie kilka rozdziałów, kiedy z domu przyszła depesza. Prosili żebym jak najszybciej wracał. Brat dał mi książkę, żebym mógł w domu dokończyć przepisywanie. Później zwróciłem ją właścicielowi przez odwiedzających mnie braci.

Wracałem przez Moskwę i chciałem zajechać do cioci do Zagorska (80km od Moskwy). Pociąg przejeżdżał przez tą stację bez zatrzymywania. Zmartwiłem się, że przyjdzie mi kolejką dojechać z powrotem i stracę wiele cennego czasu. I pomodliłem się: „Panie! Pomóż! Dla Ciebie wszystko jest możliwe!” Pociąg minął już stację i jechał przez miasto; i nagle zaczął gwałtownie hamować, aż stanął! Szybko zebrawszy rzeczy, poprosiłem konduktora żeby otworzył drzwi. Otworzył ze zrozumieniem. Skoczyłem w zaspę, bo była zima i wtedy zobaczyłem przyczynę zatrzymania pociągu. Z przodu, z ośnieżonego nasypu zjechał na tory pijany człowiek i nijak nie mógł się wykaraskać z powrotem. Tak Bóg odpowiedział na moją modlitwę! Byłem taki wdzięczny i cieszyłem się tą Bożą miłością jak dziecko!

Przybywszy z Zagorska do Moskwy, zaszedłem do A. W. Kariowa, ale już podniesiony na duchu.

- Aleksandrze Wasiliewiczu - zwróciłem się do niego - przeczytałem mnóstwo pańskich artykułów. Wcześniej pisał pan jedno, a teraz mówi pan coś innego...

- Był czas, że pisaliśmy tak, jak rozumieliśmy, a teraz jest czas władzy i musimy być jej posłuszni...

- Przecież oni zabraniają głosić Słowo Boże ginącym! I nasz prezbiter też nie pozwala...

- Musisz ich słuchać drogi bracie.

- To kogo bardziej: Boga, czy braci?

- Słuchaj starszych. Oni siedzieli w kajdanach za wierność Bogu i chyba nie myślisz, że gorzej od ciebie rozumieją Pismo? Ty jeszcze młody jesteś...

- Nie myślę, że rozumieją gorzej, ale Słowo Boże wzywa, by głosić Ewangelię, a oni przekonują, że nie wolno.

- Tak czy inaczej, drogi bracie, musisz ich słuchać. Jeśli wynikną trudności zwróćcie się do rejonowego prezbitra.

Rozmawiając na bolące tematy ze starszymi, kręciłem się po kręgu fałszu. Podjąwszy się wspólnie przestępczego dzieła stłamszenia Kościoła, odsyłali mnie jeden do drugiego. Trudno mi było znaleźć wyjście z tego zamkniętego na odstępczych zasadach kręgu.

Lata 1959-1960 były czasem mojego samodzielnego duchowego kształtowania. Czytając Słowo Boże, utwierdzałem się, że należy niezależnie od istniejących okoliczności, być posłusznym Bogu. Często pościłem i modliłem się.

Po mojej drugiej rozmowie z A. W. Kariowym do Wozniesienska znów przyjechał Kalibabczuk. Długo ze mną rozmawiał, a później wezwał na radę dwudziestu.

- Nie idziesz w jednym szeregu z nami. Opowiadasz wszystkim, że idziemy drogą odstępstwa... - to był zarzut, jaki mi postawiono i 1 maja 1960r. na zebraniu członkowskim zostałem odłączony „za nieposłuszeństwo władzom Kościoła”.

Smutek na sercu był wielki, ale rozpacz nie przytłoczyła ducha. Nie zwątpiłem w Boże zbawienie i w obecność Chrystusa przy mnie. Na zgromadzenia chodziłem nadal. Z mównicy rozlegały się oskarżenia:

- Schizmatycy! To oni niszczą Kościół!

Nie rozumiałem kogo tak nazywają głoszący i nic wtedy nie wiedziałem o „Schizmatykach”.

Z bolącą duszą pojechałem do Odessy. Odeskich braci znałem ze słyszenia i słyszałem o nich dobre rzeczy. Przyszedłem do domu Nikołaja Pawłowicza Szewczenki, który dopiero co wrócił z podróży do Kijowa. Zapoznaliśmy się. Od pierwszych chwil zrodziło się między nami wielkie zaufanie.

- Jeździłem do Moskwy w sprawie zabranego nam domu modlitwy – nikt nie zważa na potrzeby wierzących. - opowiadał brat – Skierowali mnie do Kijowa, a tam mi poradzono, że mamy się zbierać po domach i cieszyć się, że chociaż tak możemy się zgromadzać.

- A mnie już odłączyli. - rzekłem, dodając bratu zmartwień.

- Za co?

Wyjaśniłem mu.

- Muszę jechać porozmawiać z waszymi braćmi... - miał nadzieję znaleźć porozumienie z nimi.

I tak, wkrótce przyjechali do Wozniesienska: Stiepan Nikitowicz Misiruk, Nikołaj Pawłowicz i jeszcze trzech innych braci. Nie zaproponowano im, by podzielili się Słowem. Pod koniec zgromadzenia przyjezdny brat przekazał pozdrowienia i zapytał:

- Powiedzcie nam proszę, za co odłączono brata Bojkę?

- Za to, że nie przestrzega prawa i nie słucha Kościoła! - odpowiedział prezbiter i wyjaśnił całemu zgromadzeniu, że to właśnie „schizmatycy” przyjechali.

Bracia próbowali coś wyjaśnić, ale prezbiter bezceremonialnie przerwał im i nie pozwolił nic powiedzieć Bożemu ludowi.

Młodzież z wozniesienskiego zboru lubiła mnie, ale bała się mnie otwarcie poprzeć, bo starsi uprzedzili zarówno młodzież, jak i rodziców, żeby się mnie strzegli. Bracia z Odessy przyjechali jeszcze raz, ale tym razem prezbiter nawet się z nimi nie przywitał. Po skończeniu zgromadzenia, na podwórzu domu modlitwy, bracia pytali członków zboru:

- Brata Bojkę odłączyli za grzech, czy za coś innego?

- Za to, że nie słucha braci! Nie podporządkowuje się prawu! - wyjaśniali oni.

- Brat Nikołaj ma rację, to on jest na właściwej drodze! - nieśmiało odezwali się ci, którzy cierpieli z powodu odstępstwa władz Kościoła od prawdy.

Przyjezdni bracia próbowali wyjaśniać, że nie chrzczenie młodzieży, zabranianie dzieciom uczestnictwa w nabożeństwach, zabranianie zwiastowania grzesznikom o Chrystusie, to grzech i jest to wbrew Słowu. Jeśli bezbożni zmuszają nas, by naruszać Słowo Boże, to w sprawach wiary nie powinniśmy ich słuchać, tak jak kiedyś apostołowie.

Wysłuchawszy tego stanowiska, szczere dusze zostały wzmocnione i otwarcie powiedzieli:

- To znaczy, że brat Kola (zdrobnienie od Nikołaj Przyp. Tłum.) ma rację, słuchając bardziej Boga niż ludzi.

Za takie oświadczenia odłączyli najpierw 7 osób, a później następnych 7 - w większości ojców i matki wielodzietnych rodzin.

Na zgromadzeniach, zamiast kazań, z mównicy rozlegały się zarzuty i oskarżenia przeciwko „odszczepieńcom” i mnie. Postanowiłem nie pojawiać się więcej na zgromadzeniach, bo przeze mnie ludzie nie mogli posłuchać Słowa Bożego, a tylko oszczerstwa przeciwko wiernym naśladowcom Chrystusa.

Wykluczonych zostało 15 osób. Odescy bracia poradzili nam, żeby zgromadzać się osobno. Najczęściej nabożeństwa odbywały się w moim domu i ku naszej ogólnej radości, uczestniczyło w nich dużo dzieci. Bóg okazywał nam miłość - zaczęły się zajęcia z dziećmi. W każdą pogodę rodzice przyprowadzali dzieci na zgromadzenia.

W zarejestrowanej społeczności szybko zauważyli tę wyczekiwaną zmianę i zaczęli przychodzić z dziećmi na nasze zgromadzenia. Rodziców od razu odłączyli, a nasza grupa rosła (23 członków kościoła) i umacniała się duchowo.

- Dlaczego u odłączonych dzieci mogą przychodzić na zgromadzenia, a u nas nie? - pytano starszych w zarejestrowanej społeczności.

Ci zaczęli się niepokoić i wezwali Kalibabczuka żeby się poskarżyć, że ze zboru odchodzą ludzie, a on, o dziwo, pozwolił żeby dzieci zaczęły przychodzić do domu modlitwy.

- To wy odpowiadacie za swoje dzieci przed Bogiem. - powiedział.

Członkowie Kościoła z naszej grupy szczerze uradowali się tą zmianą i zastanawiali się czy nie wrócić do zboru?

- A może i młodzież pozwolą chrzcić?

- Poczekajmy trochę. Może to tylko taka chytra zagrywka, żeby wierni nie przechodzili do nas. - przestrzegałem przed pochopnym krokiem.

I rzeczywiście, widząc, że nikt z odłączonych i tych, co odeszli, nie wrócił do zarejestrowanego zboru, Kalibabczuk ogłosił z katedry:

- Zgodnie z prawem o kultach religijnych nie możemy przyprowadzać swoich dzieci na zgromadzenia. Pozwoliłem wam wcześniej z własnej inicjatywy, ale teraz kategorycznie nam tego zabroniono. Wychowujcie dzieci w domu!

Pan uchronił nas przed niewłaściwym krokiem, ponieważ z miłością czuwał nad nami. Razem z małoletnimi dziećmi prowadziliśmy nabożeństwa i wysławialiśmy Boga.

Zmiany nastąpiły także w moich warunkach mieszkaniowych. Ziemianka, w której mieszkaliśmy, od wilgoci i starości się zawaliła, tak że została po niej tylko góra ziemi. Dzięki Bogu, że nie zasypało dzieci. Żona tylko zdążyła wyskoczyć z Biblią. Wszystkie nasze proste meble dosłownie rozgniotło. Dzieci rozmieściliśmy tymczasowo u sąsiadów, a sami zostaliśmy w ocalałym korytarzyku.

Środków na kupno domu nie było żadnych. Z mojej niskiej wypłaty mogłem jedynie wykarmić rodzinę, a funkcjonariusze milicji grozili, nie wiedzieć czemu, i zmuszali żeby kupić mieszkanie. Ale Pan nas nie zostawił. Kiedy opowiedziałem o swoich problemach w pracy, poradzili mi abym wziął w biurze inwentaryzacji plan budowy domu. Wziąłem taki plan i zostałem wpisany w dokumenty.

Ale z czego budować ten dom i za co? Pan ze Swoją cudowną troską i tutaj wyszedł naprzeciw - w pracy wydawano nam na opał belki i deski ze zniszczonych baraków. Normalnie wysyłali je pocięte. Poprosiłem żeby dawali w całości i w ten sposób powoli zebrałem materiał potrzebny do budowy. Nasza społeczność była przyjazna. W cięższych pracach pomagaliśmy sobie nawzajem. Kiedy przystąpiłem do budowy, to Bóg położył mi na serce, żebym wszystko robił sam. Pomagał mi tylko mój rodzony brat i wujek. Wierzący z początku się obrażali i pytali : „Czemu gardzisz naszą pomocą?” Później jednak zrozumieli, że tak musiało być.

(Później, w czasie rozprawy sądowej, domagano się ode mnie, bym wyjawił, kto pomagał mi budować dom. Musiałem brać na świadków sąsiadów i brata rodzonego, że wierzący mi nie pomagali. Nieprzyjaciele najwidoczniej mieli zamiar skonfiskować dom i zostawić moją dużą rodzinę na ulicy. Pan jednak zatroszczył się o to wcześniej i pobudził mnie do tego, bym budował samodzielnie.)

Dom z Bożą pomocą został wybudowany. Kupiliśmy dużo krzeseł i zrobiliśmy nieduże ławeczki dla dzieci, i od razu zaprosiliśmy do nas na zgromadzenia. Wszystkim się podobało, było sporo miejsca i przytulnie. Radośnie chwaliliśmy Boga razem z całym Kościołem.

 

ROZDZIAŁ 5

W 1961r. Bóg wywołał w naszym kraju wielkie przebudzenie Swojego ludu. Wozniesienska grupa wierzących z radością odpowiedziała na wezwanie Pana przez grupę inicjatywną. Włączając się do petycji o zwołanie nadzwyczajnego zjazdu Kościołów Ewangelicznych Chrześcijan Baptystów i z całego serca przyłączając się do prześladowanego bractwa, do jego cierpień i trudności.

Z niepohamowaną furią ruszył wróg ludzkich dusz na tych, którzy opłakiwali zniszczone świątynie Pana. Spotkałem się z jednym z braci zaangażowanych w dziele przebudzenia i wymieniliśmy się adresami. W 1962r. aresztowano go i kiedy nie było mnie w domu, wpadli na rewizję: naczelnik KGB miasta Nikołajewa, zastępca prokuratora miasta Wozniesienska i funkcjonariusze milicji.

- Mąż przyjeżdża na obiad do domu? - pytali żonę nieproszeni goście.

- Nie.

- Dlaczego?

- Daleko jeździ.

Naczelnik KGB wydał rozkaz funkcjonariuszom milicji, a ci zabrali mnie z pracy, wsadzili do gazika i jakby nigdy nic wypuścili przy drzwiach domu.

- Czemu kłamiesz, że mąż nie przyjeżdża na obiad? - zapytał z wrednym uśmiechem moją żonę.

- Przywieźliście go, to i jest. - odpowiedziała spokojnie, choć wyglądała na zatrwożoną.

- Przystąpić do przeszukania! - rozkazał naczelnik KGB.

- Macie nakaz prokuratora? - próbowałem ich powstrzymać.

- Jest z nami zastępca prokuratora, to wystarczy!

- Nawet w obecności samego prokuratora wymagany jest formalny nakaz.

- Przyprowadźcie świadków! - nie zważając na moje protesty, rozporządził naczelnik KGB - A wy - wskazał na mnie i żonę - trzymajcie dzieci blisko siebie!

Posadziliśmy dzieci na łóżku obok siebie. Naczelnik usiadł za stołem, wyjął z kieszeni paczkę papierosów i demonstracyjnie zapalił.

- Proszę nie palić w moim domu...

- Znajduję się w miejscu pracy i mam pełne prawo robić to, co uważam!

- W swoim gabinecie tak, ale nie w moim domu i to w obecności małych dzieci.

- Wolno mi!

Milicjant przyprowadził świadków - naszych sąsiadów.

- Siądźcie przy stole - zawołał mnie naczelnik KGB.

Usiadłem, a on zaczął pisać. Potem głęboko się zaciągnął i z jakąś dziką rozkoszą wydmuchał mi cały dym prosto w twarz.

- Powinno być panu wstyd, tak się zachowywać w cudzym domu. Jest pan człowiekiem z wyższym wykształceniem, dlaczego sam pan siebie poniża?

- Jeszcze sobie z tobą pogadam! - złowrogo mi pogroził. - Zaczynać przeszukanie! - przynaglił funkcjonariuszy.

- Nie róbcie rewizji bez nakazu! - sprzeciwiłem się powtórnie - I nie mieszajcie świadków w bezprawne działania!

Pewni swojej racji i bezkarności, starannie przeszukiwali każdą szparę w domu i na strychu. Zaglądali do pieca i grzebali w popiele. Nakłuwali szpikulcami ziemię w ogrodzie. Całą duchową literaturę, listy Grupy inicjatywnej, przepisane przeze mnie książki Kargela, kilka zeszytów z wierszami i pieśniami, konspekty kazań, które przygotowywałem, czytając Biblię w Workucie i zdjęcia - wszystko to zabrali. Przez swój brak doświadczenia, nie oczekiwałem rewizji i nie zatroszczyłem się, by ukryć drogie mi książki.

W sierpniu 1962r. prześladowane bractwo obiegła straszna wiadomość: w Nikołajewie, podczas przesłuchania w KGB, zakończył swoje życie sługa Boży Nikołaj Samojłowicz Kuczierienko. Dowiedziawszy się o tym, i widząc, z jakim cynizmem i złością przeprowadzał w moim domu rewizję naczelnik KGB miasta Nikołajewa, modliłem się, przygotowując się duchowo na taki sam los i postanowiłem w duszy, że lepiej umrzeć, ale być wiernym Bogu.

Moje obawy nie były na próżno. Wkrótce po rewizji wywieźli mnie właśnie do Nikołajewskiej KGB. Po metalowych schodach wszedłem na V piętro starego budynku. Śledczy KGB, Galizdra, wprowadził mnie do gabinetu i dobrodusznym tonem powiedział:

- Bojka, potrzebujemy twój życiorys. Masz dużo czasu, usiądź spokojnie i pisz. Zaprosił mnie do stołu, położył kartkę papieru i długopis, a sam wyszedł.

Zacząłem pisać, a potem pomodliłem się i od razu pojawiła się jasna myśl, że w tych ścianach znają nie tylko moją biografię, ale i mojego dziadka, i pradziadka.

- No i jak idzie? - wszedł, żeby zobaczyć co robię.

- Nie przywykłem robić takich rzeczy i nie rozumiem w ogóle po co...

- Potrzebne nam to. Nie śpiesz się, przypomnij sobie wszystko, co przeżyłeś i napisz. Nie będziemy ci przeszkadzać. - i znowu wyszedł.

Złożyłem kartkę, na której zacząłem pisać i porwałem na małe kawałeczki, a potem rzuciłem przez uchylone okno, rozsypały się jak śnieg. Zacząłem się modlić w myślach. Usłyszałem, że ktoś wbiega po schodach. Drzwi się otworzyły i wszedł dyżurny w wojskowym mundurze. Zobaczył, że siedzę sam i tak samo szybko zbiegł na dół.

Cisza. Modliłem się: „Panie, jeśli mam umrzeć, to niech umrę, ale pomóż mi zostać wiernym Tobie...” Usłyszałem powolne kroki. Wszedł Galizdra.

- Napisałeś?

- Tak.

- Daj mi.

- Podarłem i wyrzuciłem przez okno.

- Kłamiesz!

- Proszę zobaczyć.

Wyglądnął - Tam nic nie ma.

- Widocznie pozbierali na dole.

- Muszę cię przeszukać...

- Proszę bardzo.

- Dlaczego podarłeś? - spytał niczego nie znalazłszy.

- Wie pan... zanim mnie tu wezwaliście, wiedzieliście wszystko, nie tylko o mnie, ale i o moich dalekich krewnych.

- Aaa... to tak chcesz sobie pogrywać?! - zmienił się na twarzy - Idziemy!

Zeszliśmy na III piętro i weszliśmy do gabinetu, gdzie siedział zastępca naczelnika KGB i jeszcze jeden śledczy.

- Siadaj Bojka.

Na początku, żebym się rozgadał, zadawali pytania na ogólne tematy: jaka rodzina, gdzie pracuję, jak uwierzyłem. A potem nieoczekiwanie:

- Gdzie się spotkałeś z… - wymienił nazwisko aresztowanego brata, z którym wymieniliśmy się adresami.

- Nie będę odpowiadał na pytania o moich współbraciach, ani o moich przekonaniach.

- Dlaczego?

- Nie macie prawa ingerować w moje duchowe życie. - odpowiedziałem spokojnie i z przekonaniem.

- Bojka, my wiemy, że jesteś dobrym specjalistą, twoje zdjęcie wisi w gablocie... Dlaczego nie chcesz udzielić potrzebnych nam informacji? (śledztwo było prowadzone w Nikołajewie, a zdjęcie wisiało w Wozniesiensku).

- Już powiedziałem.

- Byłeś wychowany w sowieckim systemie, byłeś sekretarzem komsomołu, dlaczego nie chcesz nam pomóc? Powiedz, spotykałeś się z Kriuczkowem? Ile razy byłeś w Odessie?

- Na te pytania nie odpowiem.

- Ty co? Czyżbyś nie wiedział, gdzie się znajdujesz? - oburzył się drugi śledczy.

- Wiem, w KGB.

- No właśnie. Stąd już żaden Bóg cię nie wyciągnie.

- Jeśli będzie trzeba, Pan i stąd mnie wyciągnie.

- Wiemy, że siedziałeś tam, gdzie białe niedźwiedzie, a teraz wyślemy cię tam gdzie „Makar cieląt nie pasie” (rosyjskie powiedzenie Przyp. Tłum.).

- Ale Pan Jezus pasie nawet tam Swoje owce!

- Ile będziesz nas męczył?! - walnął pięścią w stół.

- Was trzech, a ja sam – jak ja was męczę?

- Ile będziesz podskakiwał? - w nerwach walnął jeszcze raz w stół.

- Ja siedzę spokojnie na krześle...

- Bojka! My ci pokażemy! - grozili w dalszym ciągu.

- Powiedzcie mi, jesteście komunistami, tak? - spytałem.

- Tak. – odpowiedzieli już mniej groźnym tonem.

- A kim jest dla was Lenin?

- Wodzem.

- A moim wodzem jest Jezus Chrystus i dla Niego jestem gotów, nie tylko cierpieć, ale i umrzeć. A wy, chociaż was nikt nie prześladuje, wykręciliście i naruszyliście wszystkie nakazy waszego wodza: i Dekret, i Konstytucję.

I zacząłem z pamięci recytować odnoszące się fragmenty z Dekretu. Później przeczytałem fragmenty z broszury akademika Strumilina „Bóg i wolność”, wydanej w Moskwie w 1960r.

- To napisał wasz człowiek...

- Mamy demokrację. - zniżonym tonem powiedział śledczy.

- To dlaczego mówicie na placu, że nie ma Boga, a wierzącym zabroniliście nawet własnych dzieci przyprowadzać do Domu Modlitwy? Od Lwowa po Władywostok we wszystkich sklepach jest pełno literatury ateistycznej, ale nigdzie nie znajdziesz ani jednego czasopisma, czy książki chrześcijańskiej! Dlaczego?

- Mamy demokrację socjalistyczną i trzeba to zrozumieć...

- Interpretujecie ją tak, jak wam wygodnie.

Dwa dni upłynęły na takich rozmowach. Na czas obiadu odprowadzali mnie do dyżurnego. Obok były schody i piwnica. „Tam na pewno męczyli brata Kuczierienkę” - myślałem sobie i wewnętrznie szykowałem się na ten sam los.

Wieczorem, drugiego dnia, śledczy przyprowadził mnie do swojego gabinetu na V piętrze, a sam wyszedł. Po chwili przyprowadził mężczyznę i kobietę, świadków.

- Przyprowadziłem was z ulicy po to, żebyście zaświadczyli, że ten człowiek odmawia składania jakichkolwiek zeznań.

Podczas gdy śledczy spisywał akta, zacząłem rozmowę ze świadkami:

- Wierzę w Jezusa Chrystusa, a oni - wskazałem na śledczego - mieszają się do mojego wewnętrznego, duchowego życia, nie mając do tego prawa, a poza tym kościół jest oddzielony od państwa...

- Czy naprawdę taki młody człowiek wierzy w naszych czasach w Boga!? - zdziwili się świadkowie.

Kontynuowałem opowiadać im o sobie i wierze w Boga.

- Dość tego! - zakrzyczał śledczy - Jeszcze w murach KGB będzie ewangelizował.

- Proszę tylko napisać, dlaczego odmówiłem zeznań. - poprosiłem śledczego.

Świadkowie podpisali akta i wyszli, a mnie wypuścili dopiero na drugi dzień rano.

- Masz pieniądze na podróż? - nieoczekiwanie spytał śledczy.

- Nie.

- Tu są pieniądze na podróż i papier dla kierownika w pracy. I nie myśl Bojka, że to Bóg cię uwolnił! To my, z powodu twoich czworga dzieci. Ale to nie jest nasze ostatnie spotkanie. Będziemy cię pilnować...

Wróciłem do domu, a żona w rozpaczy. Odwiedził ją brat, który przeszedł do naszej grupy z zarejestrowanej społeczności i powiedział:

- To koniec Walu... Nikołaj już nie wróci...

Okazało się, że tego samego dnia, co mnie, wezwali go na milicję. O czym rozmawiali, czym grozili, nie powiedział. Wypuścili go tego samego dnia i od razu wrócił do zarejestrowanej społeczności. Przeprosił, że chodził do odłączonych i przyjęli go, ale już nie jako brata głoszącego Słowo, ale jako szeregowego członka społeczności.

Opowiedziałem w Kościele o swoich rozmowach w KGB.

- I co będziemy dalej robić? Będziemy nadal się zgromadzać?

Nabożeństw nie zmieniliśmy. Kościół wzrastał, dzieci sławiły Pana. Nadal jeździliśmy z Dobrą Nowiną po wsiach. Z braci głoszących byłem tylko ja jeden.

Grozili nam, prześladowali nas, ale naszej gorliwości dla Boga nikt nie mógł ugasić - wszyscy byli rozpaleni miłością do Chrystusa. Kościół wiedział, że sam wydałem na siebie wyrok śmierci.

- Jeśli trzeba cierpieć, będę cierpiał, jeśli mam umrzeć, to umrę, byle tylko zostać wiernym Panu! - zapewniałem braci i siostry.

Patrząc na moją szczerość i gotowość, wszyscy nabrali odwagi i zachęty. Duchowemu wzrostowi dopomagały także wizyty braci z Odessy. Prowadzili oni u nas Wieczerzę Pańską.

Nieraz odwiedzał nas starszy prezbiter Wszechzwiązkowego Sojuszu Ewangelicznych Chrześcijan Baptystów okręgu odesskiego - A. G. Kwaszenko. Ostrzegał zbory prześladowanego bractwa o grożących niebezpieczeństwach. Opowiadał, jaką brzydką robotę wykonują starsi zborów WSEChB i co szykują wraz z prześladowcami przeciwko prawdziwemu Kościołowi. Mówił nam o szeregowych członkach Kościoła, którzy współpracują z organami władzy.

I tak rzeczywiście było. Od 1962 do 1968r. Znajdowałem się pod nieustanną obserwacją funkcjonariuszy KGB. Mój dom był cały czas obserwowany. Nawet sąsiedzi zostali włączeni do tej roboty.

Dopóki pracowałem w Spółdzielni Mieszkaniowej, która znajdowała się w budynku komitetu partii, to grupa pracowników KGB, która przybyła z Nikołajewa, żeby mnie obserwować, pracowała i odpoczywała w jednym z gabinetów w budynku partii. Jak tylko się pojawiałem, od razu starali się wejść ze mną w dyskusję. Widocznie mieli przykazane, aby zapraszać mówców-ateistów, żeby mnie przekonać, jako byłego ateistę i byłego komsomolca. Straciłem rachubę, z iloma mówcami przyszło mi dyskutować.

Pan nauczył mnie nie polegać na własnym rozumie, lecz przebywać nieustannie w modlitwie i społeczności z Nim. W myślach ciągle wzywałem Pana i ufałem Jego słowu: „A gdy was poprowadzą, żeby was wydać, nie troszczcie się naprzód o to, co macie mówić, ale mówcie to, co wam będzie dane w owej godzinie, albowiem nie wy jesteście tymi, którzy mówią, lecz Duch Święty.” (Ew. Marka 13,11).

Czy wzywali mnie na lekcję, czy prowadzili do gabinetu na rozmowę – szedłem, modląc się, siedziałem, modląc się, w czasie rozmowy byłem w nieustannym kontakcie z Panem: „Boże! Spraw by zrozumieli, że mają sprawę nie ze mną, nic nie znaczącym człowiekiem, ale z Tobą! Wysław Swoje wielkie imię!” I Duch Święty, zgodnie z wierną Bożą obietnicą, obracał w nicość ich bezbożne argumenty.

- Jak się żyje Bojka? - przyjacielsko zagadnął mówca (obok stał drugi) .

- Chwała Bogu!

- Niemożliwe, że pan, sowiecki człowiek, wychowany w sowieckiej szkole, wierzy w jakiegoś Boga?

- Nie tylko wierzę, ale i wiem, i jestem głęboko przekonany, że Bóg istnieje.

- Kosmonauci byli w kosmosie i żadnego Boga tam nie widzieli!

- Wcale mnie to nie dziwi.

- Dlaczego? Cały świat świętuje!

- Zapuszczacie się w głębiny ziemi, unosicie się w kosmos, a swojego serca, co macie pod rubaszką, nie znacie; i wy chcecie zobaczyć Boga.

- Jeśliby tam był, to kosmonauci by Go zobaczyli!

- Powiedzcie mi, czy macie sumienie?

- Mamy.

- A rozum?

- Rozum też mamy.

- To pokażcie mi wasz rozum i wasze sumienie. A jeśli nie, to kim wy jesteście w ogóle? - Mówcy milcząc spoglądali na siebie. - Chirurg ze światową renomą może dokładnie przebadać całego człowieka, ale nie znajdzie ani miłości, ani strachu, ani rozumu, ani sumienia, ani pamięci. W tym właśnie sprawa, że człowiek jest nie tylko materialny, ale i duchowy, dlatego nie możecie mi pokazać ani sumienia, ani rozumu. I Boga moi drodzy nie można zobaczyć fizycznymi oczami. On nie jest materialny. W Biblii napisano: „Bóg jest duchem i ci, którzy Mu cześć oddają, winni Mu ją oddawać w duchu i w prawdzie.”

Inny komunista próbował podczas rozmowy ze mną twierdzić, że wierzy tylko w to, co widzi.

- Przecież pan sam siebie oszukuje. - przerwałem jego wywody - Proszę mi powiedzieć, czy widział pan Iwana Groźnego, albo Piotra Pierwszego?

- Nie widziałem.

- Ale wierzy pan, że ci ludzie kiedyś żyli?

- Wierzę, bo historia o tym mówi.

- O Bogu także w bardzo jasny, dostępny i dokładny sposób jest napisane w Biblii. Dlatego wierzymy w Boga i Jego istnienie. I w ogóle człowiek wiele rzeczy przyjmuje przez wiarę, dlatego że posiada duszę.

- Nie ma żadnej duszy! - pouczającym tonem oświadczył komunista.

- Bóg skonstruował nas tak, że możemy rozmawiać i myśleć w tym samym czasie. - nie wiedziałem jak go przekonać i w myślach zawołałem do Pana, a On mi pomógł. Za oknem, przed nami rosło piękne drzewo. - Proszę mi powiedzieć, czy to drzewo jest żywe?

- To jasne, że jest żywe.

- I my dwaj, też jesteśmy żywi, ale jaka jest różnica między nami a drzewem? - mój rozmówca zamyślił się na chwilę - Przypomnę panu jedną prostą prawdę, której uczyli nas w szkole: człowiek jest przedmiotem uduchowionym, a drzewo nieuduchowionym. To znaczy, że mamy duszę i ona jest nieśmiertelna.

Ten wysoko postawiony w społeczeństwie człowiek oczywiście znał tą elementarną prawdę, ale wróg dusz ludzkich przez zdominowanie ateistycznym wychowaniem wykorzenił z ludzi proste i logiczne myślenie.

Niezarejestrowana społeczność z Wozniesienska była częścią prześladowanego bractwa, o które troszczyła się Rada Kościołów. W naszym regionie odbywały się spotkania działaczy Rady kościołów i spotkania regionalne. Zapraszano mnie na te spotkania jako odpowiedzialnego za wozniesienską społeczność i starałem się nie przepuścić żadnego z nich.

Nasz zbór brał udział z składaniu petycji w sprawach uwięzionych braci. Nie wiedziałem tylko o majowej delegacji 1966r. do Moskwy i dlatego nie brałem w niej udziału. Później dowiedziałem się, jak postąpili prześladowcy z wiernymi obrońcami Bożej sprawy, którzy wytrwale kontynuowali, niezależne od świata, działania Kościoła.

W końcu kwietnia 1967r. wezwano mnie z jeszcze jednym bratem oraz dwie siostry do komitetu Partii. Pracownicy KGB z Nikołajewa uprzedzili nas:

- Jeśli jeszcze raz usłyszymy, że zbieracie się na swoje modły, albo dowiemy się, że chcecie urządzić miting, znajdziemy was i aresztujemy! A ciebie - wskazał na mnie – w pierwszej kolejności!

- Zgromadzeń nie przerwiemy – to nasze prawo, a jak chcecie sądzić, to sądźcie - to wasze prawo. - odpowiedziałem.

- Bojka, zapamiętaj sobie, że rozmawiam z tobą ostatni raz! Nie będę się już z tobą więcej cackał, zapewniam cię! - oświadczył kategorycznie i szorstko funkcjonariusz KGB.

Kto mógł przypuszczać, że jego słowa tak szybko się spełnią. Rzeczywiście, była to nasza ostatnia rozmowa. 1 maja, po demonstracji, powiesił się we własnym mieszkaniu. Pochowali go bez żadnych honorów.

Moje dzieci bardzo lubiły recytować na zgromadzeniach wiersze, które z łatwością udawało im się zapamiętywać. Kiedy wracałem z pracy, opowiadali mi, kto się czego nauczył w tym dniu. Wiosną 1968r. starsza córka włożyła do podręcznika kartkę z wierszem „Bóg istnieje” i przyszła z nim do szkoły. Dzieci z jej klasy jakoś dostały go w swoje ręce i, z zainteresowaniem czytając, przekazywali jedno drugiemu. Potem wiersz trafił do nauczycielki, ta odczytała go w pokoju nauczycielskim i oczywiście na końcu wylądował u dyrektora szkoły. Zostałem z tego powodu wezwany do niego.

- U pańskiej córki znaleziono wiersz o treści religijnej. Po co ona to przyniosła do szkoły? Wie pan, że w naszym kraju, kościół jest oddzielony od szkoły?

- Nie kazałem jej tego robić. Widocznie zapomniała wyjąć tę kartkę z podręcznika.

- Religia nie jest u nas zakazana. Wy dorośli możecie się modlić, ale nie narzucajcie swoich przekonań dzieciom.

- Religia nie jest zakazana tylko na papierze, a w samej rzeczy za wiarę w Boga w więzieniach i obozach znajduje się mnóstwo wierzących, właśnie w naszych czasach. Niektórzy wierni chrześcijanie, jak na przykład Nikołaj Kuczierienka z Nikołajewa i Nikołaj Chmara z Kulundy zostali za wiarę zamęczeni na śmierć.

- To niemożliwe! To niemożliwe! - mówił zaskoczony i przerażony moim opowiadaniem dyrektor.

- Sam byłem kiedyś ateistą, a będąc w niewoli, znalazłem karteczkę z modlitwą „Ojcze nasz”. Zacząłem się modlić tą modlitwą, a Bóg mnie usłyszał i odpowiedział na moje prośby. Po tym uwierzyłem w Niego. Teraz mam wierzącą żonę i dzieci, ale jestem ciągle prześladowany przez funkcjonariuszy KGB.

Dla dyrektora było to wielką i straszną wiadomością. Nie mógł uwierzyć moim słowom. Tego samego roku wyszedłem pewnego razu z domu, żeby na prośbę jednej wierzącej siostry naprawić pompę. Gdy tylko się zabrałem do roboty, przybiegła moja córka i powiedziała:

- Tato, jakiś wujek przyszedł i prosi żeby cię zawołać! - Wróciłem więc.

- Nikołaju Jerofiejewiczu! - przywitał mnie mój naczelnik z pracy – Pilnie trzeba podłączyć rurę zasilającą do nowego domu.

- Znam się na wszystkich miejskich, naziemnych instalacjach, ale za tę trasę są odpowiedzialni monterzy. Nie mam prawa wtrącać się im do roboty.

- Pan niech tylko pokaże, w którym miejscu można się podłączyć. - nalegał on.

Wsiadłem więc z nim do samochodu i ruszyliśmy. Obejrzawszy właz, objaśniłem naczelnikowi precyzyjnie skąd i w jaki sposób poprowadzić rurę do piwnicy nowo zbudowanego domu. Wychodzimy razem z piwnicy, a tu stoi naczelnik KGB miasta Wozniesienska.

- O, Bojka! - i zaczyna mi od razu na ulicy zadawać pytania.

Odpowiedziałem na nie.

- Bojka! Jest pan świetnym specjalistą, dobrym mężem i ojcem, po co panu ta wiara w Boga?! Możemy dać panu dobre mieszkanie...

- Bardzo dziękuję! Mam własny dom 6x9, lepszego nie potrzebuję!

I znowu pytania i odpowiedzi. Zapytałem i ja go o coś. Ku mojemu zdziwieniu przyznał, że nie jest kompetentny, żeby odpowiadać na moje pytania.

- Ale jak pan chce, to mogę zorganizować debatę z wykładowcą.

- Debaty były za Lanczarowskiego, teraz już ich nie ma.

- Ja mogę wszystko zorganizować, tylko niech się pan zgodzi.

- A po debacie wy mnie... - i złożyłem palce pokazując więzienną kratę.

- Ależ skąd! No co pan! - zapewnił mnie.

Naszą rozmowę słyszał mój szef:

- Iwanie Iwanowiczu. - zwrócił się do pracownika KGB – Ja nie zamienię stu ludzi za jednego Bojkę! On nas wyratował ze wszystkich sytuacji awaryjnych. Wszystkie awarie, które były do czasu jego zatrudnienia, zostały usunięte. On ani nie pije, ani nie pali, nie przeklina, całe miasto go szanuje! Gdziekolwiek zdarzy się jakaś awaria, on nawet nocą, zawsze jest na miejscu!

- Wiem, wiem, że to dobry człowiek, tylko jedno go psuje – on wierzy w Boga...

Działo się to w sobotę. Następnego dnia, w niedzielę, pojechałem na rowerze na zgromadzenie. Licząc się z tym, że jestem śledzony, i chcąc zmylić obserwatorów, pojechałem w przeciwnym kierunku. Przejechałem kilka dzielnic i upewniwszy się, że nikt mnie nie śledzi, podjechałem do domu, w którym miało się odbyć zgromadzenie.

Mąż jednej wierzącej siostry opowiadał później, że od 11 godziny funkcjonariusze milicji w samochodach przeszukiwali okolicę, żeby ustalić, gdzie zbierają się wierzący. Dopiero ok. 13, gdy nabożeństwo miało się już ku końcowi, znaleźli nas. Tego dnia przyjechała do nas młodzież z Odessy. Na zgromadzeniu było więcej dzieci niż członków zboru! Nabożeństwo się skończyło i niektórzy już wyszli, a tu nagle wchodzi milicja! A z nimi naczelnik KGB Wozniesienska – Iwan Iwanycz i jego pracownicy. Zajrzał do Sali, i upewniwszy się, że ja tam jestem, wyszedł. Zaczęło się przeszukanie. Wydzierano z rąk wierzących duchowną literaturę i sprawdzano dokumenty.

- A ta młodzież, to skąd? - zainteresowali się pracownicy spec-służb wskazując na odeskich gości.

- To są nasi przyjaciele w Chrystusie.

- Żebym was tu nie widział! - zagroził im, a mnie wsadzili do milicyjnego gazika i zawieźli do domu.

Na werandzie siedział mój brat i żona z dziećmi. Wrócili ze zgromadzenia trochę wcześniej.

Funkcjonariusze KGB i milicji śmiało weszli do domu.

- Zaczynajcie przeszukanie! - zarządził KGB-owiec.

- I co, znowu bez nakazu?

Sprowadzili świadków i przeprowadzili przeszukanie. Nie miałem nic oprócz Biblii i Gusli (śpiewnik ewangelicznych chrześcijan Przyp. Tłum.) oraz zeszytu z wierszami. Od 1962r. w moim domu odbyło się niejedno przeszukanie.

- No i co, zabieramy go? - zapytał milicjant naczelnika, wychodząc.

Pracownik KGB zaprzeczająco potrząsnął głową. Zrozumiałem zaistniałą wokół mnie sytuację. Próby przekonania mnie z pomocą różnych środków nie dały rezultatu. Nie odwróciłem się od wiary w Boga, a więc postanowili mnie odizolować.

Dwa miesiące po tej rewizji, 20 czerwca 1968r., wstałem rano z zatrwożonym sercem. Podszedłem do śpiących dzieci i nad każdym z nich się pomodliłem. Wala, wchodząc do pokoju, wszystko zrozumiała.

- Moja droga, nadszedł czas mojego aresztowania, o którym mówiłem ci jeszcze przed naszym ślubem.

- Z kim zostawisz te siedmioro kruszynek? (żona oczekiwała ósmego).

- Walu, jestem ojcem, ale moje możliwości są ograniczone. Niech nasz wszechmogący i potężny Bóg nas prowadzi...

Żona się rozpłakała, zaczęliśmy się razem modlić, popłakaliśmy i poszedłem do pracy. Jak tylko wszedłem do warsztatu poinformowano mnie, że wzywa mnie naczelnik. W jego gabinecie czekało na mnie dwóch nieznajomych.

- Chcą z panem rozmawiać. - współczująco spojrzawszy na mnie, powiedział naczelnik.

Poprosili mnie do samochodu i zawieźli do prokuratury, gdzie zaczęła się rozmowa:

- Czy pan naprawdę wierzy w Boga w naszych czasach?!

- Jestem całkowicie pewnym swojej wiary chrześcijaninem.

- Po co panu potrzebny Bóg? Jest pan świetnym fachowcem. Może pan dostać ładne mieszkanie!

- Wybaczcie, ale zamienić życie wieczne na doczesne, jak by ono nie było piękne, nigdy się nie zgodzę!

- Ma pan tyle dzieci, choć ich by pan pożałował.

- Moje dzieci są pod opieką Niebieskiego Ojca.

Funkcjonariusze KGB nie raz przypominali mi o dzieciach i zastanawiałem się, czy czasem nie chcą nam ich zabrać. Ani żona, ani ja, nie mieliśmy takich krewnych, którzy mogliby je przyjąć na wychowanie. Także w tej sprawie złożyłem swoje troski na Boga.

- Co za fanatyk z ciebie! - nagle zmienił ton rozmowy funkcjonariusz - Módl się sam, choć łeb rozbij, tylko w domu siedź!

- Zacytuję panu fragment z Ewangelii: „Jeśli chodzimy w światłości, jak On sam jest w światłości, społeczność mamy z sobą...” Społeczność to nieodłączna część mojej służby Bogu. Nie mogę nie chodzić na zgromadzenia. To równoznaczne z niewiarą w Boga.

- Mógłbyś chodzić do prawosławnej cerkwi...

- Nic tam po mnie.

- To chociaż do rejestrowanego zboru...

- Będę chodził tam, dokąd mnie prowadzi Pan.

- W takim razie będziemy cię sądzić!

- A jakim prawem? Konstytucja gwarantuje każdemu wolność wyznania.

- Zgodnie z postanowieniem 23 zjazdu KPZR!

- Ilu już ludzi zginęło niewinnie według takich postanowień, a potem pośmiertnie byli rehabilitowani.

- W czasach „kultu jednostki” (chodzi o czasy stalinowskie. Przyp. Tłum.) przeginano pałkę...

- Wy robicie to i dzisiaj. Przyjdzie czas, że tak jak teraz przyznaje się pan do nadużyć władzy w czasach minionych, tak i wtedy wyzna pan swoimi ustami, że postępował pan ze mną wbrew prawu. Dlatego nie odpowiem na żadne pytanie dotyczące mojej wiary i moich współwyznawców. Nawet mnie o to nie pytajcie.

- Będziesz odpowiadał! - głośno i z naciskiem krzyknął KGB-owiec.

- Nie będę.

- Zmuszę cię! - zakrzyknął i z nerwów aż podskoczył.

- Nie wszystkich udawało się wam do tego zmusić.

- Zmuszę cię! I odpowiesz na wszystko, co mi potrzebne!

- Proszę mi wybaczyć, ale jeśli ta ściana w pana gabinecie jest biała, to nigdy nie zmusi mnie pan, żebym powiedział, że jest czarna.

- Nie takich łamałem!

- Niech mi pan nie grozi śmiercią. Czym jest śmierć dla mnie, jeśli wierzę w nieśmiertelność!?

- Zabierz go stąd! - rozkazał dyżurnemu.

Nigdy nie uważałem się za odważnego i odczuwałem wyraźnie, że dzięki modlitwom Kościoła Bóg posyłał mi męstwo, i nie bałem się rozmawiać z nieprzyjaciółmi Bożej sprawy. Pan jawnie mnie umacniał i dawał siły bym był gotów przyjąć na siebie wyrok śmierci.

 

ROZDZIAŁ 6

Na drugi dzień po aresztowaniu śledczy wezwał mnie na przesłuchanie. Ktoś zapukał do drzwi.

- Mogę być obecny przy przesłuchaniu?

- Jeśli Bojka nie ma nic przeciwko.

Nie sprzeciwiłem się. Śledczy pytał o wiele rzeczy, a kiedy zaczynał pytać o moje przekonania, współwyznawców, wyjazdy – milczałem.

- Czy mógłbym zadać Bojce kilka pytań? - odezwał się gość, który okazał się redaktorem regionalnej gazety „Południowa Prawda”.

- Jeśli Bojka się zgodzi.

- Proszę pytać.

- Panie Bojka, wychowywał się pan w naszym systemie, czy naprawdę wierzy pan, że Maria – dziewica urodziła Chrystusa?

- Żadne Słowo Boga nie zostanie puste. On swoim Słowem stworzył świat, mnie i pana, i dzięki Jego wszechmocnej sile urodził się Chrystus.

- Powiedz, kto wciągnął cię do sekty, przecież byłeś komsomolcem?

- Tak, to prawda, w młodości byłem ateistą. Jest takie powiedzenie: „Kto nie był młody, ten nie był głupi”. Kiedy dorosłem, zacząłem się zastanawiać. Złe uczynki zaczęły mi ciążyć i sprzeciwiały się mojemu rozumowi. Okazało się, że jestem bezsilny w walce z nimi. Wtedy zwróciłem się do Boga, a on wyrzucił, na podobieństwo wulkanu, wszelką nieczystość z mojej duszy, ducha i ciała. Od tamtej pory cenię czystość i wszystko to, co święte i dobre, a co składa się na prawdziwe piękno i harmonię ludzkiej duszy. Tak, byłem komsomolcem, a w tym czasie piłem, kradłem, chuliganiłem. Proszę teraz zapytać mieszkańców miasta – prawie wszyscy mnie znają, czy ktoś z nich widział kiedyś coś nagannego u mnie?

Redaktor spoglądał na mnie niedobrym, osądzającym wzrokiem:

- Lepiej, jakbyś był złodziejem, pijakiem, zabójcą, niż wierzącym w Boga!

- W takim razie nie mamy o czym rozmawiać.

- Widzisz, jak on się zachowuje? - poskarżył się śledczy - Nie będę tu prowadził jego sprawy i wywiozę go do Nikołajewa.

Zrobił, jak powiedział, za dwa dni nie było mnie już w Wozniesiensku.

Później dowiedziałem się, że po moim aresztowaniu, funkcjonariusze KGB rozpuścili informacje, jakoby podczas rewizji znaleziono w moim domu radiostację, antysowieckie ulotki, skład broni, i żeby nastawić mieszkańców miasta przeciwko wierzącym, twierdzili, że złożyłem dziecko w ofierze. W mieście wrzało jak w zatrwożonym ulu. Wszyscy czekali na rozprawę, żeby dowiedzieć się prawdy. W gazetach, jeden za drugim, pojawiały się oszczercze artykuły przeciwko wierzącym i bezpośrednio o mnie.

Śledztwo szło pełną parą. Na przesłuchania wzywano nie tylko wierzących, ale i sąsiadów, nauczycieli. Sądowi jednak nie udawało się zdobyć potrzebnych dowodów. Przesłuchiwali także moją starszą siostrę. Nie powiedziała o mnie nic złego, ale podpisała protokół przesłuchania. Rozpaczały później obie i żona mówiła:

- Mario, broniłaś Koli, ale po co podpisywałaś papiery? Oni dopiszą wszystko, co im potrzebne i w Sądzie powiedzą, że to twoje słowa.

Następnego dnia żona poszła do prokuratury żeby, jeśli się uda, choć wzrokiem się ze mną spotkać i Maria poszła z nią.

Wszedłszy do gabinetu śledczego, Maria poprosiła żeby jej przeczytano jej wczorajsze zeznania. Śledczy, pracownik KGB, Ipatjew z Nikołajewa przesunął do niej papier. Trzymała go w rękach dosłownie chwilę i zdążyła przeczytać tylko jedną frazę, której nie mówiła: „Trzeba im odebrać dzieci...” W szoku wybiegła z tym protokołem na ulicę i biegnąc darła go na kawałki i rozrzucała.

Śledczy zupełnie nie oczekiwał takiego obrotu sprawy. Wybiegł za nią.

- Och te baby! - gniewnie krzyczał.

Dogonić Marii już nie miał szans. Kawałki papieru rozleciały się już na wszystkie strony...

Moją młodszą siostrę Julię (pracowała jako główna księgowa), śledczy nastraszył:

- Jeśli nie wyrzeknie się pani brata, to straci pani pracę.

Zeznała więc:

- Nie uważam go za brata i wyrzekam się go, bo poszedł niewłaściwą drogą.

Nie miałem do niej żalu. Była niewierząca i nie dała rady oprzeć się takiej presji (później prosiła mnie o przebaczenie). Teraz należy do zarejestrowanego zboru.

Nie dali spokoju także mojemu bratu. Pracował w straży pożarnej i miał dobrą opinię u szefa. Prowadził uczciwie dokumentację i pisał rzetelne raporty. Komisje rewizyjne, które stały się częstsze po tym, jak brat w czasie śledztwa mówił o mnie tylko dobrze, nie mogły znaleźć nic kompromitującego. Po kolejnym przesłuchaniu wzięli od brata podpis, że przyprowadzi moje dzieci do prokuratury na przesłuchanie w obecności nauczycielki. Nie domyśliwszy się podstępu, przyprowadził troje najstarszych (Ludę - 11 lat, Wierę - 10 lat i Pawełka - 9 lat). W prokuraturze spotkał moją żonę i siostrę z ciała Marię. Wala, zobaczywszy dzieci, stała oszołomiona. Chciało jej się płakać od duchowego cierpienia. Dowiedziała się od Marii, że prześladowcy rzeczywiście zamierzali zabrać im dzieci. Wala oczekiwała ósmego dziecka i bała się, żeby nie wezwali dla niej pogotowia. Modliła się i prosiła o siły u Pana, żeby przez wszystko spokojnie przejść.

- Pawełku, synku, masz tutaj pieniądze na bilet i biegnij, ile sił w nogach na ulicę Lenina i wracaj szybko do domu. Jak przyjedziesz, zabierz resztę dzieci i od razu idźcie gdzieś się schować, bo wszystkich was nam zabiorą. - pouczyła syna i on wszystko wykonał.

Dzieci cały dzień przesiedziały w winnicy u wierzącej siostry. Milicjanci wielokrotnie podjeżdżali gazikiem pod mój dom i szukali małoletnich dzieci. Ale dom był pusty. Pawełek wyprowadził młodszych, a Wala była ze starszymi w prokuraturze.

- Lonia, coś ty zrobił? - żona tłumaczyła bratu - Przecież to dzieci, one mogą powiedzieć cokolwiek i staną się świadkami przeciwko rodzonemu ojcu! Dzieci dopiero co wstały, nie doprowadziły się nawet do porządku, nie jadły śniadania, a takich ich przywiozłeś!

- Nigdy by mi do głowy nie przyszło, że dzieci mogą być świadkami! - usprawiedliwiał się Lonia.

Ale było już za późno, Ludę wprowadzono do gabinetu na przesłuchanie. Było słychać, że cały czas płakała i mówiła: „Mój tatuś jest dobry!” Kiedy wyprowadzali ją z gabinetu, jakoś zwiotczała i nie mogła iść. Od nerwowego napięcia i zmartwienia, odjęło jej władzę w nogach. Druga córka, Wiera, po dziecinnemu, nie rozumiejąc powagi sytuacji, przez całe przesłuchanie uśmiechała się i nic nie mówiła, ani na nic się nie zgadzała. Częstowali ją cukierkami, obiecali kupić ładne buciki, żeby tylko powiedziała, że tata przymuszał ją chodzić na zgromadzenia. Ona tylko się uśmiechała i milczała.

Po przesłuchaniu Maria wzięła dzieci do siebie. Następnego dnia rano Wala zabrała synów i pojechała do kuzyna, i tam przebywali przez tydzień. Wszystkie maluchy zostały wywiezione do wierzących na stację Pomosznaja.

Nasz dom obserwowali nie tylko sąsiedzi, ale i KGB.

- Gdzie przepadła matka? Gdzie dzieci? – zdziwieni, podjeżdżali do zamkniętego domu.

Bóg ukrył małe dzieci i nikt z obserwatorów nie zauważył, jak odwożono je w różne miejsca. Wala, widząc, że KGB nie przestaje obserwować domu, pojechała do Rady rodzin więźniów i o wszystkich bezprawnych działaniach dokonywanych nad małymi dziećmi poinformowano w telegramie Leonida Breżniewa (ówczesny 1. sekretarz Partii, czyli przywódca państwa. Przyp. Tłum.) i ogłoszono w Kościele. Po tym wstawiennictwie prześladowania dzieci się zakończyły. Plany polowania na moje dzieci zostały pokrzyżowane, ale mojego brata KGB nie zostawiło w spokoju. Urządzono zebrania zakładowe przeciwko niemu i namawiano kolektyw, aby wysunąć do prokuratury wniosek o jego aresztowanie.

- Tak, jesteśmy rodzonymi braćmi. Ale to chyba nie jest przestępstwo, z powodu którego można tak człowieka zastraszać? - otwarcie oburzył się brat.

- Co tu się dzieje, towarzysze? - pytał oburzony naczelnik - Jeśliby on był wierzący, to co innego, ale Lonia jest przecież niewierzący! Jest tylko jego rodzonym bratem!

Za jakiś czas zadzwonili do Loni z Nikołajewa:

- Pilnie przywieź Nikołajowi paczkę do więzienia (winogrona i inne produkty).

Tym razem poradził się krewnych:

- Czy czasem nie szykują pułapki na ciebie? Niech pojedzie Maria. - postanowili krewni i Maria zawiozła paczkę.

Śledczy, gdy zobaczył Marię wściekł się:

- Dlaczego Lonia nie przyjechał? Dzwoniliśmy, żeby on to przywiózł!

I nie przyjęli żadnej przesyłki. Wiele razy wzywali Lonię do nikołajewskiej prokuratury, ale był już ostrożny i nie jechał. A funkcjonariusze KGB wzywali nawet robotników i kazali im obserwować Lonię, żeby zebrać na niego jakieś kompromitujące materiały. Po tym wszystkim brat nie wytrzymał i zwolnił się z pracy.

Do mojego domu często przyjeżdżały różne służby na kontrolę i przeszukanie. Zabrali nawet dokumenty odnośnie rehabilitacji za mój pierwszy wyrok. Kiedy żona przebywała na oddziale położniczym, w czasie porodu kolejnego dziecka, dziećmi w domu opiekowała się wierząca siostra.

- Jak ja mam już dość tych KGB-owców! - narzekała - To jedno sprawdzają, to drugie, wszystkie kąty po kilka razy przeszukiwali! Jak wleźli na strych, to już chciałam im zabrać drabinę...

Od dnia mojego aresztowania do rozprawy, tj. od 20 czerwca do 25 września, nasza sąsiadka ani razu nie poszła do pracy! (z jej okien był doskonały widok na nasze podwórze). Wszystko, o czym się u mnie rozmawiało w domu i na podwórku, było wiadome w KGB. Krewni i wierzący bracia i siostry wychodzili do ogrodu i tam rozmawiali. W takiej atmosferze przyszło żyć mojej rodzinie podczas śledztwa w mojej sprawie. Ale Pan pocieszał i umacniał, i rodzina bez narzekania niosła wszystkie te ciężary wraz ze mną.

We wrześniu 1968r. sprawa została przekazana do Sądu. Wieczorem wywieźli mnie z Nikołajewa, a następnego ranka był już wyznaczony termin rozprawy. Przywieźli mnie do wozniesienskiego Domu Kultury i w otoczeniu milicjantów zaprowadzili do sali sądowej. Kiedy mnie prowadzili, moja siostra Maria zdążyła krzyknąć:

- Kola! Ile oszczerstw było na ciebie! Nikogo nie wpuszczają do sądu, nawet rodziny!

- W takim razie nie zgodzę się na sąd! - zdążyłem odpowiedzieć.

Rozpychając tłum, wprowadzono mnie do sali sądowej. Urządzili proces pokazowy. Ustawiona była aparatura radiowa i telewizyjna. W rynku obok Domu Kultury zawiesili głośnik. Ludzie z początku tłoczyli się koło głośnika, ale kiedy okazało się, że to otwarta manipulacja, odchodzili, dlatego że pytania sędziego i prokuratora były świetnie słyszalne, a kiedy tylko zaczynałem mówić ja, głośność celowo obniżano, tak że nic nie było słychać.

- Bojka, jestem Pana obrońcą. - wyszedł mi na spotkanie były sędzia, którego znałem.

- Moim obrońcą jest Bóg i z Jego pomocą będę sam się bronił.

- Jestem obrońcą z urzędu, nie płatnym. - wyjaśnił.

- Nie potrzebuję pana obrony.

W sali sądu było pełno ludzi, ale sami obcy, oprócz dyrektora szkoły i nauczycieli. Okazało się (dowiedziałem się o tym później), że na sąd zebrali wszystkich aktywnych komsomolców i komunistów z rejonu. Na czas sądu zakwaterowano ich w hotelu i karmiono w oddzielnej jadalni. Po jakimś czasie otworzono boczne drzwi. Patrzę, idzie jako pierwsza moja siostra z córką, a za nimi gęsiego wszystkie moje siedmioro dzieci i na końcu żona. Gdybym zobaczył ją płaczącą, byłoby mi trudno uczestniczyć w procesie. Ona jednak wszedłszy do sali podniosła wysoko rękę i głośno krzyknęła:

- Kola! W imieniu Jezusa Chrystusa, bądź mężny!

Siedzący w sali odwrócili się w jej stronę. Przeszła do środka i jeszcze raz krzyknęła:

- Trzymaj się Kola! W imieniu Jezusa Chrystusa!

Jej radosny duch umocnił mnie. Poczułem napływ sił. Nie spodziewałem się, że Pan tak cudownie podtrzyma mnie i pokrzepi poprzez żonę! Do sali weszli: prokurator z Nikołajewa i publiczny oskarżyciel z Nikołąjewa (kobieta - prawnik). Przeczytano akt oskarżenia i poprosiłem o głos:

- Obywatele sędziowie i prokuratorze! Jakim sposobem może mnie oskarżać w imieniu publicznym człowiek, który mnie nie zna, nie zna mieszkańców miasta, w którym mieszkałem, ani moich współpracowników?

- To nie pana sprawa. - przerwał sędzia.

- W takim razie nie zgadzam się na oskarżyciela. Poza tym w Wozniesiensku jest prokurator i dwóch jego zastępców, dlaczego w składzie sądu jest prokurator z Nikołajewa?

- To także nie pana sprawa. Niech Pan odpowie, kto pana wciągnął do tej sekty?

- Nikt. Bóg mnie znalazł i przyciągnął do Siebie.

- Boja, wielu wykładowców z panem dyskutowało i nikt nie mógł pana przekonać. Gdzie pan zdobył wykształcenie?

- W Biblii jest napisane, że kto miłuje Boga, ten ma mądrość od Niego.

Nauczyciele z nienawiści do moich dzieci kłamali: „Dzieci Bojki są zamknięte, nierozumne i cofnięte...”

- Obywatele sędziowie! W aktach są zeznania nauczycielki mojego syna Jaszy i jest tam napisane, że „Jasza w wieku przedszkolnym znał na pamięć 70 wierszy chrześcijańskich.” 70 nie znał, ale 40 na pewno, gwarantuję to. Teraz rozsądźcie, jak taki zamknięty w sobie, „cofnięty” jak nazywacie chłopiec, mógłby się nauczyć tylu wierszy, składających się z dwunastu i więcej zwrotek?

- Wszystkie dzieci podczas przerwy bawią się i biegają, a wasze stoją i coś szepcą! - oskarżyła następna nauczycielka.

- Nasze dzieci są łagodne, nie nawykłe są by się przepychać i biegać po szkole. Są powściągliwe, nie wygłupiają się i nie chuliganią.

- Zmuszacie dzieci siłą do uczestnictwa w waszych modlitwach! - oburzała się kolejna nauczycielka (a było ich jako świadków w sądzie 34!).

(Kiedy klasę, w której uczyła się moja córka, przyjmowano do pionierów, wszyscy byli wystrojeni. Tylko moja córka nie miała chusty (pionierzy nosili czerwone chusty na szyi Przyp. Tłum.) „Bojka, dlaczego nie masz chusty?” - spytała przewodnicząca pionierów. „Ja nie będę pionierką. Ja wierzę w Boga.” - odpowiedziała córka. „Marsz do domu i bez chusty mi nie wracaj!” - krzyknęła przewodnicząca i popchnęła ją tak mocno, że upadając pozdzierała sobie do krwi łokcie i kolana. Przyszła do domu i mówi: „Mamo, zobacz, jak przewodnicząca mnie popchnęła! Nawet jeśli będziesz mnie zmuszać, żeby wstąpić do pionierów, to nie wstąpię!”) Pamiętając ten wypadek, prosiłem Ludę, żeby opowiedziała to zdarzenie w czasie rozprawy. Nie przestraszyła się i głośno o tym opowiedziała.

- Obywatele sędziowie, oto kto stosuje przemoc! - potwierdziłem słowa córki.

Pierwszego dnia sądu nie pozwolili mi więcej mówić. Świadkiem na sądzie był także prezbiter wozniesienskiego rejestrowanego zboru.

- Towarzyszu Kowalenka, co możecie powiedzieć o podsądnym Bojce?

- Głosił z mównicy, nie przestrzegając prawa państwowego i Konstytucji.

Bolesne było słyszeć takie słowa od wierzącego człowieka. Nigdy nie wygłaszałem takich słów z mównicy. W prywatnej rozmowie mówiłem, że nie zgadzam się z prawodawstwem odnośnie religii, ponieważ jest ono przeciwne podstawowym prawom państwowym. Na następny dzień sądu przyniesiono „materiał dowodowy”, na podstawie którego oskarżono mnie o przestępstwo kryminalne. Była to zabrana w czasie przeszukań duchowna literatura.

- To pana książki?

- Przeszukania w moim domu odbywały się bez nakazu prokuratora, dokumentów o zarekwirowaniu nie podpisywałem. Dajcie mi obejrzeć te książki, to powiem, które są moje.

Sekretarka podała mi książki. Cudze odkładałem na bok. Podała mi moją Biblię! Podniosłem ją i powiedziałem:

- Obywatele sędziowie! Szanowni zebrani! Oto Biblia, o której nie ośmielił się wyrzec oskarżającego słowa rosyjski krytyk Bieliński, a powiedział tylko: „Biblia - Księga, która ma wszystkie pod sobą!” Ta oto Biblia otworzyła mi oczy, wskazała drogę prawdy, cel i sens życia!

Odłożyłem ją i wziąłem Gusli, unosząc je do góry i mówiąc:

- To jest wydrukowany śpiewnik z pieśniami religijnymi – jak wielkie jest bogactwo zawarte w tych pieśniach! To jest mój prywatny zeszyt. - pokazałem siedzącym na sali – W nim własnoręcznie pisałem wiersze o czysto religijnej treści. Pozostałe książki nie należały do mnie.

Do sali sądu próbowali się dostać mieszkańcy miasta, żeby spojrzeć na „materiał dowodowy” mojej przestępczej działalności, tzn. na broń, której magazyn był jakoby odkryty w moim domu, na radiostację, za pomocą której rzekomo nawiązywałem łączność z Ameryką. Ale nic podobnego nie było w sądzie przedstawione, bo i skąd miałoby się tam wziąć?! Po prostu prześladowcy, nie mając żadnego dowodu, musieli rozprzestrzenić oszczerstwa, żeby usprawiedliwić swoje bezprawne działania i nastawić przeciwko nam społeczeństwo.

Sekretarka wyniosła książki. Stół został pusty. Na sali rozległ się gwar. Słuchacze stracili zainteresowanie. Wystąpieniu prokuratora towarzyszyły okrzyki. Sędzina próbowała dzwonkiem uspokoić publiczność, ale nadaremno. Po rozprawie odczytano wyrok: „Z art. 209 i 308 Ukraińskiej Republiki Związku Radzieckiego – 5 lat pozbawienia wolności z odbywaniem w obozach o zaostrzonym rygorze i 5 lat zsyłki.” 10 lat, tak jak Pan mi objawił jeszcze w Workucie!

- Bojka, co chce pan powiedzieć w ostatnim słowie?

- Obywatele sędziowie! Dziękuję mojemu Bogu za to, że obdarzył mnie wielkim i niezasłużonym przywilejem: być żywym świadectwem o żywym Bogu w naszym bezbożnym XX wieku! Czy to mało, czy dużo, ale modlę się do Boga, żeby cierpienia moje i mojej dużej rodziny, były ostatnimi cierpieniami Kościoła Chrystusa na ziemi.

Sędzina nie pozwoliła mi dokończyć:

- Wystarczy tego Bojka! Wystarczy! W Wozniesiensku nie dali mi nawet widzenia z rodziną, które mi się należało po rozprawie, bo ludzie byli bardzo podekscytowani. Mieszkańcy mówili z oburzeniem: „Oszukali całe miasto! U Bojki niczego nie znaleziono!” Otwarcie przemawiali: naczelnik i inżynier z mojego zakładu. Za te przemowy zwolniono ich z pracy. Ani jeden człowiek z mojego miejsca pracy nie był świadkiem na sprawie! Dyrektor szkoły, w której uczyły się moje dzieci, wyszedł z sali sądu, nie doczekawszy do końca, kiedy uświadomił sobie, że jestem sądzony za przekonania. Później zaczął pić i zwolnili go ze szkoły.

Brat, który pod naciskiem wrócił od nas do rejestrowanego zboru, będąc sam upadłym na duchu, osłabiał jeszcze nadzieję wierzących z wozniesienkiego zboru:

- Nie ma po co się zgromadzać, Nikołaja i tak nie wypuszczą... - a mojej żonie mówił - Po ostrym reżimie on już nie wróci! Na widzenia też nie ma sensu jeździć, bo nie pozwolą mu spotkać się z rodziną...

Wierzący byli w rozterce. Niektórzy przeszli do rejestrowanej społeczności, a niektórzy wyjechali do innych miast. Byli też niestety tacy, którzy stali się letni duchowo i odeszli do świata. Syn upadłego na duchu brata także przestał chodzić na zgromadzenia i mówił: „Jeśli wujek Kola wyjdzie na wolność, to będę pokutował i służył Bogu.” Człowiek myślący w podobny sposób, jest oszukany przez diabła i znajduje się na bardzo śliskiej drodze. A jeśli Bóg chciałby, żebym oddał swoje życie dla sprawy Chrystusowej w więzieniu, to znaczy, że on już się nie pokaja? Bóg puka do serca grzesznika i pokazuje konkretnie na drogę Prawdy, a człowiek odkłada pokutę na „później”. Szatan używa tego kłamstwa i gubi każdego, kto mu uwierzy. Choć wrogowi ludzkich dusz udało się potrząsnąć i rozproszyć wierzących wozniesienskiej społeczności, to szczere i wierne dzieci Boże jednak zostały. Nie bali się, jak niektórzy wierzący, rozmawiać z moją żoną, ale przychodzili i pomagali jej jak mogli. Jedna siostra – staruszka, inwalidka, tak przylgnęła sercem do mojej rodziny, że nawet mieszkała u nas, nie patrząc na to, że jej dzieci niemało się temu sprzeciwiały. Na zgromadzenia do mojego domu przychodziło zaledwie cztery, pięć sióstr. Posadziwszy dzieci, Wala i jeszcze jedna siostra czytały Słowo Boże, a później, skłoniwszy kolana, wołały do Pana o ochronę dla prześladowanego ludu Bożego, dla więźniów Chrystusowych, cierpiących w niewoli za wierność Bogu. Modliły się też o siebie, żeby wytrwać w prześladowaniach. Niesprawiedliwie odnoszono się do moich dzieci w szkole. Oskarżali ich, że nie są pionierami. Wyganiali ze szkoły i po trzy tygodnie nie dopuszczali do zajęć, a potem zaniżali oceny i rozgłaszali, że są opóźnione. Tak postępowano i z dziećmi innych więźniów z prześladowanego bractwa, umyślnie powodując, że zaczynały odstawać od innych dzieci, aby później przenosić je do specjalnych szkół dla dzieci opóźnionych umysłowo. Tam, kiedy były bez opieki rodziców, „leczono” ich lekami psychotropowymi i z niektórych zrobili inwalidów na całe życie. Kto, oprócz Pana, może pocieszyć w cierpieniu rodziców, którzy rozumieli, że za wierność Bogu ojców przychodzi cierpieć dzieciom?!

 

ROZDZIAŁ 7

Z więzienia w Odessie byłem odesłany do rejonu Winnickiego, do 39 zakładu karnego, do kamieniołomów, gdzie wydobywano granit, bo w moich aktach był zapis: wykorzystywać do szczególnie ciężkich robót. Po przybyciu z transportem, tak jak zawsze: przeszukanie, łaźnia i do baraku. Położywszy rzeczy na łóżku, ledwo zdążyłem się pomodlić, gdy zobaczyłem, że korytarzem idzie w moim kierunku dwóch więźniów.

- Jesteś z tego transportu, prawda? Powiedz nam, gdzie możemy znaleźć Bojkę?

- Po co wam on?

- Potrzebny! - odpowiedział nerwowo.

- Powiedzcie po co, to go wam pokarzę.

- Naczelnik szpitalki powiedział, że złapali „grubą rybę”. Sam rozumiesz, poważnego przestępcę przywieźli do naszego więzienia i chcieliśmy się zapoznać z nim.

- To ja...

Przyjrzeli się, nie wiedząc, czy mi wierzyć, czy nie.

- Z jakiego artykułu wyrok?

- 138 i 209 - ukraińskie.

- 10 lat siedzę i znam wszystkie paragrafy, a tych nie!

- Za to, że wierzę w Boga i nie zgadzałem się z bezprawnymi przepisami odnośnie religii. Za to, że wpuszczałem na zgromadzenia dzieci i młodzież osadzono mnie na 5 lat zaostrzonego rygoru i 5 lat zsyłki.

- Naczelnik mówił, że złożyłeś dziecko w ofierze, to prawda?

- Jeśli siedzisz już dziesięć lat, to doskonale wiesz, że za morderstwo, w jakiej formie by ono nie było, skazują na rozstrzelanie. W najlepszym razie 15 lat! Ja mam 5 i 5.

Chłopaki zamyślili się i milczeli. Czasami, jeśli człowieka nie nakierujesz na logiczne myślenie, to nie wnikając w sens, przyjmuje wszystko, co mu się poda. A kiedy zaczyna analizować, zestawiać fakty, to zaczyna rozumieć, że został sprytnie oszukany. Stali z niedowierzaniem i nie odchodzili. Zacząłem im świadczyć o Chrystusie, o Bogu, w którego wierzę, o wiecznym życiu i o wiecznych męczarniach.

- To znaczy, że co, jesteś baptystą? - spytał chłopak, który do tej pory milczał - Siedziałem z takimi ludźmi w woroszyłogradzkim więzieniu. Tacy ludzie! - uniósł w uznaniu kciuk w górę.

Naczalstwo, chcąc osiągnąć jakiś swój zły cel, celowo rozprzestrzeniło o mnie kłamliwe wieści, ale więźniowie, wyjaśniwszy wszystkie okoliczności, ogłaszali wszem i wobec coś zupełnie odwrotnego:

- Widzieliśmy już Bojkę! Wiemy, z jakiego artykułu go skazali! To nie jest żadna gruba ryba! Jeśliby złożył dziecko w ofierze, to by go rozstrzelali!

I tak, wymyślone zło, Bóg obrócił w dobro i więźniowie odnosili się do mnie dobrze. Z rana stałem razem z więźniami na przejściówce, skąd zabierali do roboty. Wszyscy pytali się: za co? Odpowiadałem. Dziwili się, ale nie spierali. Wracając ze zmiany, jeszcze więcej więźniów zebrało się wokoło mnie. I wszystkim im musiałem jeszcze raz i jeszcze raz mówić o Chrystusie, i o swojej służbie Bogu. Plany nieprzyjaciół spaliły na panewce i nie wskórali nic żeby nastawić przeciwko mnie więźniów.

- Gdzie ja cię widziałem? - z wysiłkiem wytężając pamięć, pytał jeden z więźniów.

- Odbywałem wyrok w Workucie, może tam byłeś?

- Nie. Ale dobrze zapamiętałem twoją twarz... Przypomniałem sobie! - uśmiechnął się - W telewizji cię widziałem! Jestem pewien! Oglądałem, jak pokazywali twoją rozprawę!

- A, to całkiem możliwe!

„Jesteśmy nieznani, ale dowiedzą się o nas!” Chwała Bogu! Zaledwie po kilku miesiącach mojego pobytu w obozie, już nie było, gdzie się schować przed więźniami. Strażnicy, nie znajdując mnie w moim baraku, szukali po innych i z rozkazu oficera politycznego rozganiali zebranych wokół mnie więźniów.

Żeby jakoś odciągnąć ludzi, naczelnik zbierał ludzi w klubie na zajęciach politycznych, na które ja nigdy nie chodziłem, za co niejeden raz siedziałem w izolatce. Po powrocie z klubu chłopaki z radością o wszystkim mi opowiadali:

- Wujku Kola! Naczelnik mówił, że niedługo będzie wielka amnestia i wielu z nas wypuszczą na wolność. „Ale takim, jak Bojka, żadne ulgi nie przysługują! I tych, którzy będą mieć z nim kontakt, nie wypuścimy!” - straszył nas.

Takim ogłoszeniem naczelnik wywołał niemałą ciekawość i ci, którzy jeszcze mnie nie znali, mimowolnie zaczęli zbliżać się do mnie. Po tym zebraniu zaczęło się wokół mnie zbierać jeszcze więcej ludzi. Miałem ze sobą Ewangelię. Jeden z więźniów, który nie raz uważnie słuchał świadectwa o Chrystusie, przylgnął sercem do Pana i dałem mu poczytać Ewangelię. Przeczytał od początku do końca. Pokutował i utwierdził się w radosnej świadomości przebaczenia grzechów i zbawienia, i zaczął bez bojaźni świadczyć innym o Chrystusie. Teraz było w obozie dwóch chrześcijan i dla naczalstwa było to oczywiście nadzwyczajne wydarzenie. Nawróconego brata wsadzili do izolatki. Naczelnik był na niego wściekły: „Będziesz gryzł karmuszkę!” (karmuszka to niewielkie okienko w drzwiach celi, przez które podawano posiłek). Ja także trafiłem na 15 dni do izolatki. Brat odsiedział 15 dni i zabrali go do roboty. Nie ugiął się i tego samego dnia wsadzili go z powrotem do izolatki, co według regulaminu jest zabronione. Więzień powinien przynajmniej jedną noc spędzić w baraku, zanim ponownie może być ukarany. Nie wiedząc, jak odciągnąć ode mnie więźniów, naczalstwo zaprosiło wykładowcę i zmusili wszystkich, by szli do klubu. Ja wraz z wierzącym bratem odeszliśmy na bok żeby spokojnie porozmawiać.

- Bojka radzę ci iść na wykład! - powiedział do mnie wychowawczy.

- A co to za wykład?

- Na temat ateizmu.

Pomodliwszy się, postanowiliśmy pójść. Sala była pełna, bo strażnicy obeszli każdy kąt i wszystkich spędzili do klubu (więźniów w obozie było ponad 1000 osób). Weszli: naczelnik wydziału operacyjnego, oficer polityczny i wykładowca, który zajmował się od 28 lat nauczaniem o ateizmie. Zwykle wykładowca-ateista powołuje się na współczesne osiągnięcia naukowe i zjawiska przyrodnicze, próbując udowodnić słuchaczom, że Bóg nie istnieje. Tak samo postąpił i ten. Myśląc widocznie, że osiągnął swój cel, zaczął przekonywać słuchaczy, że wierzący to najbardziej ciemni i zacofani ludzie, niczego nieświadomi.

- Widzę, że wśród was dominuje młodzież. Nie wierzcie żadnemu Bogu! - zwrócił się do audytorium – Wasza świetlana przyszłość to komunizm! Chociaż popełniliście przestępstwa, to wychowujemy was w duchu komunizmu... - wykładowca kilkakrotnie powtórzył tą frazę i zadowolony zamilkł.

- Można zadać pytanie? - odezwałem się podniósłszy rękę.

- Proszę.

- Widzę, że jest pan ateistą i nie wierzy pan w Boga, a w duchy pan wierzy.

- Nie! - odparł z przekonaniem – W żadne duchy nie wierzę!

- To jak zamierza pan wychowywać młodzież w komunistycznym duchu? Przez trzy minuty w sali był taki śmiech, że aż w uszach dźwięczało. Po chwili, kiedy śmiech zaczął cichnąć, wykładowca poprawił się:

- Ja wierzę w ducha, którym oddycham.

- Ale my oddychamy tlenem, a wydychamy dwutlenek węgla. - śmiech gruchnął jeszcze głośniej.

Oficer polityczny, żeby pomóc lektorowi, ogłosił koniec wykładu: „Można się rozejść!” Następnego dnia major, który zaprosił wykładowcę powiedział do mnie:

- Na pewno ten wykładowca już nigdy do nas nie przyjedzie.

- A słyszał pan, jak on się wyśmiewał z Boga i wierzących? Bóg pokonał tego „groźnego olbrzyma” prostymi argumentami. To nie moja zasługa. Mój Bóg go zawstydził, żeby się nie wynosił.

- Pewnie wykluczą go z Partii... - użalił się major.

Faktycznie, więcej wykładów w obozie nie było, a rozmów z naczalstwem nie brakowało. Dowódca kolonii (pułkownik, deputowany Rady Najwyższej) wezwał mnie do sztabu, zainteresowawszy się moimi przekonaniami. Opowiedziałem mu, jak uwierzyłem, w kogo uwierzyłem i poparłem to cytatami z Biblii. A on na to:

- Ale u nas za wiarę nie sądzą, nie ma takiego artykułu.

- Przed panem stoi skazany za wiarę i za naruszanie przeciwnego Konstytucji prawodawstwa dotyczącego religii.

- A co konkretnie pan naruszył?

- W rzeczywistości prawodawstwo zabrania wszelkiej religijnej działalności: nie wolno przyprowadzać na nabożeństwa dzieci, a ja przyprowadzałem, nie wolno chrzcić młodzieży, a ja chrzciłem, nie wolno głosić Ewangelii, a ja głosiłem.

- Dalej zacytowałem mu wypowiedź Lenina o swobodzie wyznania.

- Lenin tego nie mówił!

- Jeśli pan zechce, może pan to znaleźć w 10 tomie, 66 strona, trzecie wydanie. I w 6 tomie, od 365 do 366: „o wiejskiej biedocie”.

- Dobrze, sprawdzę to. – spojrzawszy na mnie uważnie zapisał wszystko na kartce - Jeżeli już tak bardzo wierzysz w życie pozagrobowe i nie boisz się śmierci, to powieś się, albo zastrzel… - podsunął mi diabelską myśl i wtedy zobaczyłem ubóstwo jego ateistycznej duszy.

- W Biblii jest napisane, że zabójcy nie odziedziczą Królestwa Bożego. Ich udział jest w jeziorze płonącym ogniem i siarką (Obj. Jana 21,8).

Więcej już mnie naczelnik kolonii nigdy nie wezwał. Kiedy spotykaliśmy się na terenie obozu, zawsze się uśmiechał; widocznie przekonał się, że podałem prawdziwe wypowiedzi. Później się dowiedziałem, że zostawił swoją pierwszą żonę, bo uwierzyła w Boga i ożenił się z ateistką.

Pracowałem w obozie przy załadunku brył granitowych. Było bardzo ciężko wykonywać tę pracę rękoma. Na początku ból rąk był nie do zniesienia. Myślałem, że chyba lepiej gdyby mi je amputowali, bo chociaż przestałyby boleć. Nadzorca przymuszał, by robota była wykonana szybko. Tym, którzy nie nadążali, groził, że obniży im racje żywnościowe - a w takim wypadku już w ogóle nie da się wykonać normy.

- Szefie, ja 6 m-cy nie pracowałem, dopóki trwało dochodzenie, a po wyroku długo siedziałem w więzieniu bez pracy. - próbowałem mu wyjaśniać.

- Zobacz jak ludzie pracują! - wskazał na chuderlawego chłopaka, który z lekkością i swobodnie brał bryły granitu i wrzucał na przyczepę.

- Jeśli dobrego ciężarowca posadzić na głodową dietę i zabronić mu jeszcze trenować, to po pół roku z trudem podniesie nawet mały kamień.

Ale nadzorcy byli nieubłagani. Od nadmiernego zmęczenia zacząłem tracić zapał do pracy. Wtedy olśniła mnie myśl, że przecież ja cierpię dla Pana, a więźniowie za własne przewinienia. Zacząłem się modlić, żeby Pan mnie wzmocnił i dał mi miłość do tej pracy. I miłosierny Bóg wysłuchał: przychodziłem do kamieniołomu i granit wydawał mi się lżejszy! Przybyło mi siły w rękach i przestały tak mocno boleć. Pan dał mi lekcję - nasza siła w tym, żeby w miłości cierpieć dla Pana! Kiedy spuchła mi noga, którą miałem przebitą bagnetem w niewoli, przenieśli mnie do lżejszej roboty.

Upłynęło ponad dwa lata. Do obozu przyjechała komisja do spraw zwolnień warunkowych i wezwali mnie do sztabu na sąd. Wszedłem do gabinetu. Tam siedzieli już: prokurator, administracja obozu, naczelnik oddziału, oficer polityczny i sędziowie.

- Bojka, wezwaliśmy pana na komisję w sprawie warunkowego zwolnienia. - wyjaśnił naczelnik oddziału.

- Przepraszam, ale ja przecież nie pisałem podania.

(Prawie od początku proponowali mi wstąpienie do wewnętrznej sekcji porządkowej (WSP) i żebym nosił opaskę na ramieniu z tymi literami, i pomagał utrzymywać ład i porządek w obozie: „Jak tylko ubierzesz opaskę, to cię uwolnimy!” - obiecywali mi. „Nawet do rąk jej nie wezmę!”)

Teraz próbowali mnie wziąć na coś innego.

- Ja za ciebie napisałem! - pochwalił się oddziałowy.

- Bojka, czy przyznaje się pan do winy? - spytał oficer polityczny.

- Obywatele sędziowie! Szanowna administracjo! Nastanie czas, że nie tylko ja, ale i wy wszyscy uznacie mnie za niewinnego!

- Nawet jeśli wszyscy uznają, to ja nigdy! - poderwał się z miejsca dowódca oddziału o podwyższonym reżimie, kapitan Moskalenka.

- Przyjdzie czas, że i pan uzna...

- Proponujemy panu wyjście na wolność, byle tylko przyznał się pan do winy! - namawiali mnie.

- Nie! Jestem niewinny!

Prokurator chciał zadać pytanie, ale oficer polityczny go powstrzymał:

- Nie pytajcie o nic tego filozofa. On zaraz zacznie cytować wypowiedzi przywódców i mówić, gdzie, w jakim tomie i na jakiej stronie to jest napisane. Jeśli nie przyznaje się do winy, to niech wyjdzie.

I wyszedłem.

Z biblioteki więziennej skazani przynosili mi książki i gazety, w których była mowa o Bogu albo o wierzących. Robiłem zapiski z tego, co mnie interesowało, w zeszycie, a obok umieszczałem swoje komentarze. Podczas przeszukania skonfiskowali mi ten zeszyt.

- Bojka, to twoja pisanina? - wezwał mnie naczelnik oddziału o zaostrzonym rygorze.

- Mogę zobaczyć... Tak, moja.

- To wszystko pójdzie do KGB! - powoli, z naciskiem wycedził każde słowo.

- Proszę bardzo... oddajcie! Od 1962r. już bardzo wiele rzeczy mi skonfiskowali, niech i to poczytają. - odrzekłem z uśmiechem.

Obozowe dowództwo czuje respekt do KGB i kapitan myślał, że i ja się przestraszę, i był bezgranicznie zdziwiony moim spokojem.

- Bojka! Gdzie jest twój Bóg? Dlaczego On cię stąd nie wyciągnie, przecież wierzysz Mu?

- Wie pan... pewien wierzący profesor, Władimir Filimonowicz Marcinkowski, opisuje w swojej książce pt. „Sens cierpienia”, jak w czasach caratu rozpowszechniał Ewangelię pośród więźniów. Niech pan powie, w dzisiejszych czasach, za jakie pieniądze wpuścilibyście mnie do obozu, żebym mówił o Chrystusie? Jestem pewien, że za żadne! A proszę spojrzeć, jak mądrze Bóg wywołuje potrzebne okoliczności. Wbrew prawu osądziliście mnie jak przestępcę. Przywieźliście mnie do obozu, gdzie są zebrani przestępcy z całego Związku Radzieckiego! Nigdy bym się ani z nimi, ani z panem nie spotkał! A jestem tutaj! I głoszę Ewangelię! I nie możecie mnie stąd przepędzić! Nie macie prawa! Niech pan też zwróci uwagę na to: czy będąc ateistą, kiedykolwiek zacząłby pan czytać duchowną literaturę? Ale zarekwirował mi pan zeszyt z zapiskami i musi pan przeczytać wszystko, co tam jest napisane. To pana obowiązek. A na dodatek, wezwał mnie pan do gabinetu i żąda, abym się wytłumaczył z mojej nadziei. I jestem szczęśliwy, że mogę świadczyć, że Bóg istnieje i życie wieczne, i wieczne męczarnie. Dlatego jeśli się pan nie pokaja, to stanie pan przed Bogiem na Sądzie i już nie zełga pan, że nigdy nie słyszał o Bogu.

- Wynocha! Jeszcze mnie będzie w moim własnym gabinecie agitował! - oburzył się naczelnik.

W trzecim roku mojego pobytu w obozie, jednej niedzieli, oczekiwałem przyjazdu mojej rodziny na widzenie. Niedaleko od baraków, za strefą zakazaną, biegła szosa. Z pierwszego piętra baraku dobrze ją widać i można nawet porozumiewać się, nawołując, choć to jest kategorycznie zabronione.

- Nikołaj! Ktoś do ciebie przyjechał! Wołają cię z drogi. - poinformowano mnie.

Wszedłem na pierwsze piętro i zobaczyłem brata Nikołaja Klimoszenkę z Chersonu. Spytałem go: „A gdzie Wala?” Dał mi znać na migi, że jeszcze nie przyjechała. I tak do samego wieczora nie przyjeżdżała i widzenie się nie odbyło. W obozie, co niedzielę jest kino, ale ja nigdy nie chodziłem. - No i jak? Podobał się wam „Mały uciekinier”? - zapytał współwięźniów mój ziomek, który mieszkał jedną sekcję ode mnie.

- No jasne!

- Niedługo zobaczycie „Dużego uciekiniera”! - zaśmiał się.

Ale nikt nie zwrócił uwagi na jego słowa. W nocy wszystkich więźniów poderwał alarm. Dwukrotnie przeliczono stan i jednego brakowało. Uciekł! Okazało się, że nie doliczyli się mojego ziomka, który niby żartem powiedział: „Niedługo zobaczycie dużego uciekiniera”. Kazali się rozejść. Jak tylko się położyłem, przyszedł dyżurny:

- Bojka, wzywają cię do sztabu...

Pomodliłem się i poszedłem.

- Gdzieś ty podział Iwana? - tak nazywał się zbiegły więzień.

- Spałem. Nic nie wiem.

- Przyjaźniłeś się z nim! Ktoś przyjeżdżał w dzień do ciebie i porozumiewałeś się z kimś. Na drodze widziano samochód. Pomogłeś mu w ucieczce!

- Ja o niczym nie wiem.

Odesłali mnie do baraku, ale do rana i przez cały następny dzień, co chwila wzywali do sztabu i grozili nowym wyrokiem. Zbiegły miał duży wyrok, 12 lat zaostrzonego reżimu. Ogłoszono, że zbiegł groźny przestępca. Puszczono za nim psy, ale nie znalazły tropu. Krążyły w jednym miejscu. Ucieczka z obozu jest praktycznie niemożliwa. Przybyło dowództwo z Winnicy. Powstały dwie wersje: albo zbiegł z pomocą Bojki, albo Bojka złożył Iwana w ofierze.

Trzy dni nie wyprowadzali nas do roboty. Otwierali wszystkie włazy od kanalizacji, spuścili 50m3 wody ze zbiornika pożarowego, mając nadzieję, że na dnie znajdą trupa Iwana, złożonego przeze mnie w ofierze. Wszystko dokładnie przeszukali i niczego nie znaleźli. Zakładali, że dogadałem się ze strażnikami i pomogłem mu w ucieczce.

- Nie wierzę, że Iwan sam uciekł. - zapewniał naczelnik obozu - Jeśli Bojka mu nie pomógł, to jak mógł to zrobić?

Na trzeci dzień ogłosili, że Iwana zdjęli w pociągu i przywieźli z powrotem do obozu. Naczalstwo z niedowierzaniem dopytywało się: „Pokaż nam, jak udało ci się uciec!” Iwan był świetnym sportowcem. Kiedy ochroniarz się oddalił, lekko przeskoczył z pomocą tyczki przez strefę zakazaną. Żeby ukryć ślady, poszedł z tyczką po rzece. Znalazł bród, wyrzucił tyczkę, przyszedł na stację, wsiadł do pociągu i pojechał. Na stacji Kozliatino wyjrzał przez okno wagonu, żeby się zorientować, gdzie się znajduje. Od razu go zauważono, bo pracownicy kolei byli w pierwszym rzędzie poinformowani o zbiegu. Dołożyli Iwanowi jeszcze trzy lata ostrego reżimu. Oczywiście dopytywali się go:

- Czy pomagał ci Bojka?

- Bojka nic nie wiedział o moich planach.

Po tych wydarzeniach naczalstwo zmieniło podejście do mnie. Przestali mi grozić, że mnie zgnoją i dołożą wyrok.

W obozie był zakład produkujący materiały z żelazobetonu, a przy nim kotłownia. Hydraulik, który ją obsługiwał, wyszedł na wolność i nie mogli znaleźć drugiego. Sprzęt bez nadzoru zaczął szwankować. Grozili już zamknięciem zakładu z powodu awarii. Naczalstwo było zaskoczone, bo właśnie ten zakład przynosił największe dochody dla obozu. Bali się mnie zatrudnić... W moich aktach stało: „skierować do szczególnie ciężkich robót”. Długo myśleli nad tą sprawą i w końcu postanowili, że mam pracować tam jako hydraulik, i w kamieniołomach jeszcze przy granicie, a latem żebym zrobił remont. Praca w kotłowni była oczywiście o wiele lżejsza niż w kamieniołomie i tak Pan, wbrew surowym zaleceniom, ulżył mojej doli w obozie. Okazało się, że w wiosce przylegającej do obozu popsuł się kocioł, a tu zima, mróz.

- Bojka! Mamy sytuację wyjątkową! Pomóż nam! Kobiety ze wsi powiedziały, że jak nie naprawimy kotła, to przyprowadzą dzieci do nas do gabinetu, żeby się ogrzały!

- Przecież wioska jest poza obozem! Nie wiem poza tym, co tam są za kotły. - nie wiedziałem, czy sobie poradzę.

- Dostarczymy cię na miejsce i zobaczysz.

Zawieźli mnie pod konwojem do wsi. Obejrzałem kotły. Uniwersalne, żeliwne, ale od tego, że nie były w porę czyszczone, zebrała się gruba warstwa kamienia i kocioł przepalił się u dołu. Żeliwa nie pospawasz, trzeba wymieniać kocioł.

- Bojka, dzwoniliśmy do Wozniesienska i powiedzieli, że naprawiałeś kotły. Napraw i nasz.

- Bez weryfikacji z nadzoru nie mam prawa.

- To jest nasze zmartwienie, ty napraw kocioł.

Zgodziłem się. Wozili mnie do wsi pod konwojem. Wymierzyłem wszystkie parametry i w obozie zrobiłem kocioł. Przewieźli go do wiejskiej kotłowni. Ustawiałem go i podłączałem sam. Chwała Bogu, grzeje! Wszyscy byli szczęśliwi i mnie było o wiele lżej pracować. I tak, do czasu zesłania, pracowałem w obozie jako hydraulik.

 

ROZDZIAŁ 8

Po zakończeniu pięcioletniego wyroku w obozie o zaostrzonym rygorze w Winnickim rejonie, odprawili mnie na zesłanie do wioski Biriljusy w Krasnojarskim kraju. Przybywszy tam, nie znalazłem nikogo z wioskowego kierownictwa i, w poszukiwaniu noclegu, przeszedłem wieś z jednego końca na drugi. Nikt z mieszkańców nie zgodził się mnie przenocować, bo wcześniej rozprzestrzeniono o mnie złe wieści. „Możesz przenocować w pustej stodole.” - zaproponowali mi. Zajrzałem, a tam pełno szczurów. Przerażające. Doszedłszy do ostatniego domku, postanowiłem poprosić gospodarzy o trochę słomy. Nadciągał deszcz i słoma była zebrana w stogi.

- Po co ci słoma?

- Rozłożę sobie w stodole żeby nie spać na gołej ziemi...

- Skąd jesteś?

- Z daleka. - i opowiedziałem im, kim jestem, i jak znalazłem się we wsi.

- Ty co, w Boga wierzysz?

- Tak.

- Był tu u nas na zesłaniu jeden wierzący. Mieszkał obok nas.

- Jeśli możecie, wpuśćcie mnie do swojej stodoły, żebym przenocował, bo w tamtej jest pełno szczurów.

- Zaraz porozmawiam z żoną.

- Zgadzamy się, ale tylko na jedną noc.

Przenocowałem u nich i poszedłem do przewodniczącego komitetu. Spojrzał w moje dokumenty i zanim podpisał mi papiery na palacza w szkolnej kotłowni, długo wypytywał:

- Powiedz no, dużo pijesz?

- Ja nie piję.

- Niedawno tu u mnie wysadzili kocioł, stację trafo i trzy agregaty diesla, i wszystko po pijaku! Ja pytam poważnie: czy dużo pijesz wódki?

- Ja w ogóle nie piję.

- Daj spokój! Nawet ja czasem wypiję! Nie ma takich, co wcale wódki nie piją!

- Ja będę pierwszym niepijącym u was.

- No, zobaczymy...

Długo mnie sprawdzali, kusili jak tylko się da, dopóki się nie przekonali, że rzeczywiście są ludzie, którzy nie piją alkoholu. Po jakimś czasie do wsi przyjechał pracownik KGB i ostrzegł dyrektora szkoły, żebym nie zbierał wokół siebie dzieci i młodzieży, ale mimo to udawało mi się rozmawiać z dziećmi.

Wkrótce przyjechała do mnie moja żona Wala z dwójką dzieci. Opowiedziała o nieustannym prześladowaniu braci i sióstr z naszego bractwa, także u nas w mieście. Myśleli już nad tym, żeby całą rodziną przyjechać do mnie na zesłanie, ale wieś Biriljusy znajdowała się w głębokiej głuszy, mieszkali w niej głównie staruszkowie i prawie wszyscy pili alkohol. Wiosną wioskę podtapiało, tak że trzeba było chodzić po drewnianych kładkach, a nieraz przychodziło odwozić dzieci do szkoły na łódce.

Minęło pół roku zesłania. Mieszkańcy się do mnie przyzwyczaili. Przekonali się, że wcale nie jestem straszny, tak jak mnie przedstawiali pracownicy KGB. Dzieci przybiegały do mnie do kotłowni. Zaglądali, żeby porozmawiać i nauczyciele, i dyrektor. Niedaleko od kotłowni, gdzie pracowałem, był przystanek autobusowy. Grupa studentów (18 osób, które przyjeżdżały odwiedzić rodziców na wakacje) przemarzała, oczekując na autobus, więc zaprosiłem ich do siebie. Zostawili jednego, żeby wypatrywał autobusu, a reszta weszła do mnie. Dwóch od razu zaczęło się zastanawiać, jak by tu wypić.

- Chłopaki, to jest grzech. - wyhamowałem ich - W kotłowni się nie pije, ani nie pali.

- Jaki grzech? Uczeni nie wierzą w Boga i my też nie wierzymy.

Studenci wspomnieli włoskiego filozofa-materialistę, Giordano Bruno (1548- 1600).

- A wiecie, jakie były jego ostatnie słowa, kiedy płonął na stosie w Rzymie?

Nikt z nich nie wiedział.

- W książce austriackiego filozofa Cholliczera „Przyroda w naukowej mapie świata”, zacytowane są słowa Giordano Bruno: „Umieram jako męczennik, a moja dusza z tych płomieni wzniesie się do Raju”. Uważacie G. Bruno za materialistę, a on wierzył, że ma duszę!

- Nigdy o tym nie słyszeliśmy.

- Znajdźcie w bibliotece tę książkę i zapoznajcie się. Izaak Newton, ojciec fizyki, otwarcie mówił, że Bóg wprawił w ruch cały niebiański mechanizm. A wy twierdzicie, że uczeni nie wierzą w Boga.

- Słuchaj, a ty nie jesteś baptystą? - spytał jeden z nich.

- Jestem.

- Ludzie! Pierwszy raz w życiu widzę żywego baptystę! Słyszeć - słyszałem, ale nigdy nie widziałem!

Dyżurny krzyknął : „Autobus!” I wszyscy wybiegli na ulicę.

Pewnego razu wezwał mnie na rozmowę przewodniczący wiejskiego komitetu – nauczyciel.

- Masz tyle dzieci! - powiedział, zaznaczając swoje rozeznanie tematu. - Oni tam, a ty tu siedzisz. Po co ci ta wiara? Poszedłeś sam przeciwko całemu naszemu państwu. Jeślibyś zmienił swoje przekonania, już dawno byłbyś na wolności!

- Jestem chrześcijaninem i głęboko wierzę w Boga.

- Idziesz przeciwko nurtowi naszego życia.

- Z nurtem płyną tylko martwe ryby. Ja jestem żywym chrześcijaninem, dlatego na żaden kompromis z sumieniem nie pójdę.

Przewodniczący zapamiętał tę rozmowę. Zawsze kiedy spotykaliśmy się we wsi, uśmiechał się i mówił: „martwa ryba”...

Jednak sześcioro dzieci przyjechało do mnie i żyliśmy razem na zesłaniu. Dobrze się uczyli w szkole, odziane i obute były normalnie. Pomagały mi w domu: rąbały drwa i wodę nosiły. W czasie syberyjskich mrozów (słupek termometru pokazywał -54st.C) miejscowi mieszkańcy mieli odmrożone twarze, a moje dzieci nie.

- Patrzcie jacy południowcy! - mówili zadziwieni ludzie.

- Moje dzieci mają podwójne ubranie! Ogrzewa je i chroni Bóg! - świadczyłem im.

W moim domu odbywały się nabożeństwa. Bracia z Nowosybirska ochrzcili dwie siostry z tej wsi i jeszcze dwie zbliżały się do Boga. W czasie nabożeństw moje dzieci grały - jedne na mandolinie, jedne na bałałajce, inne na gitarze (były dwie gitary). Żeby posłuchać Bożego Słowa, przychodzili też rówieśnicy moich dzieci ze szkoły. 15-letnia dziewczynka przyszła po nabożeństwie do domu, a pijany ojciec (były partyzant i komunista) wygnał ją z domu. Wróciła do nas. Jej mama odnosiła się do wierzących całkiem nieźle, co jeszcze bardziej wściekało ojca - bezbożnika i napisał na nas skargę do KGB, że chodzę jakoby po domach i wciągam ludzi do swojej sekty. Mieszkańcy wsi zapraszali mnie, żebym naprawił kontakt, odremontował starą pralkę. Niektórzy prosili żeby coś otynkować i nikomu nie odmawiałem. Nigdy od nikogo nie wziąłem pieniędzy i oczywiście odmawiałem alkoholowych poczęstunków. W żadnym domu nie przepuszczałem okazji żeby opowiedzieć o Panu i o zbawieniu. Do wsi przyjechał pracownik KGB i poszedł sprawdzić adresy podane w skardze. Mieszkańcy nie zaprzeczali, że na ich prośbę przychodziłem i pomagałem coś zrobić. Nie ukrywali też, że mówiłem o Bogu. „Nigdzie nas nie wciągał”... - zapewniali. Z uznaniem wyraził się o mnie dyrektor szkoły i nauczyciele. Skarga partyzanta nie potwierdziła się. Później KGB-owiec jeszcze raz przyjechał, żeby znaleźć tych, których „zwerbowałem” do sekty, ale nikogo nie znalazł.

Kiedy studenci przyjeżdżali na wakacje do Biriljusow, to przechodząc koło mojego domu, słyszeli śpiew i grę na instrumentach. Bardzo chcieli spędzić ze mną trochę czasu. W końcu któryś z nich przejawił inicjatywę i zebrawszy się, wszyscy w klubie zaprosili i mnie. Rozmowa ciągnęła się jeszcze długo po północy. O drugiej jeszcze nikt nie był zmęczony i nikomu nie chciało się wychodzić. Słuchali świadectwa o Panu i moim nawróceniu. Na Boże Narodzenie 7 stycznia (prawosławni obchodzą to święto, jak i Nowy Rok, dwa tygodnie później niż inne wyznania) młodzi ludzie znowu zaprosili mnie do klubu. Szefowa klubu także się zainteresowała:

- Słyszałam, że gra pan na gitarze?

- Niezbyt dobrze, ale gram.

Nie zabrałem swojej gitary, ale oni mieli swoją, siedmiostrunową. Siadłem przy stole i zaśpiewałem pod akompaniament: „O, ja grzesznik biedny”. Zadzwonił telefon. Szefowa z kimś rozmawiała, a ja kontynuowałem grę. Potem podsunęła słuchawkę telefonu do gitary i ktoś na drugim końcu kabla słuchał.

- No i jak? – spytała, kiedy skończyłem grać, telefonicznego słuchacza.

- Cudownie!

- Zgadnij, kto to śpiewał i grał? I tak nie zgadniesz! To wujek Kola, święty!

Słuchała nas córka nauczycielki i, podczas gdy trwała jeszcze dyskusja, przyszła do nas wraz ze swoim młodym mężem. Poprosili mnie, żebym zaśpiewał tą samą pieśń. Później zaśpiewałem: „Wszystko będzie inaczej”, „Miłosierny lekarz, Chrystus”. Wskazówki zegara i tym razem pokazały drugą w nocy.

- Wujku Kola, przepisz nam te pieśni, będziemy się ich uczyć!

Oczywiście od razu im przepisałem. Następnego dnia pochwalili się:

- Cały dzień pracowaliśmy i śpiewaliśmy te piękne pieśni!

Wieść o spędzonym w klubie wieczorze szybko doszła do naczalstwa. Do wiejskiego komitetu szybko przybyli z rejonu: rejonowy sekretarz partii, sekretarz komsomołu i komendant milicji. Okazało się, że już ostro objechali młodzież za „wybryki” w klubie. Wezwali dwie wierzące siostry, które mieszkały we wsi, do komitetu i powiedzieli:

- Ukarzemy was za to, że chodzicie na modły, a Bojka dostanie za to nowy wyrok!

Siostry o wszystkim mnie poinformowały. – „Na pewno i mnie wezwą” - domyśliłem się. - Najprawdopodobniej dlatego, że jak wychodziłyśmy, siedzieli tam już działacze z rady.

I faktycznie. Przyszli po mnie. Pomodliłem się i poszedłem. Zaprosili do gabinetu i posypały się oskarżenia i groźby.

- Wysłali cię na zesłanie żebyś się poprawił, a ty czym się tu zajmujesz?! Agitacją! Kategorycznie zabraniamy ci zajmować się rozgłaszaniem twoich idei!

- Jestem wierzącym człowiekiem posłanym przez Boga do tego odległego kraju, nie po to żeby milczeć, ale żeby wam powiedzieć, że jeśli się nie nawrócicie i nie będziecie pokutować, to poginiecie.

- Co z ciebie za wierzący, jeśli nie masz w domu ani jednej ikony?

Na podstawie Słowa Bożego długo wyjaśniałem, dlaczego nie kłaniam się obrazom.

- A ty co, widziałeś Boga, że o Nim opowiadasz? - spytał komendant milicji.

Wyjrzałem przez okno. Na ulicy stał jego samochód.

- To pewnie pański samochód? - spytałem.

- Mój.

- Proszę powiedzieć, czy on sam powstał, czy ma swojego konstruktora?

- Oczywiście, że ma konstruktora!

- A widział go pan, że tak pan mówi? - milczał... - A budynek komitetu, w którym rozmawiamy, też ma swojego architekta, który zrobił i zatwierdził jego projekt?

- Ma. - zmuszony był odpowiedzieć.

- Także świat ma swojego konstruktora. Jesteście wykształconymi ludźmi i wiecie, że na świecie nic samo z siebie nie powstaje, ani nie znika. Świat ma swojego Stwórcę, który trzyma go w Swojej wszechmogącej prawicy, chociaż wy w to nie wierzycie. On was kocha i troszczy się o was, posyłając słońce i deszcz na ziemię, żeby wam było dobrze. A ponadto, Bóg posłał na ziemię Swojego Syna Jezusa Chrystusa, który umarł za moje i wasze grzechy na krzyżu Golgoty, żeby wasza dusza nie zginęła.

Rozmowa się przeciągnęła. Ludzie, którzy byli wezwani do komitetu w jakichś sprawach, zaczęli tracić cierpliwość:

- Zajmujecie się tylko Bojką! Jeśli my wam nie jesteśmy potrzebni, to nas puśćcie.

Naczalstwo się zaniepokoiło i przystąpili do sprawy, z powodu której przybyli.

- Tak Bojka! Nie będziemy tu z tobą długo dyskutować! Jeśli będziesz się dalej zajmował propagandą, dostaniesz nowy wyrok!

- To wasza sprawa.

- To co, nie chcesz wrócić do Odessy?

- Dla mnie nie ma różnicy, gdzie mam głosić, w Odessie, czy w Biriljusach.

Minęło kilka miesięcy od tej rozmowy i dostałem wezwanie do rejonowego sądu. Trzeba było jechać 30km. W domu była akurat wierząca siostra ze wsi. Razem z dziećmi skłoniliśmy się na kolana i pomodliliśmy się, i pojechałem. Kiedy dojechałem, zameldowałem o swoim przybyciu. Wezwali mnie do gabinetu. Sędzina zapytała:

- Za co odbywa pan zesłanie? Z jakiego artykułu?

Opowiedziałem więc i tym stróżom prawa o ustawie na temat kultów religijnych, jak bardzo jest nieludzka i sprzeczna z ogólnym prawem państwowym. Nie przerywali mi. Zacząłem więc w przypływie serca opowiadać im o zbawieniu w Chrystusie. Słuchali długo, co zdarza się bardzo rzadko w sądach.

- Przecież pan do tej pory zajmuje się propagandą! Za to był pan sądzony i teraz znowu będzie!

- To wasza sprawa.

Jeszcze w domu, modląc się, przygotowałem się wewnętrznie na nowy wyrok. Coś dziwnego działo się ze składem sędziowskim i postanowiłem kontynuować świadectwo:

- Wiecie co, tak jak wam opowiadałem teraz o Chrystusie, o waszym osobistym Zbawicielu, o Bogu, w którego szczerze i głęboko wierzę, tak też dokładnie opowiadałem ludziom, którzy mnie pytali. Nikogo nie zmuszałem na siłę, by uwierzył w Boga.

- Wystarczy! Wyjdź!

Wyszedłem i bardzo długo czekałem. Oni najwidoczniej dzwonili, głosowali, choć jak się później dowiedziałem, moja sprawa była już przesądzona. W końcu wezwali mnie do sali i ogłosili:

- Tak Bojka! Żebyś nam tu już nie mącił wody i nie zajmował naszej młodzieży - zabieraj się stąd! Twój wyrok się zakończył!

W Krasnojarski kraj wieźli mnie etapem trzy miesiące. Zgodnie z prawem za jeden dzień na etapie liczyło się 3 dni wyroku. To znaczy za trzy miesiące na etapie liczyło się 9 m-cy zesłania. Sąd zwolnił mnie jeszcze z kilku i wyszło, że byłem na zesłaniu nie 5 lat, a 4. Po zakończeniu zajęć szkolnych wróciłem z dziećmi do Odessy. To uwolnienie było niespodziewane. Przygotowałem się na nowy wyrok, a Bóg przygotował coś innego. Byłem za wszystko bardzo wdzięczny mojemu Zbawicielowi.

 

ROZDZIAŁ 9

Wolność... Ale to nie wygody, spokoju i odpoczynku szukała moja dusza. Serce ciągnęło do społeczności ze świętymi, z drogimi i bliskimi przyjaciółmi w Chrystusie. Ale radość ze spotkania zamieniła się w smutek. Przed moim oswobodzeniem aresztowali braci posługujących w zborze Peresypskim miasta Odessy. Kościół w zasadzie nie został bez usługującego Słowem, bo po dwóch latach zamknięcia wyszedł diakon, ale nieprzyjaciele Bożej sprawy ruszyli na niego z całą mocą zastraszania i zwodzenia, i zarejestrował społeczność, niezależnie od prześladowanego bractwa. Smutek mojej duszy jeszcze się pogłębił. Dzień i noc wołałem do Pana i błagałem żeby oświecił moją drogę, jak powinienem postąpić. Jedyny zbór, należący do Rady Kościołów Ewangelicznych Chrześcijan Baptystów, okazał się pod władzą władców świata wieku tego. Mój duch był trapiony przez ciężkie przemyślenia. Ze społecznością „Usatowo” miasta Odessy znałem się bardzo słabo. Zostanie członkiem rejestrowanej społeczności oznaczało zgodę na antyewangeliczną ustawę o kultach religijnych, zakaz uczestnictwa dzieci w nabożeństwach i nie pozwalanie młodzieży na zwiastowanie. To znaczy - iść przeciwko Bogu i nie wypełniać Jego poleceń. Ledwo skończyły się więzienne problemy, a już Pan wprowadził mnie w pasmo nowych, bardziej złożonych trudności. Jak znaleźć właściwe wyjście? Pan widział ból mojej duszy z powodu odstąpienia ludu Bożego od prawdy. Spotkawszy się z braćmi z Rady Kościołów, dostałem jasność, co do wielu złożonych spraw. Doznałem posilenia, chociaż przede mną oczekiwała nielekka duchowa bitwa.

- Bracie Nikołaju, powinieneś zostać członkiem Peresypskiej społeczności i tak prowadzić sprawę Bożą, żeby uwolnić się od grzesznej rejestracji. - poradzili mi bracia.

Promień słońca oświecił moją umęczoną wzdychaniem duszę. Zgodziłem się, ale rozumiałem, że godzę się nie na odpoczynek, a na ostrą walkę z nieprzyjaciółmi Bożego dzieła, a to oznacza znowu groźby KGB, wezwania i ponowny areszt. W zborze wkrótce wynikła sprawa ustanowienia nowego prezbitra. Wysunięto dwie kandydatury, w tym moją. (Jeszcze w wozniesienskim zborze chcieli mnie ustanowić prezbitrem, ale nieprzyjaciele, wiedząc o tym, odizolowali mnie na 10 lat.)

Odesska społeczność liczyła ponad 100 osób. Obawiałem się, czy będę mógł godnie wypełniać tę służbę. Postanowiłem w sercu, że jeśli nikt z członków zboru nie będzie przeciwny mojej kandydaturze, to znaczy, że Pan mnie powołuje. Cały Kościół oczekiwał w modlitwie na zgromadzenie, w czasie którego miano ustanowić nowego kandydata prezbitrem. Trzech braci z Rady Kościołów przybyło w sobotę i cały dzień spędzili na rozważaniach z Kościołem i moją rodziną. Wieczorem przyjechał do mnie zatrwożony, miejscowy brat:

- Drodzy bracia! Dom modlitwy jest okrążony! Jest pod ciągłą obserwacją!

Bracia skłonili się na kolana i modlili: „Panie, jeśli Twoją wolą jest, by brat został prezbitrem, to możesz pokrzyżować wszystkie złe zamysły”... Po modlitwie, otrzymawszy pewność od Pana, twardo i z przekonaniem powiedzieli: „Ufaj Panu, pójdziemy razem na nabożeństwo!”

Rano pod Domem Modlitwy było spokojnie. Prześladowcy, starając się przeszkodzić naszym planom, próbowali wywołać panikę przy pomocy swoich ludzi w kościele. Podczas głosowania nie było ani jednego sprzeciwu, tylko jedna siostra – staruszka wstrzymała się, dlatego że mnie nie znała. I tak zbór i bracia z Rady dali mi błogosławieństwo, abym pełnił służbę prezbiterską zgodnie ze Słowem Bożym, w niczym nie ustępując światu. Polecili, aby mieć społeczność braterską tylko ze zborami trzymającymi się duchownej centrali – Rady Kościołów, chodzić w wolności Chrystusowej, za którą wielu oddało życie, a inni znajdowali się w więzieniach. Po nałożeniu rąk i namaszczeniu mnie na prezbitra, przyszedłem na zebranie młodzieży i poprosiłem:

- Moi drodzy! Bądźcie gorliwi w Bożej sprawie! Odwiedzajcie wierzących wszędzie, gdzie tylko zdołacie dojechać! W każdym miejscu głoście Ewangelię, ogłaszajcie zbawienie! Wszelką dobrą inicjatywę omawiajcie ze starszymi - żadne święte dzieło nie będzie stłumione!

Młodzież ożywiła się duchowo. Zorganizował się chór młodzieżowy i orkiestra dziecięca. Młodzi bracia głosili na nabożeństwach. Wieczorne zgromadzenie niedzielne w pełni prowadziła młodzież. Oprócz tego odwiedzali wszystkie społeczności należące do prześladowanego bractwa i zwiastowali, gdzie tylko mogli. Od razu dowiedziało się o tym KGB. Odczekawszy trochę i upewniwszy się, że życie duchowe młodzieży się ożywiło, wezwali mnie do rejonowego biura.

- Na jakiej podstawie został pan wybrany na prezbitra? Dlaczego nie było to omówione ani z komitetem wykonawczym, ani z pełnomocnikiem?

Nie czekając na odpowiedź, podali mi formularz i kazali niezwłocznie wypełnić. Przeczytawszy go powiedziałem:

- Kościół to nie jest organizacja, a ja nie jestem jej administratorem. Rozliczać się ze służby duchowej, tak jak żądacie, abym wypełnił ten formularz, nie mogę. Wy także nie powinniście tego wymagać.

- Prezbitrem w waszej rejestrowanej społeczności może być ten, kto ma w ręku pozwolenie. Pan jest dla nas nikim! My pana nie uznajemy i dlatego nie ma pan prawa prowadzić nabożeństw.

- Kościół jest oddzielony od państwa i sam decyduje, kogo powoływać do służby.

- Wasz zbór jest rejestrowany i musi się podporządkować! - z naciskiem powtarzał obecny przy rozmowie funkcjonariusz KGB.

- Zostałem wybrany przez Kościół, a za odmowę rejestracji już odsiedziałem 10 lat.

- My kategorycznie zabraniamy, aby młodzież i dzieci uczestniczyły w waszych nabożeństwach.

- O takich sprawach Kościół sam decyduje. Drzwi Domu modlitwy są otwarte dla każdego.

Wezwania się powtarzały i zawsze znajdowali jakiś powód: a to nie pozwoliliśmy głosić zielonoświątkowcowi, a to nie zmieniliśmy godziny nabożeństwa na późniejszą, żeby cały kościół mógł uczestniczyć w pochodzie 1-majowym.

- Ma pan autorytet u wiernych, niech pan ich przekona, żeby poszli na pochód. - naciskali na mnie w komitecie wykonawczym.

- Nigdy tego nie zrobię.

- Nam jest posłuszny Logwinienko (starszy prezbiter obwodu Odeskiego)! Zielonoświątkowcy, adwentyści, nawet cygański baron jest posłuszny! A ty kto?!

- Sługa Boży i w sprawach służby muszę słuchać Boga, a nie was.

Życie duchowe kościoła nie zamierało. 2 maja 1979r. do Odeskiego zboru zjechało się około 600 wierzących z Mołdawii i pobliskich rejonów Ukrainy. Z Domu modlitewnego wyniesiono ławki. Młodzież, stojąc ramię przy ramieniu, zapełniła całą salę. Ciasnota nie tłumiła wolności ducha. Jak tylko zaczęło się nabożeństwo, przyjechali: pełnomocnik do spraw religii, pracownicy KGB, milicji i drużynnicy (podobne do polskiego ORMO).

- Co to ma być za zbiorowisko? Natychmiast się rozejść! - ryczał przez megafon pełnomocnik.

Wierni ścisnęli się bardziej, żeby nie było możliwe przejście do przodu. Głosił brat – cygan z Zakarpacia. Naczelnik KGB przez megafon zwrócił się do mnie:

- Bojka, zakończcie to! Rozpuśćcie to zebranie i rozejdźcie się.

- Przepraszam, ale tu się odbywa nabożeństwo, proszę nie przeszkadzać!

- Bojka! Chodź tutaj!

Poradziwszy się braci i pomodliwszy się, podszedłem do naczelnika KGB (stał w drzwiach sali).

- Żeby za 15 minut nikogo tu nie było!

- Ja tylko służę w kościele i mogę wasze żądanie przedstawić zebranym. Jak oni postanowią, tak i będzie. - wróciwszy zwróciłem się z mównicy do zebranych - Bracia i siostry! Administracja miasta nakazuje żebyśmy się w ciągu 15 minut rozeszli. Zgadzacie się?

- Nie! - jednym głosem odpowiedzieli zebrani.

- Proszę dalej mówić Słowo. - zwróciłem się do głoszącego.

Brat – cygan kontynuował.

- Skończyć to! - władczym tonem rozkazał naczelnik KGB.

- Kiedy byłem niewierzący i kradłem, to nie zabranialiście mi, a teraz mówię o Chrystusie, a wy każecie mi przestać! Jestem cyganem, to mój paszport!

- Zaczynam odliczanie 15 minut, które macie na to, żeby się rozejść! - z naciskiem powtórzył naczelnik KGB.

Nabożeństwo trwało nadal. Zakłócający spokój próbowali przedrzeć się do przodu. Wierzący złapali się za ręce.

- Zostało 10 minut! 5 minut! - po tych słowach naczelnik KGB dał komendę: „Przystąpić do roboty.” Milicjanci zaczęli pchać ciasno stłoczonych wierzących. Ściany Domu modlitwy mogły nie wytrzymać takiego naporu i gruchnąć. Modliłem się, żeby Pan zachował od tego. Drużynnicy wyszarpywali siostry, niektóre za ręce, a niektóre za włosy, braciom wykręcali ręce. Ktoś z wierzących krzyknął: „Wychodzimy na ulicę!” Wtedy milicjanci odstąpili i dokładnie przeglądali wychodzących. Obok mnie szedł rosły brat. „Idź za mną.” - poprosił mnie. Wyszedłem i stałem w tłumie wierzących.

- Szukają cię! Tylko ty im jesteś potrzebny! Uciekaj! - powiedzieli mi bracia.

Pomodliłem się i poszedłem do sąsiedniego domu, gdzie mieszkali wierzący. Przekazano mi, że ośmiu braci wywieziono na komisariat. Prosiłem, żeby się nie rozchodzili dopóki nie wypuszczą zatrzymanych braci. Wszyscy wierni wyszli na ulicę. Nie było mnie pośród nich. Pracownik KGB nakazał bratu, który miał pozwolenie na pełnienie służby prezbitra, żeby nakazał wiernym się rozejść. Zaczął więc krzyczeć:

- Trzeba posłuchać i się rozejść…

- Jeśli nie wypuścicie zatrzymanych, to wszyscy pójdziemy do miasta pod komisariat. – oznajmili pozostali bracia.

- Rozejść się albo będziemy polewać wodą! - obok stało auto straży pożarnej, które przyjechało w tym celu.

- Polewajcie! Tutaj i waszych wielu stoi!

Naczelnik KGB w obawie, że wierni urządzą procesję pod komisariat, nakazał przywieźć wszystkich zatrzymanych braci do Domu modlitwy. Po wszystkim bracia i siostry pomodlili się i rozjechali grupami po mieście, i zwiastowali gdzie się dało o Chrystusie. Wkrótce wziąłem urlop, żeby przeprowadzić w kościele służbę oczyszczenia i uświęcenia (praktyka przyjęta u baptystów, polegająca na tym, że kiedy następuje zahamowanie w rozwoju kościoła, to zwołuje się zgromadzenie, w czasie którego szuka się przyczyn zaistniałej sytuacji, czy jest to grzech, który wkradł się do kościoła, czy inna przyczyna; często ogłasza się post i modlitwy w tej intencji. Przyp. Tłum.). Z Bożą pomocą i przy udziale braci z Rady Kościołów udało się przeprowadzić tę służbę.

W 1980r. wezwał mnie na rozmowę pełnomocnik do spraw religii. Poszło ze mną dwóch braci.

- A to co za ludzie?

- To są wysłannicy kościoła, moi bracia.

- Oni muszą wyjść.

- Jeśli oni wyjdą, to ja też.

- Musimy porozmawiać na osobności.

- O przebiegu naszej rozmowy będzie wiedział cały kościół. Nie mam tajemnic przed ludem Bożym.

Pełnomocnik był zmuszony przeprowadzić rozmowę w obecności braci. Wyłożył znane zarzuty: dlaczego dzieci uczestniczą w nabożeństwach, dlaczego młodzież jeździ i zwiastuje? Dlaczego nie szanujecie tego, że macie zarejestrowaną społeczność? W gabinecie znajdował się jeszcze jeden nieznajomy.

- Mogę zadać Bojce kilka pytań? - zwrócił się do pełnomocnika.

Zgodził się. Nieznajomy zadał kilka pytań na tematy religijne. Odpowiedziałem.

- Chciałbym pana prosić o udzielenie wywiadu dla telewizji.

- W takim razie chciałbym wiedzieć, kim pan jest? - powiedział nazwisko - W końcu mogę zobaczyć, kto pisał na mnie oszczercze artykuły i mówił w telewizji podobne rzeczy! Zgadzam się na wywiad, ale tylko jeśli będzie prowadzony na żywo.

- Tak się nie da...

- Dlaczego? Ja nie wiem, jakie zadacie mi pytania, a wy nie wiecie co odpowiem.

- Porozmawiajmy otwarcie, a ludzie niech sami ocenią...

- Nie, nie! - odmówił.

Zrozumiałem, że telewizja puszcza tylko to, co jest zgodne z interesami władców świata tego wieku. Kaznodzieje, chcący pokazać się na ekranie, muszą liczyć się z tym, że nawet jeśli uda im się przekazać ludziom 99% prawdy, to wystarczy 1% kłamstwa ze strony komentujących i słuchacz będzie zwiedziony.

Po rozpędzeniu zgromadzenia młodzieżowego w kościele powstało pytanie na temat rezygnacji z rejestracji. I decyzja była bardzo trudna. Kiedy ta sprawa została postawiona na ogólnym zgromadzeniu i poddana pod głosowanie, wszyscy byli za, tylko 12 osób, znanych wcześniej ze swojego sprzeciwu, było przeciw. Kościół podjął nieodwracalną decyzję o rezygnacji z rejestracji.

Wkrótce zostałem zaproszony na spotkanie braterskie do Charkowa, a kiedy wróciłem, postawiono mnie przed faktem, że rada braterska zdecydowała, żeby każdy członek kościoła podpisał się pod rezygnacją z rejestracji. Byłem zaskoczony takim niedobrym obrotem spraw.

- Jak to tak!? Prosiliśmy o błogosławieństwo, modliliśmy się, zadecydowaliśmy o tej sprawie przed Panem i nagle wszystko się zmieniło?

Próbowali mnie przekonać:

- A jeśli szeregowych członków kościoła wezwą do KGB i nastraszą, a oni nie podpisali rezygnacji osobiście, to mogą powiedzieć, że to tylko starsi złożyli rezygnację.

Czas mijał. Podpisy były zbierane bardzo powoli. Chociaż ponad 100 osób podpisało, to bracia umyślnie spowalniali złożenie rezygnacji z rejestracji. A nieprzyjaciele coraz częściej zaczęli mnie wzywać to do rady miasta, to do KGB. Robotnicy spec-służb usilnie nakłaniali mnie do współpracy. Na wszystkie namowy odpowiadałem kategorycznie:

- Nie! To nie podoba się mojemu Panu.

- Wasz zbór jest zarejestrowany autonomicznie, dlaczego otrzymujecie dyrektywy od Rady Kościołów i podporządkowujecie się im? Dlaczego założyliście Radę rodzin więźniów i wspieracie jej działanie?

Na podobne pytania zawsze odpowiadałem:

- To wewnętrzna sprawa kościoła, w którą nie powinniście się mieszać...

Nie raz zostałem ukarany za to, że w naszych nabożeństwach uczestniczyły dzieci i młodzież.

Ponieważ na wezwania KGB przychodziłem zawsze z kimś, funkcjonariusze postanowili mnie przechytrzyć. Jak tylko przyszedłem do pracy, mechanik mnie poinformował, że ktoś na mnie czeka w portierni. Pomyślałem, że przyszedł ktoś z braci i wyszedłem. Pracownicy KGB zaprosili mnie do samochodu i zawieźli na ulicę Bebela. Zaprowadzili do gabinetu. Pomodliłem się w myślach. Wszedł jeszcze jeden funkcjonariusz i zaczęła się rozmowa:

- Nikołaju Jerofiejewiczu! Jest pan sowieckim człowiekiem, byłym sekretarzem organizacji komsomolskiej. Żyje pan w portowym mieście, gdzie z morza przypływają różni ludzie, wśród nich mogą być szpiedzy. A wasz dom modlitwy jest otwarty dla wszystkich. Niech nam pan pomoże. Musi pan zrozumieć, że my musimy współpracować...

- Ja służę w kościele. Szukanie szpiegów to wasza robota. Ja wolę umrzeć niż zostać Judaszem. Róbcie swoją robotę, a ja swoją.

- Musimy iść ramię w ramię. Niczego strasznego nie ma w tej robocie. - próbowali mnie uspokoić.

- Ja jestem wierzący, wy - ateiści. Niemożliwe jest, byśmy szli ramię w ramię i nie będę już z wami więcej na ten temat dyskutował.

- Przypomnij sobie, skąd niedawno wyszedłeś! - gniewnie wykrzyknął jeden z funkcjonariuszy.

- Jeszcze nie zdążyłem zapomnieć...

- Bojka! Zgnoimy cię!

- Bez woli Bożej nawet jeden włos z mojej głowy nie spadnie...

- Ty wiesz, gdzie się znajdujesz?

- W KGB na ulicy Bebela. Jestem w waszych rękach. Możecie aresztować, jestem gotowy. Powiem wam tylko, że w Rosji będzie jeszcze takie przebudzenie, jakiego nie możecie sobie nawet wyobrazić!

- Co!? Będzie kontrrewolucja?! - uniósłszy się z krzesła wykrzyknął strwożony funkcjonariusz.

- Bóg pośle duchowe przebudzenie i tacy grzesznicy jak wy będą pokutować i się nawracać!

Przez chwilę funkcjonariusze siedzieli oniemiali...

- Bojka! Będziemy cię sądzić, ale z innego artykułu i nie wyjdziesz już z więzienia! - zagrozili mi i zawoławszy dyżurnego nakazali mu - Zabierz go stąd!

Ten wyprowadził mnie na ulicę. Podziękowałem Panu i, przyszedłszy na nabożeństwo, o wszystkim opowiedziałem kościołowi.

Zrozumiałem, że na wolności zostało mi niewiele czasu. Licząc się z pogróżkami KGB, oczekiwałem od nich jakiejś prowokacji, szczególnie w zakładzie, gdzie pracowałem, dlatego byłem bardzo czujny i usilnie trwałem w modlitwie. Nie musiałem długo czekać. Pewnego razu przyszedłem na dyżur, na nocną zmianę. Było ciepło więc kotły załączano tylko nad ranem. Całą noc czytałem. Rano postanowiłem rozpalić i nagrzać kotły, ale najpierw postanowiłem zobaczyć, w jakim są stanie. Spojrzałem na stan wody na szklanym mierniku i widzę, że sucho, znaczy że i w kotle pusto. Wszedłem po schodkach żeby odkręcić kran, a tu też nie ma wody. Otworzyłem dolny kran – i tu woda nie leci. Spojrzałem do książki dyżurów. Widniał podpis dyżurnego, ale żadnej wzmianki o problemach. Zacząłem sprawdzać zawory odpowietrzające i przypomniałem sobie, że w ciemnym kącie jest jeszcze jeden zawór. Podszedłem, patrzę, a on całkiem zdemontowany. Pomyślałem, że rozgrzeję drugi kocioł, w którym była woda. Rozpaliłem, a płomienie koloru słomy, kocioł w ogóle się nie nagrzewa. 7 rano! Potrzebna para dla fabryki, a wskazówka termometru opada. Po godzinie zjawił się przełożony ze zmiennikiem i pyta:

- Dlaczego w kotłach nie ma ciśnienia?

- Jeden kocioł nie pracuje. Ktoś go wyłączył i spuścił wodę, a w książce nic nie jest zapisane.

- Kto spuścił wodę? Będę pisał raport.

- Pisz. Kto spuścił, nie wiem, ale rozpalać pod pustym kotłem nie mogę.

To była jawna prowokacja. Myśleli, że nie sprawdzę kotła i napalę, a on pracował na płynnym paliwie. Tylko dać ogień, a wszystkie rury się zaczną topić i kocioł może wybuchnąć.

- Na drugim kotle też nie mogę dać odpowiedniej temperatury. - powiedziałem przełożonemu.

- Napiszę raport na ciebie!

- To twoja sprawa. - odpowiedziałem i poszedłem wziąć prysznic.

Wykąpałem się, przebrałem i wróciłem do kotłowni. Patrzę, a przełożony ze zmiennikiem już naprawili system, napełnili kocioł wodą i zaczęli palić. Zrozumiałem, że to jego robota, bo jakim by nie był specjalistą, to gdyby to nie on spuścił wodę, to nie znając przyczyny, nie miał prawa palić pod kotłem.

- Na tablicy ogłoszeń wisi papier, żebyś napisał wyjaśnienie, dlaczego zarwałeś w fabryce roboczą zmianę. - oznajmił mi przełożony.

- Nie zmianę, tylko jedną godzinę od 7 do 8 rano, a pisać niczego nie będę.

Przyszedłszy na następną zmianę, zapytałem zmiennika:

- Jak to się mogło wydarzyć?

- Nie mów, że nie rozumiesz? Przecież to było specjalnie zrobione. Nie tylko wodę z kotła spuścili! Jeszcze wentylator był na drugim kotle tak podłączony, że zamiast wyciągać dym, dmuchał do środka!

- A to dlatego nie mogłem dobrze rozpalić i uzyskać wysokiej temperatury!

- Jak poszedłeś do domu, to zacząłem palić, a tu nie ma ciągu! Wezwałem elektryków i odkryli, że ktoś grzebał w kontakcie i zmienił tryb pracy wentylatora.

Jeszcze bardziej upewniłem się tym, że to był sabotaż, ale poszedłem pracować. Przed obiadem zjawił się naczelnik od spraw kontrolno-pomiarowych i zażądał żeby napisać wyjaśnienie.

- Nic nie będę pisał. Jeśli wezwie mnie dyrektor, wtedy sam z nim porozmawiam.

Po godzinie przyszedł główny mechanik i także zażądał wyjaśnienia na piśmie. Nie zgodziłem się. Napisali na mnie raporty do dyrektora i ten wezwał mnie i mechanika do gabinetu. Wszystko dokładnie mu przedstawiłem.

- Kto dał polecenie, żeby spuścić wodę z kotła? - spytał mechanika.

- To nie ja. – odpowiedział.

- A kto?

- Bojka! To on jest hydraulikiem!

- Włodzimierzu Nikołajewiczu! Nie tylko wodę spuścili, ale i wentylator na drugim kotle przełączyli, żeby zarwać pracę w fabryce.

Dyrektor zwrócił się do przełożonego kotlarza:

- Pan dał polecenie, żeby przełączyć wentylator?

- Nie.

- A kto?

- Bojka! Przecież on tu największy specjalista!

- Włodzimierzu Nikołajewiczu! Czy ja byłbym sam sobie wrogiem i na swojej zmianie takie rzeczy robił?! Niech pan sam rozsądzi. Tutaj mamy do czynienia z umyślnym aktem sabotażu i będę zmuszony zwrócić się do komisji.

- Bojka! Niech pan wraca do pracy!

Zrozumiałem, że dyrektor nie był zamieszany w tą nieprzyjemną historię, która mogła się zakończyć katastrofą i sądem dla mnie, jeśliby Bóg nie uchronił mnie, i nie ujawnił złych zamysłów. Intrygi nieprzyjaciół trwały aż do mojego aresztowania. Ale dzięki Bogu, że On cały czas w cudowny sposób mnie chronił.

 

ROZDZIAŁ 10

Obserwując sytuację w pracy i w kościele, rozumiałem, że moje dni na wolności są już policzone, dlatego starałem się wykonać w domu wszystkie ciężkie prace. Wymieniłem przegnite belki pod sufitem, żeby nie spadły dzieciom na głowę. Wymieniając belki, trzeba było także odnowić sufit i za jednym zamachem przygotować pokój, gdzie mógłbym przyjmować wierzących, którzy przychodzili do mnie na osobiste rozmowy. Mój dom dla rodziny z ośmiorgiem dzieci był bardzo niewielki i nie było nawet, gdzie się pomodlić z tymi, którzy mieli taką potrzebę.

W budowie pomagał mi tylko rodzony brat. Ustawiliśmy ściany, umocniliśmy belkami, położyliśmy strop, robota w samym środku, a mnie wzywają do KGB. Modliłem się, żeby Pan dał mi czas zakończyć budowę. Po rozmowie funkcjonariusze KGB mnie wypuścili. I znów wziąłem się do roboty. Któregoś dnia mazaliśmy sufit gliną pomieszaną ze słomą, kiedy nagle zaczął ujadać pies... Na wierzących nigdy tak się nie zrywał. Znaczy, że przyszli obcy i źli. Żona podeszła do bramki, potem obróciwszy się, powiedziała zatrwożona: „Nikołaj, to do ciebie.” Nieproszeni goście: pełnomocnik i pracownik KGB śmiało, jak starzy znajomi, weszli na podwórko.

- Dzień dobry! - zaczęli rozmowę - Jak idzie robota?

- Chwała Bogu. – odpowiedziałem.

- Długo nie pobędziecie razem. - podszedłszy do żony, ostrzegł ściszonym głosem pracownik KGB.

- Dlaczego? - domyślając się o co chodzi, spytała żona, starając się upewnić.

- Rozłączymy was niedługo...

- Jeśli taka Boża wola...

- Ty też jesteś wierząca? - udając zdziwionego, spytał KGB-wiec, choć doskonale wiedział, że moja żona jest chrześcijanką.

- Tak, też jestem wierząca.

- Tyle u was dzieci! O czym wy myślicie?

- Niech Bóg prowadzi nas według Swojej woli.

Wewnętrzna gotowość na cierpienia za imię Pańskie i pełne poddanie się woli Bożej, jaka by ona nie była, drażniło prześladowców.

- Co z was za ludzie?! - oburzyli się i wyszli.

Żona zamknęła furtkę za nimi.

- Jeśli teraz cię aresztują, robota będzie niedokończona. - zaniepokoiła się żona.

- Walu! Dopóki nie skończę, nie zabiorą mnie. Wierz, a Bóg uczyni zgodnie z naszą wiarą. Pomódlmy się. - pocieszyłem żonę i sam siebie.

Skłoniliśmy kolana w niedokończonym pokoju. Przez szpary między krokwiami widać było błękitne niebo, gdzie mieszka Ten, którego miłujemy, Komu służymy, w Kogo mocno wierzymy i On usłyszał naszą prośbę. Z Bożą pomocą otynkowałem i wybiałkowałem ściany, wyścieliłem podłogę, wstawiłem okna, pomalowałem, oszkliłem - robota skończona! I dopiero po tym, 29 września 1980r. w moim domu oraz dwóch innych wierzących, przeprowadzono przeszukanie pod moją nieobecność.

- Gdzie jest Nikołaj Jerofiejewicz? - natrętnie wypytywali żonę milicjanci.

- U córki. - pospiesznie odpowiedziała żona, a później bardzo tego żałowała.

W tym czasie pracowałem z zięciem w cieplarni. Zobaczyłem, że podjeżdża samochód milicji.

- Bojka, potrzebny nam jesteś na chwilę. Idziemy.

- Dokąd?

- Na komisariat Suworowski.

Pomodliłem się i pojechałem z nimi. Najpierw zawieźli mnie na komisariat milicji, później do prokuratury, gdzie przedstawiono mi sankcję na areszt i umieścili w odosobnionej celi.

Dla kościoła i rodziny moje aresztowanie, choć nie było nieoczekiwane, to jednak bardzo bolesne. Następnego dnia odbyło się w kościele zgromadzenie, na którym była wyniesiona sprawa rezygnacji z rejestracji, z powodu tego, że władze wykorzystywały ją tylko po to, by niszczyć kościół. Przyjęto rezygnację jednogłośnie i wysłano dokumenty podpisane przez tych, którzy wcześniej tę rejestrację przyjęli.

Na pierwszym przesłuchaniu wyjaśniłem śledczemu, że nie będę odpowiadał na pytania dotyczące kościoła i moich współwyznawców, i że nie będę podpisywał żadnych protokołów. Prosiłem także wziąć pod uwagę to, że nie potrzebuję żadnego adwokata. Co się tyczy moich osobistych przekonań i mojej ufności Bogu, to świadczyłem o tym otwarcie każdemu, kto mnie pytał.

- Bojka, zrozum, że ty musisz zeznawać. - naciskał na mnie śledczy.

- Kategorycznie odmawiam odpowiedzi na pytania dotyczące wewnętrznego życia kościoła, posługujących braci, o tym, kto mnie odwiedzał i gdzie spotykałem się z wierzącymi.

To byłaby jawna zdrada. Prześladowców jednak interesowały właśnie te tematy, a ja milczałem. Po jakimś czasie moją sprawę przekazano innemu śledczemu, ale jemu też nic nie powiedziałem. Starszy funkcjonariusz poradził mu w mojej obecności:

- Musisz na Bojkę mocniej nacisnąć!

- Wtedy w ogóle na żadne pytanie nie odpowiem.

- Tak czy owak pójdziesz pod sąd!

- To wasza sprawa.

Nowy śledczy postępował ze mną bardzo ordynarnie. Ponieważ nie wchodziłem z nim w żadne rozmowy, za sprawę wziął się trzeci śledczy. Ten prawie nie wzywał mnie na przesłuchania i zakończył sprawę. Śledztwo zostało zakończone i przyprowadzono mnie poznać się z adwokatem.

- Na samym początku śledztwa oznajmiłem, że nie potrzebuję obrońcy. Moim obrońcą jest Bóg i Duch Święty. - wyjaśniłem adwokatowi i on, usłyszawszy to, wyszedł.

Po kilku dniach znowu przedstawiono mi adwokata – kobietę:

- Wkrótce zacznie się proces sądowy, jestem pańskim adwokatem.

- Proszę mi wybaczyć, ale już niejednokrotnie wyjaśniałem, że nie potrzebuję adwokata.

- Niech pan się nie obawia. Będę pana bronić.

- Niech Pani powie, czy jest pani komunistką?

- Tak.

- Jeśli nawet chce pani szczerze mnie bronić, to nie pozwolą pani na to.

- Dlaczego? Zapoznałam się z pana aktami z pierwszej sprawy. Nieźle się pan sam bronił.

- Jestem człowiekiem wierzącym i nie życzę pani źle. Jeśli będzie mnie pani uczciwie bronić, to po tym procesie nie będzie już pani więcej adwokatem – liczy się z tym pani?

I opowiedziałem, jak zwolnili z pracy dyrektora szkoły, który na pytania śledczych opisał wzorowo moje dzieci, zgodnie z ocenami w dzienniku.

- Dlaczego? - zdziwiła się.

- Dlatego, że w naszym kraju toczy się wojna z wierzącymi na szczeblu państwowym.

- Nie mogę odmówić, zmuszają mnie. - przyznała się.

- Mnie tak czy owak skażą, a pani nie będzie moim obrońcą, ale drugim oskarżycielem.

- Bojka! Bardzo pana proszę, kiedy zacznie się proces, proszę napisać pisemną odmowę, będę bardzo wdzięczna...

Zakład, w którym pracowałem, nie posiadał wystarczająco dużego pomieszczenia, dlatego rozprawa odbyła się w sali Odesskiej fabryki kabli. Do sali wprowadzono mnie tylnymi drzwiami. Gdy weszliśmy, skłoniłem się na kolana i pomodliłem się.

W sali zasiedli pracownicy KGB, milicji, kierownictwo i komuniści z naszego zakładu. Niektórych z nich znałem. W sali mogącej pomieścić 700 ludzi, siedziało 15 osób. Pośród nich nie było nikogo z moich bliskich. Na salę weszli: sędzia, prokurator, oskarżyciel publiczny. Sędzia zaczęła odczytywać akt oskarżenia. Zadałem pytanie:

- Wysoki sądzie! Proszę mi powiedzieć, czy sprawa się już rozpoczęła?

- Tak.

- Dlaczego nie ma mojej żony, dzieci, świadków?

- Nikt nie przyszedł na pana sprawę! - bez wysiłku skłamał prokurator.

- Jak chcecie mnie sądzić bez świadków?

- To nie pana sprawa! - złowieszczo i z przekonaniem odparła sędzia.

- W takim razie odmawiam udziału w procesie.

- Ma pan do tego prawo.

- Przy wejściu widziałem kilka osób, które chciały być obecne na sprawie.

- Wychodziłem na ulice i nikogo tam nie było. - łgał prokurator.

Sędzia już odczytała połowę spisu świadków, kiedy otworzyły się drzwi i usłyszałem płacz córki.

- Tatusiu! – zawołała, wszedłszy przez otwarte drzwi - Przyszło do ciebie wielu przyjaciół na sąd, ale milicja nikogo nie wpuściła, nawet mamy!

- Prokurator powiedział, że przed drzwiami nikogo nie ma i odmówiłem udziału w procesie. - odpowiedziałem córce.

- Bojka! Proszę usiąść na wolnym miejscu na Sali. - zaproponowała sędzia córce.

Z odczytanego spisu świadków odezwał się tylko jeden człowiek. Ogłoszono przerwę. W tym czasie na salę weszła żona, dzieci i niektórzy bracia i siostry. Proces wznowiono. Na 19 świadków przyszło tylko dwoje.

- Znacie oskarżonego? - przystąpiła do przesłuchania sędzia.

- Znam. Wysłali nas jako drużynników do ich Domu modlitwy. Ludzie tam śpiewali, dzieci opowiadały wiersze, a Bojka prowadził antysowiecką propagandę.

- Jak się nazywa podsądny? - spytała sędzia.

- Tam go nazywali „Ojciec Nikołaj”.

Zeznania drugiego świadka były podobne.

- Oskarżony! Czy ma pan pytania do świadków?

- Wyjaśniłem już, że nie biorę udziału w procesie.

Z powodu nieobecności świadków w tym dniu, sędzia ogłosiła pięć przerw, a następnie przeniosła posiedzenie na następny dzień. Okazało się, że proces był wyznaczony na 22 grudnia i na ten dzień rozesłano wezwania. Z obawy jednak, że na sąd zjedzie się mnóstwo wierzących, rozpoczęto proces cztery dni wcześniej. Pod koniec pierwszego dnia objechali wszystkich świadków i wezwali ich na 19 grudnia. Następnego dnia także nie brałem udziału w procesie, chociaż było obecnych wielu komunistów i moich przyjaciół - współwyznawców. Odmówiłem też obrony i ostatniego słowa, chociaż byłem dobrze przygotowany. Dzieci płakały. Żołnierz z konwoju był obruszony: „Czego wy płaczecie? Przecież waszego ojca sądzą za nic! Zaraz go uwolnią i jeszcze wam pasem skórę wygarbuje...” A kiedy ogłoszono wyrok: 5lat pozbawienia wolności z odbywaniem w obozach o zaostrzonym rygorze i 5 lat zesłania według art. 138 paragraf 2 i art. 209 paragraf 1 Kodeksu Karnego Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, żołnierz z przerażenia złapał się za głowę...

 

Ze wspomnień córki, Luby Bojka:

Tatuś, słuchając wyroku, uśmiechał się. Rzuciliśmy mu żywe kwiaty: „Tatusiu, to dla ciebie za wierność!” Obecni na sali wierzący jednym głosem zaintonowali: „Żyć dla Jezusa, z Nim umierać...”

 

Życzenia przyjaciół, a szczególnie śpiew, poruszyły moje serce i bardzo mnie posiliły. Sala była wysoka, a akustyka doskonała! Przyjaciele śpiewali całą duszą. Skład sędziowski znikł, jakby go nigdy nie było. Na prawo i lewo ode mnie stali żołnierze z konwoju, a dowódca - kapitan nerwowo chodził koło podium. Tak samo stali i słuchali oniemiali milicjanci i KGB-owcy. Nikt z obecnych nie wychodził z sali. Rozlegał się śpiew. Żołnierze wzięli mnie za ręce. Na nich i na mnie sypały się kwiaty. Było tak dużo kwiatów! Śpiew nadal trwał. Kapitan wydał cichy rozkaz konwojentom i poprowadzili mnie w stronę schodów przeciwpożarowych. Po nich zeszliśmy z pierwszego piętra na dół. Więźniarka stała w pogotowiu. Jak tylko wsiedliśmy, wyrwała do przodu. Do więzienia wieźli mnie z taką prędkością, że obawiałem się wypadku. Kiedy wyszedłem z więźniarki, dowódca konwoju stał blady jak ściana. Widać było, że jest zaszokowany. Pierwszy raz znalazł się w takiej sytuacji: kwiaty, śpiewy, pozdrowienia. W areszcie momentalnie rozniosła się wieść, że na Peresypach skazali jakiegoś baptystę i po ogłoszeniu wyroku obsypali kwiatami i zaśpiewali rewolucyjną pieśń religijną. Z aresztu napisałem dwa odwołania o kasację do odesskiego sądu okręgowego. Wyrok sądowy pozostał prawomocny i 8 marca byłem już na etapie.

 

Ze wspomnień córki, Luby Bojka:

8 marca 60 osób z młodzieży peresypskiego zboru przyszło na stację „Mała Odessa”. Odszukali wagon „Stołypiński” z uwięzionymi i zaczęli stukać i krzyczeć: „Tato! Tato!” Wyjrzał żołnierz.

- Wasz ojciec ma ośmioro dzieci?

- Tak! - odpowiedzieliśmy chórem.

- A pozostali, to kto?

- Też dzieci!

Żołnierz przekazał tacie, że jesteśmy koło wagonu. Tato poprosił, żeby go puścić bliżej syna Pawła i trochę z nim porozmawiał.

 

- Wujku Kola! Co ci kupić na drogę? - spytali moi przyjaciele.

Poprosiłem o coś słodkiego. Przynieśli i dali dowódcy konwoju, ale ten nic mi nie przekazał. Więźniowie się zaciekawili.

- To ty jesteś ten „wujek Kola”, którego w sali sądu obrzucili kwiatami?

- Tak.

- Powiedz, żeby twoja młodzież zaśpiewała tą pieśń, którą śpiewali w sali sądowej.

I zaśpiewali: „Żyć dla Jezusa...”

- Zaśpiewajcie jeszcze!

I zabrzmiał hymn „Chrześcijaninie, ogień nieś swój cudny...”

 

Ze wspomnień córki, Luby Bojka:

Wagon „Stołypiński” podstawili na platformę dworca osobowego i podczepili do pociągu Odessa - Charków. Na peronie milicja nikogo nie dopuszczała do więziennego wagonu. Ale na sąsiedni peron podjechał lwowski pociąg i wysiadło mnóstwo narodu, i mogliśmy znowu zbliżyć się do wagonu, w którym był tatuś. Zaczęliśmy stukać, ale charkowski pociąg ruszył... Na pożegnanie tatuś krzyknął: „Bądźcie ostrożne dzieci! Z Bogiem!”

 

Więźniowie widzieli, jak milicjanci odganiali młodzież, to z jednej strony wagonu, to z drugiej. Słyszeli śpiewy, a przyjaciele śpiewali aż pociąg nie odjechał.

- Ktoś ty taki? Pedagog? - zainteresował się dowódca konwoju.

- Służę w kościele.

- Pop?

- Wierzę w Boga i służyłem jako prezbiter. Przy wagonie była chrześcijańska młodzież z naszego zboru. Niech mi pan powie, dokąd mnie wiozą?

- Do Chabarowska (prawie 10tys. km od Odessy. Przyp. Tłum.).

I tak za mną została Odessa, drogi kościół, rodzina, a przede mną nieznana przyszłość, którą kierował Bóg. A oto pierwszy postój na stacji Rozdielnoj. Patrzę, a tu biegnie moja córka i przyjaciele!! Zdążyli dojechać tu samochodem, żeby jeszcze raz mnie zobaczyć i się pożegnać!! Biegli peronem i krzyczeli:

- Wujku Kola! Do zobaczenia!

- Ty, zobacz! - zachwycali się więźniowie - I tutaj przyjechali!

Zdążyłem tylko przekazać przyjaciołom, że wiozą mnie do Chabarowska. Dojechaliśmy do Charkowa. Więzień, który był najważniejszy rangą wśród przestępców, oznajmił: „Chłopaki, kto będzie jechał na daleki wschód, niech pilnuje żeby wujka Kolę nikt palcem nie ruszył, jasne?” I przekazywali mnie, dosłownie jak sztafetę, z jednego przejściowego więzienia do następnego. Wszędzie przekazywali, żeby mnie nie obrażać i dobrze się obchodzić, i opowiadali o tym, jak młodzież mnie żegnała śpiewem. W przejściowych więzieniach dużo rozmawiałem z więźniami. Pewnego razu wpuścili do naszej celi kilku kryminalistów, którzy byli do mnie wrogo nastawieni i zażądali żebym do nich podszedł.

- Nigdzie nie idź! - zatrzymali mnie moi znajomi z konwoju.

- Ej ty, pop! Skończ swoje kazania! Chodź tu! Pogadamy z tobą!

- Jak wam się nie podoba, to nie słuchajcie. - odpowiedzieli za mnie chłopaki - A wujek Kola do was nie pójdzie.

Choć bardzo się domagali, to jednak na próżno. Bóg okazywał mi Swoją troskę przez skazanych i nikt nie mógł mnie skrzywdzić.

 

ROZDZIAŁ 11

Etap przybył do wsi Start położonej w Chabarowskim kraju, 27km od Komsomolska nad Amurem.

Zapoznawszy się z moimi aktami, komendant kolonii - Łazutkin, cynicznie się upewnił:

- Ty co, w Boga wierzysz? U nas przestaniesz. Złamiemy cię.

- W młodości próbowali mnie złamać i nie dali rady. Jestem chrześcijaninem i nie łamię się.

- Nie takich jak ty łamali! Worów w zakonie, błatnych! (słowa nie mają odpowiednika w języku polskim, oznaczają najwyższą rangę w świecie przestępczym. Przyp. Tłum.). Pójdziesz do Szizo (sztrafnyj izolator - karcer. Przyp. Tłum.), a stamtąd wyniesiemy cię na górę, na cmentarz i postawimy tabliczkę: „Tu leży Bojka!”

- Niech mi pan nie grozi śmiercią, bo ja wierzę w nieśmiertelność… Przemoc, to najlepszy znak waszej bezsilności.

- Zobaczymy! - złowieszczo przymrużył oczy komendant.

W baraku pomodliłem się do Pana: „Panie, Ty widzisz ich pogróżki i wiesz, że w środy poszczę za rodziny więźniów, w piątek razem z całym bractwem, a teraz proszę, daj mi siłę jeszcze w niedzielę pół doby pościć, żeby oni mnie nie złamali. Wolę umrzeć niż się złamać. Chcę zostać Tobie wiernym, aż do śmierci…”

Wieś Start była rzeczywiście specjalnym więzieniem, gdzie łamano więźniów. W odróżnieniu od innych obozów, w których w niedzielę odbywały się jedne zajęcia polityczne, tutaj było ich 5! Za nieobecność na nich - 15 dób karceru. Znalazłem się tam już trzeciego dnia. Ściany, podłoga i sufit były z betonu. Przed wejściem trzeba się było całkowicie rozebrać i zrobić 10 przysiadów. Sprawdzają uszy, każą otworzyć usta, czy coś tam nie jest schowane. Swoją odzież oddajesz i ubierasz się w tą, która od lat leży w kartonie przed izolatką, i w której jest pełno wszy. Jak tylko ją ubrałem, wszy rozlazły się po ciele. Na piersi, na plecach i trochę powyżej kolan tej specjalnej odzieży było napisane wielkimi literami SZIZO.

Karmią skromnie. 600gr chleba i wrzątek na dzień. Gorący posiłek co drugi dzień. Czasami wychodziło tak, że dawali gorący posiłek w dni postu i nie jadłem, i cały tydzień byłem tylko na suchym chlebie.

Kiedy wszedłem do celi, ostrzegłem więźniów, że będę się modlił i żeby nie próbowali mnie podnosić, myśląc, że coś mi się stało, jak to już kiedyś miało miejsce.

Po odbyciu pierwszych 15 dób nie stawiłem się także na kolejne zajęcia polityczne. Oddziałowy napisał raport. Oficer polityczny wezwał wszystkich oddziałowych (w obozie było 17 oddziałów), oficera operacyjnego i dowódcę sekcji o zaostrzonym rygorze. Wezwali mnie i dosłownie zasypali pytaniami. Zmusili żebym napisał wyjaśnienie. Napisałem tak, jak zwykle: „Wyjaśnienie bezprawnie skazanego Nikołaja Bojka z art. 138 i 209 KK USRR. Jestem chrześcijaninem itd....”

I tak zaczęły się moje doświadczenia - z jednego karceru do następnego. Kiedy pewnego razu wróciłem po karcerze do celi, oddziałowy spytał mnie z ohydnym uśmieszkiem:

- Jak żyjesz Bojka?

- Żyję, przeżuwam chleb, popijam wrzątkiem i chwalę Boga!

Wściekły trzasnął drzwiami. Najgorsze dla nich jest, kiedy człowiek w cierpieniu nie narzeka, wtedy widzą całą swoją bezsilność.

- Czym ty żyjesz Bojka? - spytał mnie kiedyś inny oddziałowy.

- W Biblii napisano: „Nie samym chlebem żyje człowiek, ale każdym Słowem, które od Boga wychodzi.”

Ten także ze złością zatrzasnął okienko i odszedł. Moi prześladowcy nie odnosili żadnych sukcesów, bo Pan umacniał mnie i dawał znosić wszystkie te cierpienia.

Pan mi objawił, że jeśli uda im się mnie złamać, to tej samej metody użyją wobec wszystkich szczerych braci - więźniów. Prosiłem Pana o to, by mi dał siłę raczej umrzeć wiernym, niż dać się złamać. W tych trudnych latach czułem sercem te wszystkie modlitwy, które były zanoszone przed Boży tron przez dzieci Boże z naszego bractwa.

Zostałem umieszczony w press-chacie (specjalne pomieszczenie w karcerze, gdzie łamią tych, którzy nie poddali się w normalnej izolatce). W tym pomieszczeniu znajdują się więźniowie nadzorowani przez administrację i specjalnie przygotowani do zastraszania i znęcania się nad innymi.

Jak tylko znalazłem się w „Chacie”, od razu podskoczyli do mnie więźniowie, którzy współpracowali z administracją.

W celi naprzeciwko usłyszeli mój głos i zaczęli, stukając, porozumiewać się:

- Wujku Kola, jak się tam znalazłeś?

- Nie wiem.

- A kto tam na ciebie głos podnosi?

- A są tu jacyś, nie znam ich.

- Hej „bratwa”! (wyraz nie ma odpowiednika w języku polskim. Jest pochodną od „bracia”, ale to tylko rodzaj braterstwa związany ze światem przestępczym. Tak przestępcy zwracają się do siebie. Przyp. Tłum.).

- Odpowiedzcie, kto tam siedzi? - groźnie spytali z celi naprzeciwko.

Trzech się odezwało, a ten który szczególnie nastawał na mnie i groził, milczał. Jednak, po pogróżkach z celi naprzeciw, podał swoją ksywę.

- Mucha! Jeśli tkniesz wujka Kolę, to łeb ci urwiemy! - krzyknęli swoim żargonem.

Mucha od razu złagodniał. Więźniowie pytali mnie, a ja odpowiadałem, jednak Mucha próbował mnie uciszać.

- Jeśli nie będą pytać, to będę milczał, a tak muszę odpowiedzieć.

Pan i tutaj ochronił mnie przed przestępczym światkiem.

Na następne 15 dób umieścili mnie w celi 10 o masywnych ścianach. Nie można było się porozumiewać z innymi, nie było słychać. W celi znajdowało się dwóch ludzi, trzeciego przyprowadzili później. Wszyscy byli mocnej budowy ciała.

Po jakimś czasie drzwi celi otworzył oddziałowy, trzymając w rękach petycję od wierzących.

- O żesz ty! Okradałeś ludzi w kościele, a teraz oni petycje za tobą piszą!

- Panie oddziałowy, jeśli bym grabił wiernych, to czy chcieliby się wstawiać za mną? Jeśli bym wziął choć kopiejkę od kogokolwiek, to czy KGB by na mnie tyle „nakręciło”?

Oddziałowy wyszedł, a więźniowie zaczęli mnie przepytywać. Pod wieczór zaczęli być coraz bardziej natarczywi. Cały czas się modliłem.

W celi było zimno. Mężczyźni byli w ciepłej odzieży, a ja tylko w bawełnianej odzieży SZIZO i zamarzałem. W nocy nie dawali mi spokoju, podchodzili i chcieli bić, ale ich pięści zatrzymywały się w powietrzu w odległości 40-50cm ode mnie. Bóg ich powstrzymywał. Widziałem w tym szczególną opiekę mojego Niebiańskiego Ojca, który ochraniał mnie dzięki modlitwom Bożego ludu.

Wyszedłem z izolatki wymęczony, nie ogolony, brudny. W SZIZO wszystkie te czynności są zakazane. Spotkał mnie główny z błatnych.

- Wujku Kola, znów byłeś w „Press-chacie”? Jak cię traktowali? Ciężko było?

- Tym razem było ciężko…

- Kto z tobą siedział?

- Wyszli wcześniej ode mnie.

Obok nas przechodził młody więzień. Zawołał go:

- Skocz do 10-go baraku i zawołaj Saszkę.

Chłopak odszedł, a błatnoj powiedział:

- Nasze chłopaki mówią, że dobrze z tobą siedzieć w izolatce, bo czas szybko mija na rozmowach...

W czasie, gdy rozmawialiśmy, podszedł Sasza. Zobaczywszy mnie, wystraszył się.

- W jakiej celi siedziałeś? - zapytał go błatnoj.

- W 10 z wujkiem Kolą.

- No i co ty tam wyczyniałeś?

Sasza zwrócił się do mnie błagalnie:

- Wujku Kola! Wujku Kola! Przecież ja nic takiego…

- Tam byłeś gieroj, a tutaj co?

Podeszli jeszcze inni więźniowie. Zwróciłem się do błatnego i do nich:

- Chłopaki, proszę, nie bijcie go. On sam zrozumie…

- Wujku Kola, to już nie twoja sprawa! Wyszedłeś z izolatki, idź sobie odpocznij.

W 1983r. znowu trafiłem do więzienia w Starcie. Ten sam Sasza opowiedział mi, że jednak dostał porządne lanie i poprosił mnie o wybaczenie.

Administracji obozu nie udało się mnie złamać ani izolatkami, ani „Press-chatą”, ani specjalnie ustawionymi więźniami, którzy bardziej bali się „błatnych” niż administracji. Dlatego postanowiono umieścić mnie w izolatce z „błatnymi”, ale miałem wychodzić do pracy.

- Znaczy wujek Kola będzie naszym kurierem. - ucieszyli się chłopaki.

- Jestem wierzący. - powtórzyłem wiadomą dla wszystkich informację - Chleba, czy czegokolwiek innego do jedzenia, ile dam radę, to przyniosę, ale narkotyków i palenia - nigdy, dlatego że to grzech, a ja nie będę uczestniczył w czyimś grzechu.

- Po co nam taki w celi. - oburzyli się chłopaki, a ja usilnie wołałem w modlitwie.

- Słuchajcie, to jest wierzący w Boga z Odessy. - jeden z więźniów zaczął opowiadać o mnie i pozostali podzielili się w opiniach.

- Chłopaki, zrozumcie, że administracja specjalnie umieściła mnie u was. Nie złamali mnie w „Press-chacie”, to teraz chcą to zrobić waszymi rękami.

- No właśnie! I co nam wtedy powie nasza bratwa?! - wystraszyli się niektórzy - Po co mamy im pomagać łamać wierzącego człowieka?! Lepiej znajdziemy „grzanie” (narkotyki, palenie) gdzie indziej, niż mamy naszymi rękami wyrządzać zło wujkowi Koli.

- W porządku! - zgodzili się - Przynoś to, co możesz z żywności.

O 6 rano była pobudka. Swój przydział chleba zostawiałem w celi, a w dni postu w ogóle wszystko oddawałem i wychodziłem do pracy. Spotkawszy głównego błatnego obozu, wyjaśniłem mu, co wymyśliła administracja.

- Będę nosił chłopakom chleb, ale nie palenie i narkotyki. Jeśli zgrzeszę, to skończy się Boża ochrona nade mną i wtedy mnie złamią.

Wysłuchał mnie i poprosił swoich kamratów, aby mi nie kazali przynosić niczego prócz chleba. Kiedy był dobry dyżurny, przynosiłem po 3-4 porcje chleba w ciągu 15 dni.

I tak nie udało się mnie złamać przez błatnych. Rozumiałem, że Bóg mnie strzeże dzięki modlitwom Swojego ludu. W izolatkach w szczególny sposób odczuwałem modlitwy świętych. Bóg napełniał mnie taką radością, że z zachwytu nawet płakałem. Duch Święty unosił modlitwy odkupionych ku Bogu, a On z nieba wzmacniał moje serce i nigdy się nie załamywałem.

 

Ze wspomnień córki, Luby Bojka:

Przez 3 miesiące nie było listów od taty. We wrześniu wyruszyliśmy na daleki wschód dowiedzieć się, czy żyje? Przyjechaliśmy do Komsomolska nad Amurem, do wsi Start. Powiedziano nam, że widzenia nie dostaniemy, bo tata źle się zachowuje i całe lato przesiedział w SZIZO.

- Dlaczego nie dostaliśmy odpowiedzi na nasze pismo? - pytaliśmy komendanta - Wiemy, że ojca zjadają wszy.

- Tu nie ma żadnych wszy, a więźniowie są dobrze żywieni.

- Jeśli nie da nam pan widzenia z ojcem, to złożymy skargę w zarządzie głównym obozów w Moskwie!

- Zobaczcie, idą więźniowie z konwojem. Spytajcie kogokolwiek i powiedzą wam, że nawet mięso jedzą.

- Jeśli więzień powie, że nie je mięsa, to jutro będzie w SZIZO! Niech nam pan pokaże ojca, żebyśmy wiedzieli, w jakim jest stanie.

- To co, zaprowadzimy panie do obozu? - spytał komendant politycznego.

- No coś ty? Padną ze śmiechu! (więźniowie Przyp. Tłum.).

- Przyjedźcie jutro, zdecydujemy co zrobić.

Przybyliśmy nazajutrz. Akurat odbywała się narada dowództwa w tej sprawie.

- Jeśli Bojka nie jest w SZIZO, dać widzenie na 20 minut. - rozkazał komendant politycznemu.

- Bojka jest w SZIZO!

- Dajcie tak czy owak, bo będą skargę pisać.

 

Znajdując się w tym obozie, nie otrzymywałem żadnych listów, ani kartek pocztowych - chcieli taką presję na mnie wywrzeć, żebym się w końcu złamał. Ale przyjmowałem to wszystko jak konieczność, wiedząc, że nad tym wszystkim czuwa mój Pan.

Wyszedłem z izolatki. Wyprowadzili mnie do pracy i od razu wezwali do naczelnika.

- Przyjechały twoje dzieci. Z powodu ich nieustępliwości zezwalam ci na 20 minut widzenia.

A ja po izolatce, zarośnięty, niemyty…

 

Ze wspomnień córki, Luby Bojka:

Przyszliśmy na punkt kontrolny. Rozmawialiśmy z tatą przez telefon i przez szybę. Chcieliśmy podejść bliżej, ale krzyknęli, że nie wolno. Tata zdjął furażerkę i pomodlił się. My pomodliliśmy się z tej strony. Dopiero co go wyprowadzili z izolatki. Tata pytał trochę o kościół i o dom.

- Tato, nie mamy żadnych informacji od ciebie. W kościele nam powiedzieli, że mamy jechać i nie wracać dopóki się z tobą nie zobaczymy. Jesteśmy tu już kilka dni. Tato, to prawda, że w izolatce jest pełno wszy? Komendant nam powiedział, że ty tu mięso jesz i że nie ma wszy.

Tata podniósł nogawkę - był czarny od krwi i brudu. Całe ciało miał pogryzione… W izolatce panował półmrok, a okularów nie wolno mu było tam zabierać. Bez nich tata nie mógł zobaczyć wszy, żeby je zabijać. Był tak pogryziony, że nie widać było zdrowego miejsca.

Komendant, wbrew prawu, podsłuchiwał naszą rozmowę. Nie wytrzymawszy, otworzył drzwi i wszedł.

- Gdzie pana prawda?! Niech pan patrzy! Ojca zjadają wszy! - mówiliśmy oburzeni.

- Tak Bojka, ja ci jak człowiekowi pozwoliłem na widzenie, żeby dzieci mogły cię zobaczyć, a ty demonstrujesz przed nimi obozowe warunki?! - wściekł się komendant i nas wygonił.

 

Dzieci wyszły zasmucone. Komendant jeszcze bardziej się rozzłościł:

- Ty co, oczerniasz władzę radziecką?!

- A gdzie ona?

- Jak to gdzie?! Ja jestem władzą radziecką!

Zdjąwszy przez głowę koszulę, podszedłem do niego na odległość ręki.

- Niech pan popatrzy i się przekona, że to nie jest oszczerstwo!

Komendant, zobaczywszy wszy, z obrzydzeniem odskoczył ode mnie.

- Jak długo będziesz na dalekim wschodzie, Bojka, widzenia więcej nie dostaniesz! - zagroził mi.

Dotrzymał swojego złego słowa i w tym obozie już nie miałem więcej widzenia z bliskimi.

Dziewięć razy zamykali mnie do celi - lodówki, której ściany pokryte były śniegiem. Za dziewiątym razem bardzo mocno się przeziębiłem. Temperatura bardzo mi wzrosła i miałem kłopoty z oddychaniem. Po odbyciu 15 dni karceru, poszedłem na oddział medyczny i okazało się, że mam zapalenie płuc. Rentgen potwierdził diagnozę. Dostałem na trzy dni zwolnienie z pracy.

Jak tylko wyszedłem od lekarza, wezwano mnie przez radiowęzeł do sztabu. Pomodliłem się i poszedłem. Był raport na mnie, że nie byłem na zajęciach politycznych. 

- Bojka, 15 dni izolatki!

- No cóż…

Naczelnik oddziału karnego, major Maksimienka, podpisał papier i poprowadził mnie do SZIZO.

- Obywatelu naczelniku! Mam gorączkę, dostałem zwolnienie z pracy…

- Wiem, ale zwolnienia z izolatki nie dostałeś! - oznajmił z nieludzkim okrucieństwem.

- Mam zapalenie płuc! Według prawa macie obowiązek mnie wyleczyć, a dopiero później wsadzać do izolatki.

- Bojka! Nam zależy żebyś ty szybko zdechł! - powiedział dumny ze swego cynizmu.

Otworzył celę i przeszukał mnie jak zwykle. Przebrałem się w odzież SZIZO i drzwi się zatrzasnęły. Cela jednoosobowa, ale było w niej już dwóch ludzi. Powiedziałem im, że jestem wierzący i będę się modlił. Po modlitwie powiedziałem im, że jestem chory, ale oni sami widzieli mój stan.

Wieczorem modliłem się o uzdrowienie, a z rana powtórzyłem Panu moją prośbę. Pod wieczór temperatura spadła, a ja poczułem się całkowicie zdrowy. Pan mnie uleczył! Cieszyłem się i wychwalałem Boga.

Odsiedziałem 15 dni i, jak tylko wyszedłem, od razu zabrali mnie na rentgen. Zapalenia płuc już nie znaleźli.

- Jak to się mogło stać?! - dziwili się lekarze.

- Ja mam Lekarza, który jest Lekarzem nad wszystkimi lekarzami! To Chrystus! On mnie uzdrowił!

Przyszedłem do baraku i napisałem listy do rodziny, a także do Rady rodzin uwięzionych, że obozowe naczalstwo postawiło sobie za cel mnie zgnoić. Z kościoła od razu poszły petycje bezpośrednio do obozu, a także do innych instancji.

Do obozu od razu przyjechało dwóch majorów z komitetu politycznego. Wezwano mnie przez radiowęzeł do sztabu.

- Bojka, jesteś wierzący? Przecież nie wolno ci symulować!

- Przepraszam, ale wierzący takich rzeczy nie robią, to grzech.

- Sprawdzaliśmy akta na oddziale medycznym, nie dawali ci tabletek ani zastrzyków, a ty wyszedłeś z izolatki zdrowy, podczas gdy inni nabawiają się tam gruźlicy. Piszą za tobą petycję, że jesteś terroryzowany w obozie, a ty jesteś całkiem zdrowy?!

Podniósłszy rękę do nieba, powiedziałem:

- Ja mam Lekarza, który jest Lekarzem nad wszystkimi lekarzami! To Chrystus! On wskrzeszał zmarłych! Co to dla Niego moje zapalenie płuc?

- Naprawdę jesteś przekonany, że Bóg istnieje?

- Jestem pewien i wiem, że Bóg istnieje!

- W Biblii jest tyle przeciwności - jak możesz wierzyć w te bajki?

- Jeszcze nie spotkałem ludzi, skazanych za to, że wierzą w bajki Kryłowa. Jeśli Biblia jest bajką, to co to za bajka, że za nią skazują i to często na duże wyroki?! W tym właśnie rzecz, że czytając Biblię, trzeba mieć wiarę. Wiara, to klucz do Boga i Jego Słowa.

(Później napisałem na ten temat wiersz, którego ostatnia zwrotka była taka:

Do domu wszyscy wchodzimy drzwiami

Ściany głową nie przebijesz

Tak i Biblię bez wiary

Wiek czytaj, a nie zrozumiesz.)

Po rozmowie major z komitetu wezwał komendanta i poradził mu:

- Słuchaj Łazutkin, jak karzesz Bojkę izolatką, to nie zwołuj wszystkich oddziałowych, bo Bojka ich przekona i z twoich oficerów zrobi sektę.

I faktycznie, więcej nie wzywali oddziałowych przed wysłaniem mnie do izolatki.

W okresie krótszym niż pół roku, odsiedziałem w izolatce 10 razy po 15 dni w zimnej porze roku. Tylko dwa razy zdarzyło się, że nie zmarzłem. Spać mogłem nie więcej niż 30-45 minut na dobę. Kiedy w celi były 2-3 osoby, to siedzieliśmy na podłodze oparci plecami i w ten sposób trochę się ogrzewaliśmy.

Jeśli więźnia umieszcza się wiele razy pod rząd w izolatce, to organizm nie wytrzymuje i człowiek musi zachorować. Ale mnie posilał Pan. Najważniejsza jest bowiem siła duchowa, a nie fizyczna. Bardzo schudłem, ale dzięki Bożej łasce, nie poddałem się.

Łazutkin znowu wezwał mnie i zaczął grozić:

- Jak się nie zgodzisz współpracować z administracją obozu, to rozpuścimy o tobie takie informacje, że sami więźniowie cię zabiją! Wtedy przylecisz do nas po ratunek!

- Obywatelu komendancie! Więźniowie są nie gorszymi psychologami od was, szybko wyczuwają człowieka. Jeśli uda się wam nastawić przeciwko mnie cały obóz, to umrę, ale po ratunek do was nie przybiegnę, bo ja już jestem uratowany przez Chrystusa! Dla mnie śmierć to nie koniec życia, a koniec cierpienia i przejście do wiecznej radości. Niech pan lepiej pomyśli o sobie, co pana czeka po śmierci.

- Idź, idź ty ze swoim Bogiem do izolatki! Znajdziemy powód, żeby cię osądzić! Wiedz, że żywy stąd nie wyjdziesz!

Więźniowie wiedzieli jak komendant się ze mną obchodził i jeszcze więcej mieli szacunku za wytrwałość.

I znowu izolatka, cela nr 6 - byłem tu już nie raz. Po jakimś czasie stukają z piątki:

- Wujku Kola! Jesteś tam?

- Jestem.

- Fabrykują ci nową sprawę. Chcą cię osądzić za bunt, który przeprowadzili recydywiści. Mówią, że ty jesteś prowodyrem.

- Widziałeś mnie wśród nich?

- Nie. Właśnie dlatego trafiłem do izolatki, bo powiedziałem, żeby się ode mnie odczepili. Wujku Kola, teraz jest w obozie prokurator z Komsomolska nad Amurem. Wielu wzywają, bo chcą za wszelką cenę cię oskarżyć.

Słyszałem pogróżki Łazutkina: „My cię z takiego artykułu skażemy, że już stąd nie wyjdziesz!” Jeśli sprowokują bunt, to według prawa - za bunt z ofiarami mogą rozstrzelać, jeśli bez ofiar to 12-15 lat obozu o zaostrzonym rygorze.

Porozmawiałem z jednym więźniem, a tu stukają z drugiej strony:

- Wujku Kola! Wezwali mnie i zmuszali, żebym zeznał, że jesteś prowodyrem buntu.

- Jakiego buntu? - spytałem.

- Za łaźnią zebrała się grupa ludzi i chcieli wywołać bunt, a organizację przypisują tobie.

- A ty tam byłeś? - wystukałem swoje pytanie.

- Przechodziłem obok i mnie złapali, i przyprowadzili do prokuratora. Innych też wzywają.

- Widziałeś mnie tam?

- Nie! Bratwa powiedziała, że kto będzie oczerniał wujka Kole, to łeb urwą.

Wiedziałem, że wystarczy dwóch świadków, żeby założyć sprawę kryminalną i skazać na nowy wyrok. Chwała Bogu! Żaden więzień nie podpisał protokołu przesłuchania i nie zgodził się na współpracę.

Dostałem 11 razy SZIZO, i ponieważ nie udało się założyć nowej sprawy, bo nie znaleźli fałszywych świadków, a z kościoła wciąż przychodziły petycje, nawet z zagranicy, nie dosiedziałem do końca i odprawili mnie na etap.

A dzień był nie etapowy. Wezwali samochód z jednostki wojskowej i trzech uzbrojonych w automaty. Pod konwojem zawieźli mnie najpierw do Komsomolska, a później do Chabarowska. Wszedłem do celi przejściowej w Chabarowskim więzieniu. Oznajmiłem więźniom, że będę się modlił. Zaczęły się rozmowy. Jedni ludzie przychodzili, inni wychodzili. Wraz z kolejnym etapem, przyjechał więzień o pseudonimie Dżem - nie był to zwykły więzień. Był wysoki i dobrze zbudowany. W celi wszyscy zaczęli „chodzić na palcach”, zwolnili dolne kojo i nakryli stół. Kontynuowałem swoje rozmowy z więźniami, a on zawsze się przysłuchiwał, ale nigdy o nic nie pytał.

Po kilku dniach do celi przybyli więźniowie z Prybałtyki. Wśród nich - lekarze, nauczyciele - ludzie z wyglądu pobożni, wykształceni. Zadawali mi wiele niełatwych pytań. Bóg dawał w miłości odpowiadać im na podstawie Słowa Bożego. Porzucali swoje przekonania i zgadzali się z biblijnymi argumentami.

Do tej samej celi wprowadzili więźnia z obozu w Starcie i Dżem zaczął go wypytywać o mnie.

- Wiesz, ile wujek Kola już odsiedział za wiarę w Boga?! Strasznie go terroryzowali w Starcie, on prawie nie wychodził z SZIZO.

Dżem uważnie go wysłuchał i podszedł do mnie:

- Wujku Kola, co ty jesteś za człowiek?

- Zwykły, tylko chrześcijanin.

- Jaki?

- Ewangeliczny chrześcijanin baptysta.

- Ja tez jestem chrześcijaninem, tylko prawosławnym.

Dżem zadawał pytania - i poważne, i niepoważne. Na niepoważne nie zwracałem uwagi, a na poważne odpowiadałem ze Słowa Bożego.

- Odpowiadasz tak, jakbyś czytał. - schlebił mi Dżem.

- Nie wymyślam, tylko mówię to, co jest napisane w Słowie Bożym.

- Przecież nie mamy tu Biblii.

- Ona jest w moim sercu.

- Bratwa! - zawołał Dżem na więźniów - Jeśliby wszyscy ludzie byli tacy jak wujek Kola, to inne życie by było na ziemi! - a potem zwrócił się do mnie i powiedział - Pokochałem cię jak rodzonego ojca, chociaż swojego ojca nie pamiętam. Szanuję takich ludzi jak ty!

Na następny dzień dyżurny wyczytał przez „karmuszkę” (okienko w drzwiach do wydawania posiłków. Przyp. Tłum.) spis nazwisk więźniów, którzy byli wyznaczeni na etap, a pośród nich i moje.

„Karmuszka” się zatrzasnęła, a dyżurny odszedł. Dżem podszedł do drzwi i zastukał. Dyżurny wrócił.

- O co chodzi?

- Dokąd wysyłają Bojkę? - spojrzał na niego władczo Dżem.

- To tajemnica?

Dżem był głównym „worem w zakonie” na cały Daleki Wschód. Znali go i więźniowie, i administracja, i nawet się go obawiali. Dyżurny wiedział, że mogą się zemścić na nim i powiedział, że odsyłają mnie do obozu nr 13 w Zaoziernym.

Dżem siadł za stołem, napisał gryps i oddał więźniowi, który miał być transportowany razem ze mną. Ten schował gryps tak, że przy żadnym przeszukaniu by go nie znaleźli…

13-ty obóz znajdował się w pobliżu Chabarowska. Po przybyciu miałem długą rozmowę z dowództwem obozu. Wyjaśniali, kim ja jestem i jak mnie złamać. W końcu wymyślili:

- Bojka! Będziesz pracował na 8 oddziale, a na 5 będziesz spał.

Wieczorem po kolacji podszedł do mnie chłopak:

- Ty jesteś wujek Kola z Odessy?

- Tak.

- Wierzący?

- Tak.

Machnął ręką chłopakom i ci postawili przede mną miskę kaszy dobrze ukraszonej oliwą.

- Jedz, wujku Kola!

- A co to za przywileje?

- Dżem przesłał nam gryps: „Za wujka Kolę odpowiadacie głową, jak za mojego rodzonego ojca! Pomagajcie mu i pilnujcie, żeby nikt go nie obrażał!”

Po przebytych karcerach nie mogłem jeść tłustych posiłków, bo robiło mi się niedobrze.

- Przepraszam was chłopaki, ale ja nie dam rady tyle zjeść.

- Wujku Kola, nam Dżem głowy poukręca, zrozum nas. Zjedz, ile możesz.

- Dobrze, ale nie dawajcie więcej tyle oliwy do kaszy.

Zgodzili się.

Pierwsza środa w obozie nr 13 - dzień zajęć politycznych. Powiedziałem oddziałowemu, że nie pójdę i wyjaśniłem dlaczego. Przekazał oficerowi politycznemu, a ten komendantowi obozu, ale nie wezwali mnie.

Do obozu przybył nowy etap. Jeden z więźniów przekazał mi dobrze złożony list od Dmitrija Wasiliewicza Minjakowa! Przeczytawszy go, byłem bardzo wzruszony. Okazało się, że kiedy mnie odprawili na etap, to do mojej celi przewieźli Dmitrija Wasiliewicza. Kiedy się dowiedział, że dopiero co tu byłem, prawie się rozpłakał. Dżem go pocieszył: „Napisz list do wujka Koli, a ja swoją pocztą go dostarczę!” I dotrzymał słowa. List drogiego brata i więźnia Chrystusowego dostarczono mi, za co byłem niezmiernie wdzięczny mojemu Panu.

 

ROZDZIAŁ 12

W obozie nr 13 w Zaoziernym, dokąd zostałem wysłany, któregoś razu ustawili cały obóz, żeby poprowadzić na zajęcia polityczne. Stałem w szeregu, ale nie poszedłem ze wszystkimi.

- Bojka! Idź do szkoły! - zawołał na mnie oficer polityczny.

- Ja nie chodzę na zajęcia polityczne.

- Chciałbym z tobą porozmawiać osobiście.

- Zgoda. - odpowiedziałem i, pomodliwszy się w myślach, poszedłem.

Zaprowadził mnie do pustej klasy, usiadł za stołem i uważnie na mnie popatrzył.

- Bojka! Czy zauważyłeś, że ani razu nie przychodziłem na oddział, gdzie przebywasz, dopóki nie zostałem ukarany za ciebie? Miałem spotkanie z politycznym Jarkowym ze Startu i, dowiedziawszy się kim jesteś, nie niepokoiłem cię. Nie zamierzam cię zmuszać do zmiany przekonań. Zajmowali się tobą w Starcie i zostałeś przy swoim. Proszę cię tylko o jedno: nie narzucaj nikomu swoich przekonań i nie namawiaj, żeby nie chodzić na zajęcia polityczne.

- Nigdy tego nie robiłem i nie zamierzam. Ale jeśli ktoś mnie pyta, w kogo wierzę, to świadczę o Chrystusie i pracownikom KGB, i obozowemu naczalstwu, i więźniom.

Rozmawialiśmy na różne tematy przez trzy godziny. Opowiedziałem mu nawet w miniaturze Boży plan zbawienia.

W Zaoziernym byłem dwa miesiące i nikt mnie nie zmuszał do chodzenia na zajęcia polityczne. Ponadto, jeden ze współczujących oficerów przyniósł mi komentarze do Kodeksu Kryminalnego placówek wychowawczych, z których wynikało, że nieuczęszczanie na zajęcia polityczne nie stanowi naruszenia obozowego regulaminu. Nie patrząc na to, wciąż zarzucali obozowemu naczalstwu, że nie siedzę u nich w izolatce. KGB, stwierdziwszy, że oficerowie są do mnie przychylnie usposobieni, czym prędzej załatwiło mi przeniesienie do obozu zamkniętego w Sowgawaniu.

Kiedy przebywałem jeszcze w Zaoziernym, żona poprosiła mnie w liście, żebym napisał wniosek o widzenie, ponieważ w tym obozie ani razu nie siedziałem w SZIZO. Dostałem to pozwolenie, ale dzień wcześniej, zanim doszło do skutku, specjalnie wysłali mnie na etap, żebym nie mógł spotkać się z rodziną.

O wyznaczonym czasie przybyły do Zaoziernego moje dwie córki. Naczelnik wydziału operacyjnego, kiedy je poznał, oznajmił:

- Waszego ojca tylko co wczoraj zabrali…

- Jak to?! Przejechałyśmy przez cały kraj (10tys km. Przyp. Tłum.), a ojca nie ma?! - rozpłakały się córki - Dokąd go zabrali?

- Do Sawgania. Ale musicie wiedzieć, że to jest miasto zamknięte, bez przepustki was tam nie wpuszczą.

- I co my teraz zrobimy? - pytały przez łzy moje dzieci.

- Jadę teraz do zarządu i mogę doradzić, do kogo się zwrócić. Jeśli chcecie, możecie jechać ze mną.

Córki przyjechały do zarządu. Kazano im zaczekać w korytarzu, naprzeciwko gabinetu. Podczas gdy siedziały, ktoś wchodząc, tak trzasnął drzwiami, że się nie domknęły i było słychać jak naczelnik zarządu rozmawia z kimś przez telefon.

- Jeśli pozwolimy Bojce na widzenie, to co powie KGB?! Nie znajdziemy już nigdzie miejsca dla siebie! Bojka i Minjakow to są najgorsi przestępcy!

Po jakimś czasie wezwali córki do gabinetu i kategorycznie oświadczyli:

- Jedźcie do domu! Żadnego widzenia nie będzie!

- My tak długo nie widziałyśmy ojca, czyżby nie miał pan odrobiny współczucia? Przecież należy nam się widzenie!

Ile jednak nie prosiły, wszystko na darmo. Ze złamanym sercem, we łzach przyszły na dworzec i długo nie mogły się uspokoić. Ludzie zwracali na nie uwagę i pytali się, co się stało. Jeden z podróżnych, poruszony w sercu, obiecał przewieźć je do Sawgania i zrobił to. Ale widzenia i tak im odmówiono. W smutku i łzach dojechały do Chabarowska.

A ja po tych wszystkich zdarzeniach, właśnie w Sawganiu, przebyłem zawał serca, po którym dali mi druga grupę inwalidzką. Osłabiony, szedłem pomału z więziennego szpitala do baraku. Kiedy zauważył mnie polityczny, postanowił jeszcze mnie pognębić, licząc pewnie na to, że kolejny zawał będzie dla mnie ostatnim.

- Bojka, były tu twoje dzieci, ale ponieważ nie należy ci się widzenie, odesłaliśmy je do domu. - powiedział i długo, i przenikliwie mi się przyglądał, oczekując mojej reakcji.

- Myśli pan, że w sercach dzieci zostawił pan dobry ślad przez swoją brutalność?! Gdziekolwiek się znajdą, będą opowiadać o waszej bezwzględności!

Przyszedłem do baraku z ciężkim sercem, ale Pan pocieszył mnie kartką od dzieci z Chabarowska. „Tatusiu, żądaj widzenia, nie wyjedziemy, dopóki nie dostaniemy odpowiedzi od ciebie” - napisały. Zwróciłem się do komendanta, ale nawet nie chciał słuchać: „Nie wolno!” I tak moje dzieci pojechały do domu z niczym.

W Sawganiu spotkałem się z Dżemem. Kiedy więźniowie wrócili z pracy, Dżem zebrał 70 osób i zakomunikował:

- Bractwa! To jest wujek Kola, o którym wam opowiadałem. Szybko załatwcie dla niego pościel z magazynku i połóżcie go na dolnym koju!

We wszystkich obozach spałem na górnych kojach. W obozie w Starcie kazali mi ze spuchniętymi nogami wdrapywać się na górę, nie patrząc na moje nadciśnienie i chorobę serca.

- Jak będziesz chodził na zajęcia polityczne, to znajdzie się miejsce na dole!

Dżem wkrótce wyszedł na wolność. Poprosiłem żonę, żeby wysłała mu Biblię, a dla mnie Nowy Testament. Wala wysłała, a Dżem, swoimi kanałami, przekazał go mnie.

Wkrótce kilka osób w obozie nawróciło się do Boga, co wywołało nowy przypływ gniewu u naczalstwa i wsadzili mnie do SZIZO.

 

Ze wspomnień córki, Luby Bojka:

Później tato jednak doczekał się widzenia i wysłał przepustkę dla mnie i mamy. Cztery i pół godziny rozmawiałyśmy z tatą przez stół. Pozwolono nam nawet przekazać tacie jedzenie i troszkę pojadł. Wyglądał trochę lepiej niż w Starcie. Ale nie ukrywał przed nami, że męczy go nadciśnienie: „Gdybyście wiedziały, jak strasznie boli mnie głowa…”

Był jeszcze dodatkowo zmartwiony tym, że przed widzeniem ukradli mu sapogi i zeszyt z cennymi notatkami.

Więźniowie, pomimo zastraszania przez administrację, odnosili się do taty dobrze. Po widzeniu poszedł do pracy. Chłopaki od razu zauważyli, że jest smutny i dowiedzieli się przyczyny. Jeden z więźniów poszedł do dyżurnego i powiedział: „Jak do wieczora wujek Kola nie będzie miał zeszytu i sapog, to urwiemy ci głowę!”

Wieczorem przy koju taty stały nowe sapogi. I zeszyt się znalazł w śniegu koło sztabu, i przynieśli.

Dopóki tato był w Sawganiu, mieliśmy jeszcze jedno widzenie. Przybyliśmy na wezwanie, ale oczekiwaliśmy 7 dni na widzenie. Tato modlił się z jednej strony muru, a my wołaliśmy do Pana z drugiej strony. W końcu dano nam widzenie, ale tylko na dwie i pół godziny. Przez cztery lata, gdy tata odbywał wyrok, nie dostaliśmy ani jednego widzenia.

 

W Sawganiu także nie chodziłem na zajęcia polityczne i komendant obozu bardzo się na mnie zezłościł. Był to wysoki mężczyzna z niskim władczym głosem.

- Bojka, na zajęcia! - ryknął na mnie.

- Nigdzie na nie nie chodziłem i tutaj też nie będę.

- Bojka! Władza radziecka jest silna i mocna, nie zapominaj! I tak cię złamiemy!

- Nie wydaje mi się, obywatelu majorze.

- Mówisz, że cię nie złamiemy?! - rozwścieczony walnął pięścią w stół.

- Nie.

- Zgnoimy cię, Bojka! Zapamiętaj sobie, że wolności już nie zobaczysz!

- Obywatelu majorze, o ile się nie mylę, to kiedyś uczył pan historii?

- Zgadza się.

- Wie pan, kim był Czyngis - Chan?

- Wiem.

- A gdzie on jest teraz?

Komendant starł ręką kurz i milczał.

- Wie pan również, jak potężne było imperium rzymskie, ale co z niego zostało? Gdzie jego siła?

Podczas rozmowy stałem cały czas koło drzwi, a komendant siedział za biurkiem.

- Obywatelu majorze. - powiedziałem spoglądając mu w oczy - Przyjdzie czas, że i wasza władza się skończy… Nie będzie już was.

- Ach ty kontrrewolucjonisto!

- Proszę wybaczyć, ale ja mówię prawdę. W doczesnym życiu nie ma nic wiecznego. Dzisiaj jesteście silni i mocni, i sprawujecie władzę, a jutro staniecie się nikim, i już was nie będzie!

- Won z gabinetu!!! - zaryczał swoim basem.

Myślałem, że od razu wsadzi mnie do izolatki, ale zrobił to dopiero po jakimś czasie i wsadził mnie na 15 dni.

W sierpniu 1983r. (po upływie ponad roku) przywieźli mnie znowu do obozu we wsi Start.

- Wrócił! - ze złowrogim tonem powitał mnie komendant - W końcu cię wykończymy!

I zaczęło się, 6 miesięcy w oddzielnej celi (żeby nie mieć kontaktu z innymi więźniami) i znowu izolatki - straciłem już rachubę. Walczyli ze mną bardzo brutalnie, tak aby całkowicie mnie zniszczyć. Obozowe naczalstwo dostało rozkaz, żeby nie tylko mnie złamać, tak abym wyrzekł się Boga, wiary i swojego bractwa, ale żebym stał się konfidentem i pracował dla nich. Chcieli żebym szedł z nimi „w jednym szeregu” - to było ich ostatecznym celem i do tego starał się zmusić mnie komendant. Ponieważ jednak nie dawałem im żadnej nadziei, że tak się może stać, postanowili mnie „zgnoić”, o czym otwarcie mi oświadczali, będąc przekonani, że uda im się to zrobić zupełnie bezkarnie.

- Nie byłeś na zajęciach politycznych! - zauważył naczelnik oddziału o zaostrzonym reżimie - Możemy zawrzeć ugodę: przychodź na zajęcia i zatykaj uszy watą, nie musisz słuchać, chcesz to śpij , byle byś był. - podstępnie i chytrze ugadywał mnie on.

W tym okresie był w obozie oddelegowany, z mojego powodu, pracownik KGB. Najmniejsze ustępstwo z mojej strony mogło być od razu ocenione jako oznaka mojej zgody na pójście z nimi na współpracę. Oprócz tego stała obecność w obozie pracownika Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego (KGB) sprawiała wśród pracowników duży stres, bo obawiano się go, a to z kolei wywoływało nadzwyczajną brutalność w postępowaniu ze mną. Za każdą nieobecność na zajęciach politycznych pisano na mnie raport.

Wyszedłem z izolatki i jak zawsze, nie poszedłem na zajęcia. Wezwano mnie do sztabu. Pomodliłem się i poszedłem.

- Bojka, wypisuję dla ciebie nowe skierowanie do izolatki.

W tym momencie wszedł oficer polityczny.

- Ty znowu tutaj?! Nie masz jeszcze dość? - zapytał mnie.

- Obywatelu naczelniku, dla mnie, cierpieć dla Chrystusa, to wielka i niezasłużona cześć. Jestem nie tylko gotów dla Niego cierpieć, ale i umrzeć. Proszę sobie wyobrazić: cierpieć dla Króla królów i Stwórcy Świata.

- Bojka ma coś nie w porządku z głową. - popukał się w czoło oficer polityczny - Niech idzie na razie do izolatki.

Zrozumiałem, że zamyślają coś niedobrego. Odsiedziałem 15 dni i wysłano mnie do krajowego szpitala psychiatrycznego w Birobidżaniu. Miałem tam bardzo długą i dogłębną rozmowę z głównym lekarzem. Opowiedziałem mu o sobie i oczywiście złożyłem świadectwo o Chrystusie.

- Bardzo ciekawie się z panem rozmawia. Chciałbym się dowiedzieć więcej o Bogu. Jest pan normalnym człowiekiem! 

Więźniów, którzy uwierzyli przez moje świadectwo, również wozili do psychiatryka, ale wracali do więzienia z orzeczeniem: „Brak odchyleń psychicznych.”

Nie udało się moim oprawcom umieścić mnie w szpitalu psychiatrycznym, to wymyślili nowy podstęp. Nie zdążyłem wyjść z izolatki, jak wezwał mnie do sztabu dowódca oddziału operacyjno- reżimowego. Pomodliłem się i poszedłem do sztabu. Stanąłem jak zwykle koło drzwi.

- Nikołaju Jerofiejewiczu, niech pan usiądzie. - podsunął krzesło - Musimy poważnie porozmawiać.

- Proszę mówić, ja postoję.

- Nie, proszę przyjść tu i usiąść! - z naciskiem powiedział operacyjny.

„Panie, proszę, pomóż i umocnij mnie. Mów Ty sam przez moje usta” - pomodliłem się w myślach i usiadłem.

- Nikołaju Jerofiejewiczu. - zaczął ogródkami - W naszym obozie jest ponad 2 tysiące więźniów. Na kuchni wszyscy kradną, podmieniają, sprzedają. Skargi doszły aż do Moskwy. Zachodzimy w głowę, kogo postawić na dziale żywieniowym? Naczalstwo jednogłośnie przedstawiło pańską kandydaturę. Tylko pan spośród więźniów, ze swoją uczciwością, nadaje się na to stanowisko. Będzie panu pomagała kobieta z wolności. Do pańskiej dyspozycji będą wszystkie produkty, może pan jeść wszystko, co zechce i poprawić się, byle tylko zaprowadził pan ład na kuchni. Więźniowie pana szanują i będą pomagać. Nie będzie pan musiał chodzić na zajęcia polityczne...

Naobiecywał mi „złote góry”, a ja, modląc się, zrozumiałem, że to kolejna zasadzka.

- Tylko z tego powodu wezwał mnie pan?! Wybaczy pan, ale ja służę kościołowi. Łapanie złodziei to wasze zajęcie, to nie wchodzi w moje kompetencje.

- Nikołaju Jerofiejewiczu, nie będzie pan się wysilał fizycznie. Do pana obowiązków będzie należało tylko przyjęcie towaru i dopilnowanie, żeby wszystko znalazło się w garnku i gotowało, a nie rozeszło się nie wiadomo gdzie. Proszę nam pomóc. - nie przestawał namawiać.

- Nie. - odpowiedziałem i skierowałem się w stronę drzwi.

Złapałem już za klamkę.

- Niechże pan zaczeka! To niech się pan chociaż zgodzi pracować na krajalni chleba.

- Nakroić chleba dla dwóch tysięcy więźniów?! Mam nadciśnienie, moje serce nie wytrzyma takiego obciążenia. Nie mogę pracować na nocną zmianę.

- Da pan swoją porcję jakiemuś więźniowi, a on wszystko zrobi za pana.

- Nigdy nikogo nie wykorzystywałem.

- Nikołaju Jerofiejewiczu, przecież jest pan uczciwym i porządnym człowiekiem?

- Zawsze uważaliście mnie za najgorszego łajdaka, czyż nie? - uśmiechnąłem się i zamknąłem za sobą drzwi.

Wróciłem do baraku, a oddziałowy dalej kontynuował kuszenie:

- Bojka, zwolniła się ciepła posadka, nie chcesz stróżować w magazynku? Tam można nocować i spędzać całe dnie. Zawsze będziesz najedzony i nie będziesz musiał chodzić na zajęcia polityczne.

- Nie, nie i jeszcze raz nie!

- Nie będziesz więcej w izolatce!

- Lepiej w izolatce niż w magazynku.

Było dla mnie jasne, że chcą znaleźć byle powód żeby oskarżyć mnie o nowe przestępstwo. Jak oni się nie starali, żeby tylko wprowadzić mnie w grzech! Pewnego razu przybiegł ze sztabu dyżurny i krzyczy:

- Wujku Kola! Przyjechała do ciebie wierząca siostra!

Wiedziałem, że w Komsomolsku nad Amurem była grupa wierzących. Przez swoich krewnych, którzy pracowali w obozie i w szkole, przekazali mi Ewangelię Jana. Myślałem, że i tym razem ktoś z nich ośmielił się na spotkanie ze mną. Pomodliłem się, a w sercu czuję niepokój. Przyszedłem pod szkołę, która znajdowała się obok budynku sztabu i modliłem się: „Panie, jeśli to od Ciebie, to Ty możesz przygotować to spotkanie”

Nie wszedłem od razu do szkoły, ale spacerowałem sobie powoli wokoło. Nagle w szparze okna zobaczyłem postać „siostry”. Po jej ubiorze i zachowaniu zrozumiałem, że to kolejna pułapka. Jeślibym do niej podszedł, zrobiono by nam zdjęcia ukrytą kamerą i zaczęliby potem szantażować: „Z kim to Bojka się spotyka?” Prawie biegiem uciekłem z tamtego miejsca, nie przestając dziękować Bogu, za to, że mnie uchronił.

Jeśli chrześcijanin boi się urazić Boga, jeśli jest czujny, to ile by nie zastawił sieci wróg ludzkiej duszy, to Pan zawsze w cudowny sposób uchroni Swojego wiernego sługę.

W międzyczasie, kiedy nie byłem w izolatce, wysłali mi wojującego ateistę, mając nadzieję, że ten mnie przekona. Przedstawiłem mu filary nauki o Bogu i Biblii. Stał na swoim, że nie wierzy w Boga, tylko w los.

- A co to takiego los? - zapytałem go.

- Przeznaczenie. - odparł rozumnie.

- Jak to jest, że wierzy pan w przeznaczenie, a w Tego, który o nim zdecydował - nie? Kto oprócz Boga kieruje losem ludzi? To jest tylko w Bożej mocy!

Niedługo potem przybył do obozu prokurator i, jakby ni stąd, ni z owąd, zagadnął mnie:

- Bojka, opowiedz mi coś o Chrystusie.

- A wierzy pan w Chrystusa, chociażby jako w postać historyczną?

- Naukowo tego nie dowiedziono. - powiedział wzruszając ramionami.

- Pewnie jest pan Marksistą?

- To oczywiste, wszyscy komuniści są naśladowcami Marksa.

- Proszę mi powiedzieć, jeśli nie byłoby Marksa, czy miałby swoich naśladowców?

- Nie.

- No proszę, sam pan sobie odpowiedział. Jeśliby nie było Chrystusa, to skąd wzięliby się chrześcijanie?

- Logicznie myślisz!

- Nie myślałbym na pewno, jeśliby Pan nie dał mi swojego objawienia.

Rozmawiając z ludźmi, nigdy nie wiesz, na jakie pytania przyjdzie ci odpowiadać, ale kiedy przebywasz w nieustannej, modlitewnej społeczności z Bogiem, to On posyła ci potrzebne odpowiedzi, jak napisano u Izajasza: „Żadna broń ukuta przeciwko tobie nic nie wskóra, a każdemu językowi, który w sądzie przeciwko tobie wystąpi, zadasz kłam” (Ks. Izajasza 54,17).

Pewnego razu oddziałowy, z wyraźnie złymi zamiarami, rzekł do mnie:

- Bojka, napisz wyjaśnienie, dlaczego nie chodzisz na zajęcia polityczne, ani do kina.

- Naczelniku, ile można pisać? Macie całą stertę moich wyjaśnień.

- Ale proszę o napisanie jeszcze raz.

Pomodliłem się i na dwóch kartkach w kratkę napisałem:

„Wyjaśnienie bezprawnie skazanego Bojka z art.138 par.2 i art. 209 par.1 KK USRR. Jestem działaczem odessko-peresypskiego zboru zjednoczonego przez Radę kościołów. Jestem przekonanym chrześcijaninem i za wiarę w Chrystusa jestem, nie tylko gotów cierpieć, ale i umrzeć. A kim wy jesteście? Jeszcze nikt was nie prześladuje, a już naruszacie nauki waszych wodzów. (I załączyłem cytaty z przemówień wodzów komunizmu.) Muszę wam powiedzieć, że wszelka przemoc z waszej strony jest oznaką waszej ideologicznej bezsilności…”

Wyjaśnienie wyszło dość obszerne. Kiedy skończyłem, oddałem je oddziałowemu.

Na drugi dzień wieczorem wezwali mnie do sztabu. Pomodliłem się i zapukałem do drzwi gabinetu. Zameldowałem się, jak należy i stoję. Po gabinecie przechadzało się dwóch majorów z dowództwa. Za biurkiem siedział podpułkownik, a przed nim leżało moje wyjaśnienie.

- Bojka, piszesz, że jesteś przekonanym chrześcijaninem. Jak to udowodnisz?

- W wyjaśnieniu jest wyraźnie napisane, że dla Chrystusa jestem gotów, nie tylko cierpieć, ale i umrzeć.

- Napisać można cokolwiek! To wszystko bzdura! Udowodnij to!

W myślach zawołałem do Pana i zapytałem go:

- Proszę mi powiedzieć, jest pan prawdziwym komunistą?

- Tak.

- Żeby się przekonać, kto z nas jest prawdziwy, a kto nie, wystarczy postawić mnie i pana pod ścianą i rozstrzelać, wtedy się okaże, kto jest kto.

- 15 dni karceru!! - zakrzyczał wściekły major.

- Idziemy Bojka! - usłużnie pociągnął mnie dyżurny.

- Przepraszam panie oddziałowy, ale oni przecież przyjechali do mnie z dowództwa żeby porozmawiać. Zdążę do karceru.

- Idziemy, idziemy! - pociągnął mnie za rękaw - Bo jeszcze ci dołożą.

- Niech dołożą i 100 lat - co to jest w porównaniu do wieczności! – powiedziałem, wychodząc z gabinetu.

Naczalstwo interesowało się bardzo, czym ja się zajmuję w SZIZO i o czym rozmawiam z więźniami. Postanowili więc to sprawdzić. Dyżurny odpowiedzialny za izolatki zdjął buty i w skarpetkach podszedł do mojej celi i przyłożył ucho do drzwi. W tym momencie z celi na przeciwko rozległ się gromki głos: „No ładnie, naczelniku, nie dość, że podglądacie, to jeszcze i podsłuchujecie!?” Dyżurny momentalnie odskoczył od drzwi, wziął pod pachę swoje buty i się oddalił.

Obozowe naczalstwo nie mogło w żaden sposób zrozumieć, z jakiego powodu więźniowie odnoszą się do mnie z takim szacunkiem. A swój stosunek do mnie więźniowie przejawiali bardzo wyraźnie. Na przykład, gdy prowadzono mnie do izolatki, na całym oddziale następowało ożywienie i ze wszystkich cel dobiegały okrzyki: „Wujka Kolę do nas! Z nim szybko mija czas!”

W 1985r. mój wyrok - 5 lat obozu o zaostrzonym reżimie - dobiegał końca. Ostatnie pół roku przebywałem w osobnej celi. Jak tylko wyszedłem, spotkał mnie dowódca sekcji operacyjnej.

- Bojka! Z okazji 40-lecia zwycięstwa oczekiwana jest wielka amnestia. Masz szansę wyjść na wolność. Brałeś udział w wojnie, jesteś inwalidą. Napisz tylko, że wyrzekasz się wiary w Boga, a wszystkie twoje problemy pozostaną za tobą. Twoje miejsce nie jest w obozie, ale w kościele. Masz rodzinę…

- Nie potrzebuję wolności za taką cenę. Nigdy nie zamienię życia wiecznego, za doczesne.

Później wezwał mnie polityczny i również proponował kompromis, ale i jemu odmówiłem. Kiedy wziął mnie na rozmowę oficer operacyjny, to otwarcie mi oznajmił, że wyszedł nowy artykuł Kodeksu Karnego, mówiący, że za systematyczne naruszanie regulaminu obozowego, jest 3 lata pozbawienia wolności.

- Chcecie mnie sądzić za nieuczestniczenie w zajęciach politycznych. Ale, co pan osobiście by powiedział, jeśliby pana, jako ateistę i komunistę, terroryzowano i osądzono tylko za to, że kategorycznie odmówił pan uczestnictwa w obrzędach religijnych i modlitwach.

Oficer przez chwilę milczał i przyglądał się, a później zaczął od nowa:

- Nie daliśmy rady cię złamać przez 5 lat, to dołożymy jeszcze 3 i zastosujemy wszystkie możliwe formy przymusu, żeby cię złamać.

- Na darmo naczelniku. Bóg pomoże mi wytrwać i w to twardo wierzę.

- Zgnoimy cię i więcej wolności ani swoich dzieci nie zobaczysz.

- Jak zadecyduje Pan, tak i będzie w moim życiu.

Po tym, jak otwarcie mi grożono nowym wyrokiem, zaczęła się zakulisowa gra. Obawiając się, żebym o pogróżkach nie poinformował bliskich, zaczęli mnie uspokajać. Do naszego baraku przyszedł dyżurny i powiedział:

- Wujku Kola! Wyjdziesz na wolność!

- Kto ci to powiedział?

- Dowódca oddziału specjalnego przygotował spis 28 więźniów, którzy brali udział w wojnie i są inwalidami. W tym spisie jest i twoje nazwisko.

Po jakimś czasie wezwano do sztabu 28 więźniów, a mnie pośród nich. Ubrano każdego w biały kołnierzyk i czarny krawat, i sfotografowano, żeby przygotować dokumenty do wyjścia na wolność.

- Dokąd pojedziesz? - pytali mnie wszyscy.

- Do siebie, do domu oczywiście!

Wydawało się, że można się odprężyć, nadchodzi dzień uwolnienia, a tu wzywa mnie polityczny i po tonie rozmowy zrozumiałem, że jednak zamierzają mnie osądzić:

- Nikołaju Jerofiejewiczu! Szkoda mi pana. Jest pan dobrym człowiekiem, ale dostaliśmy specjalne zadanie, żeby wszelkimi sposobami pana złamać i zgnoić, ale na wolność żywego nie wypuszczać. Po co ma się pan męczyć? Przecież możemy się dogadać...

Długo składałem mu świadectwo o Bogu, o zbawieniu, o sensie życia i na odchodne powiedziałem:

- Jeśli pan by uwierzył w Boga i został chrześcijaninem, to też postąpiłby pan tak samo. Za wiarę w Boga można cierpieć i 100lat. Oto pan nie boi się cierpieć wiecznie w piekle, a mnie straszy pan chwilowymi niedogodnościami? Dla wieczności warto wszystko wycierpieć!

- Bojka! Jeśli to wszystko, o czym pan mówi, jest prawdą, to jest pan najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

- Tak, to prawda, jestem naprawdę szczęśliwy, że poznałem Boga i służę Mu!

 

ROZDZIAŁ 13

28 maja, zamiast wyjścia na wolność, zostałem wysłany etapem do obozu w Komsomolsku nad Amurem.

Nie pozwolili mi nawet napisać kilku słów do rodziny. Poprosiłem więźniów, żeby dali znać do mnie do domu, że nie zostałem oswobodzony. Moja prośba została spełniona. Rodzina dostała list, że zostałem wysłany etapem do obozu, a od administracji obozowej żona otrzymała pismo, że zostałem zwolniony.

 

Ze wspomnień córki, Luby Bojka:

Mijał piąty rok odsiadki taty. Przed nim było jeszcze zesłanie. Mama i my, wszystkie dzieci, uzgodniliśmy między sobą, kto i kiedy pojedzie do taty, aby wszyscy po kolei z nim byli.

Przez trzy miesiące, od marca do maja, nie otrzymywaliśmy od taty żadnych listów.

Pod koniec maja przyszło pismo z administracji obozu, czy zgadzamy się zameldować tatę w domu. Wysłaliśmy natychmiast telegram: „Zgadzamy się! Czekamy na tatę w domu!” Nie wierzyliśmy jednak, że tatę uwolnią, bo nie raz już nas oszukiwano i odmawiano należnych nam widzeń.

Później się okazało, że w tym właśnie czasie, gdy nam wysłali to pismo o uwolnieniu, tacie założono nową sprawę karną i przeniesiono go do izolatki. Sprawa szła pełną parą, a nas uspokajano fałszywymi informacjami, żeby ani rodzina, ani kościół nie podniósł szumu i nie zaczęły się petycje i wstawiennictwa w różnych organach. Brak prawdziwych informacji nas bardzo martwił i w końcu postanowiliśmy jechać do taty.

 

Kiedy moje córki przybyły do więzienia w Komsomolsku nad Amurem, zaczęły składać zapytania, czy ja się tam znajduję? Odpowiedziano im, że nie. Pojechały do obozu w Starcie. Osiągnęły pozwolenie na spotkanie z komendantem obozu.

- Przysłaliście nam pismo o uwolnieniu ojca, a jego do tej pory nie ma w domu. Gdzie on jest?

- Jakie pismo?! - zdziwił się, jakby nic nie wiedział, komendant - Pokażcie mi to pismo!

Córki, nie mając doświadczenia, oddały mu pismo. Złapał je i w tejże chwili porwał na kawałki.

- Wasz ojciec jest w więzieniu! W izolatce śledczej nr 2 w Komsomolsku nad Amurem! Wkrótce będziemy go sądzić! - oświadczył cynicznie komendant obozu.

- Byliśmy w Komsomolsku nad Amurem! Powiedzieli nam, że go tam nie ma.

- Jedźcie! On tam jest!

Dzieci wróciły do Komsomolska, ale widzenia i tak nie otrzymały.

Śledztwo trwało miesiąc. W tym czasie Pan, przez moje świadectwo, skierował na drogę zbawienia dwóch przestępców, którzy siedzieli ze mną w celi. Za tą wielką, Bożą miłość, okazaną nieszczęsnym grzesznikom, byłem tak wdzięczny, że z radości płakałem, zdając sobie jednocześnie sprawę, że nie ma w tym żadnej mojej zasługi. Pan posilał mnie dzięki modlitwom kościoła. We wszystkich obozach, gdzie przebywałem, Pan dotykał dusz grzeszników i oni się nawracali. Powstawały grupki od 5 do 12 osób i było to dla mnie wielkim pocieszeniem i zbudowaniem.

Prawie w tym samym czasie (14 maja 1985r.), co rozpoczęto nowe postępowanie karne przeciwko mnie, w peresypskim zborze w Odessie aresztowano trzech prowadzących braci, którzy przez jakiś czas prowadzili nabożeństwa w konspiracji. Przetrzymano ich 7 dni, a później, samochodem, zawieziono pod dom, w którym odbywało się nabożeństwo.

- Oto wasi bracia! - oświadczyli funkcjonariusze milicji - Nikt ich nie szuka! Sami się chowali, bo nie chcieli być w domu! Komu oni potrzebni - niech sobie znajdą robotę i żyją normalnie!

Jednych wypuszczali, a przeciwko innym rozpoczynali nowe postępowania karne, a jeszcze innych wzywali na rozmowy i podstępnie nakłaniali do współpracy ze służbą bezpieczeństwa.

 

Ze wspomnień córki, Luby Bojka:

1 lipca 1985r. rozpoczęła się rozprawa sądowa taty. Na sali sądowej było obecnych 6 osób. My - dwie córki, a także brat i siostra z peresypskiego kościoła.

Boczne drzwi zostały otwarte i wprowadzono tatę. Był chudy i zarośnięty, tylko oczy się uśmiechały. Kiedy podszedł do ławy oskarżonych, skłonił się na kolana. Weszli sędziowie i prokurator. Tata nie usłyszał, bo się modlił i nie wstał.

Odczytano akt oskarżenia, który mówił, że: „N. J. Bojka, odbywając wyrok pozbawienia wolności w obozie we wsi Start, pod pretekstem przekonań religijnych, nie wziął udziału w ani jednych zajęciach politycznych, przez co złośliwie naruszył rozkaz nr 110 komendanta obozu „O porządku odbywania zajęć politycznych” i punkt nr 9 regulaminu wewnętrznego.”

Pierwszym świadkiem był oddziałowy. Mówił cicho i niepewnie o tym, że tata ma zły stosunek do pracy:

- A czy ja w ogóle pracowałem? - spytał go tata.

- Nie.

- Znaczy, że nie pracowałem, ale mam zły stosunek do pracy?! Przecież jestem inwalidą II grupy!

Świadek się zmieszał.

Następny świadek - zastępca komendanta obozu - ku ogólnemu zdziwieniu powiedział:

- Bojka jest pracowity! Kiedy gdzieś trzeba posprzątać, pozamiatać, to zawsze jest pierwszy. Źle, że nie uczęszcza na zajęcia polityczne. Jego pobyt w obozie to jedno wielkie naruszenie prawa, bo ciągle prowadzi tam swoją agitację. Więźniowie słuchają go i ze wszystkimi problemami biegają nie do mnie, ale do niego. Kiedy zamykamy go w SZIZO, z każdej celi krzyczą, żeby wujka Kolę dać do nich!

 

Na rozprawie otwarcie mówiłem:

- Jakże jasno widać, że dzisiaj cały świat tkwi w złym. Imię Boże jest lżone przez was, obywatele sędziowie, i przez cały bezbożny świat, a przez nas - wiernych chrześcijan, doznaje czci i chwały. Wypełniają się słowa Chrystusa: „Szczęśliwi jesteście, gdy wam złorzeczyć i prześladować was będą, i kłamliwie mówić na was wszelkie zło ze względu na Mnie! Radujcie i weselcie się, albowiem zapłata wasza obfita jest w niebie!” (Ew. Mateusza 5,11-12). Ja także się cieszę, obywatele sędziowie, że mnie - niegodnemu starcowi, Pan dał tę wielką, niezasłużoną łaskę, że mogę, nie tylko w Niego wierzyć, ale i cierpieć dla Jego Świętego Imienia i Jego Kościoła. Dziękuję za to Bogu! Czy chcecie tego słuchać, czy nie, ale powiem wam, że Ewangelia będzie głoszona na świadectwo wszystkim narodom, w tym i rosyjskiemu, i wtedy przyjdzie koniec!

 

Ze wspomnień córki, Luby Bojka:

W drugim dniu rozprawy, sędzia zapytał tatę:

- Co to jest wiara? Na czym ona polega?

- Miłuj Pana, Boga twojego, a bliźniego swego jak siebie samego - w tym jest sedno wiary. - odparł tata.

Sędzia, przypatrując się tacie, ze zdziwieniem zapytała:

- Bojka, dlaczego nie interesuje pana, ile ton rudy żelaza wydobywa się u nas w kraju?

- Jeśli zacznę się tym interesować, to kto wie, co moglibyście mi jeszcze przypisać…

- Czemu nie interesuje pana, ile mleka nadoiła przodująca dojarka rejonu Chabarowskiego?

- Ja tego mleka nie widzę, dlatego mnie nie interesuje.

 

W tym dniu mówiłem w sądzie to, co Pan kładł mi na serce. Nikt się nie sprzeciwiał i nikt nie mógł podważyć moich dowodów.

- Człowiek jest stworzony, by żyć wiecznie i dla chwały Bożej - oto jedyny, rozumny cel naszego życia. A śmierć - to nie jest koniec dla żadnego człowieka.

- Bojka, jest pan o tym przekonany? - upewniała się sędzia.

- Jestem przekonany.

- Wierzy pan, że jest życie pozagrobowe i że istnieje Bóg?! - w jej głosie brzmiała drwina i pogarda.

- Głęboko w to wierzę i za tą wiarę siedzę w więzieniu! Cieszę się, że dzisiaj mogę wam zaświadczyć o tej niezmiennej prawdzie.

- Jest pan fanatykiem! - próbowała mnie oskarżyć - Umrze pan i zgnije, i na tym koniec! - kontynuowała swoje wywody - Ja jestem ateistką - także umrę i zgniję, i na tym koniec! Nie ma żadnej wieczności i życia pozagrobowego!

- Obywatele sędziowie, myślę, że znana jest wam taka fraza ze Słowa Bożego: „Co człowiek posieje, to i żąć będzie”?

- Tak znana. - pospiesznie potwierdziła swoją wiedzę sędzia.

- Czy to prawda?

- Prawda. - zgodziła się sędzia.

- W obozie siałeś swoją propagandę, a teraz dostaniesz wyrok! Oczywiście, że to prawda! - wtrącił się do rozmowy prokurator.

- To znaczy, że obywatel prokurator też wierzy w prawo siewu i zbioru?!

- Sens tych słów jest prawdziwy. - potwierdził prokurator.

- A ja znam ludzi, którzy zajmując wysokie stanowiska państwowe, popełniali straszne przestępstwa. Nigdy za to nie byli skazani i nie siedzieli w więzieniu, i pogrzebano ich z wielkimi honorami. Jeśli przyznajecie, że ta biblijna fraza jest prawdziwa, to powiedzcie, kiedy ci przestępcy zbiorą to, co, nie myśląc, posiali?

Prokurator i sędzia milczeli wzburzeni.

- W Biblii jest napisane, że człowiek umiera, a potem jest sąd. Kimkolwiek by nie był, to jeśli za życia nie zebrał tego, co zasiał, to zbierze po śmierci! Potem będzie sąd, przed którym nikt się nie ukryje! Życie pozagrobowe to fakt, a fizyczna śmierć to jeszcze nie koniec!

Moi oskarżyciele milczeli, niektórzy oblali się rumieńcem, nie wiem, czy ze wstydu, czy od irytacji. Milczenie przerwał prokurator.

- Bojka! Walczymy ze złem w obozach, a pan swoją propagandą psuje naszą młodzież!

- Pan wybaczy. Wasza młodzież jest tak zepsuta, że już nie ma gdzie dalej pójść. Przy okazji może mi pan powie, co pan rozumie przez zło? Zanim się zacznie z nim walczyć, trzeba wiedzieć, czym ono jest.

- Zło to pojęcie abstrakcyjne. - odparł prokurator.

- A morderstwa, gwałty, kradzieże, czy to tylko teoria oderwana od praktyki? Abstrakcyjne pojęcia nie mające poparcia w praktyce?

Prokurator zrozumiał nieprawdziwość swoich przekonań.

- Zło to negatywna siła, zgadza się pan?

- Tak, zgadzam się. Siła.

- I oczywiste, że nie elektryczna, nie mechaniczna, a duchowa. Przenosi tą siłę diabeł. Walcząc z tym złem, mówiąc obrazowo, obrywacie gałązki, zostawiając nietkniętym pień i korzeń, z którego to zło wyrasta, ponieważ nie wierzycie w realnie istniejąca, diabelską siłę, która pokonała prawie cały świat, w tym i was! Stajecie się orężem w rękach diabła, gdy czynicie zło, sądząc niewinnego człowieka i to świadomie.

Cierpliwość prokuratora się wyczerpała. Wzburzony zażądał, żeby skazać mnie na 5 lat według najsurowszego prawa.

- Przecież on nawet dwóch lat nie przeżyje… - powiedziała półszeptem, nachyliwszy głowę do prokuratora, sędzia.

- Bojka był prezbitrem! To on zorganizował peresypski zbór! Werbował młodzież! Urządzał dziecięce i młodzieżowe kółka muzyczne! - z zapałem wymieniał moje „przewinienia” prokurator i nijak nie potrafił się uspokoić.

- Jeśli wierzysz w Boga, to dlaczego On cię nie uwolni?! - nie zapytał, lecz oskarżył mnie prokurator.

- Chrześcijan zawsze prześladowali, i nas będą prześladować - to jest przepowiedziane.

Pozwolili mi wygłosić mowę obronną:

- Proszę mi pozwolić przeczytać wiersz.

- Proszę bardzo. - nie sprzeciwiła się sędzia.

- Zaczyna się od dobrze znanego wierzącym psalmu: „jest wiele na świecie wspaniałych nauczań, jak walczyć z nieszczęściem, jak zwyciężać zło…”:

 

Jest wiele na świecie wspaniałych nauczań

Jak walczyć z nieszczęściem, jak zwyciężyć zło

Lecz tyle już było na świecie pokoleń

A ludzie nie umieją, nie czyniąc zła, żyć

 

Naukę Chrystusa wszyscy znają

Ale przeciwko niej każdy żyje

Słabego uciska, przed silnym się kłania

A ludzkie łzy wciąż płyną i płyną

 

Naprawdę tak trudno z nieprawdą się rozstać?

Naprawdę tak trudno nie krzywdzić drugiego?

Naprawdę tak trudno odwrócić się od zła?

I miłować każdego jak przykazał Bóg?

 

Dzisiaj nas znów do ciemnicy wrzucają

Za to, że ofiarnie służymy Chrystusowi

Z rodziną i przyjaciółmi nas rozdzielają

Ale my zawsze stoimy wytrwale!

 

A Kościół Chrystusa jest niezwyciężony!

Bo z nami Zbawiciel, On naszą tarczą pewną!

Od strzał oszczerstwa, fałszu i przemocy

On Swą prawicą nas ochroni

 

I wkrótce ujrzycie tą obronę

Kiedy Chrystus zabierze Swój Kościół do Siebie

Wtedy dla ziemi rozpocznie się wielkie biada!

Szczęśliwy ten, kto teraz odnajdzie drogę Prawdy

 

Za Bożą prawdę, za Bożą sprawę

W starości mych lat wyruszam w bój

Za Kościół Chrystusa, za braci kochanych

Z radością składam siebie w ofierze!

 

Ledwo skończyłem czytać wiersz, jak prokurator zerwał się i wykrzyczał jednym tchem:

- Dołożyć Bojce jeszcze pół roku za wiersz !!!

- Obywatelu prokuratorze, w pańskim wnętrzu kipi od złości, ona jest od diabła.

Prokurator opuścił głowę.

- Bojka, niech mi pan da ten wiersz, chcę go przepisać. - nieoczekiwanie odezwała się sędzia.

Podałem jej kartkę. Poprosiła sekretarkę o przepisanie, a sama przewertowawszy akta, znalazła mój list, który napisałem do przestępcy, który się nawrócił i siedział dwa razy po 15 lat za morderstwo, i także kazała przepisać.

Po naradzie ogłoszono wyrok:

„Uznaje się winnym N. J. Bojka i skazuje na 2 lata pozbawienia wolności z art. 1883 par.1 KK RSFSR. Początek wyroku liczyć od 12.04.1985r.”

 

Ze wspomnień córki, Luby Bojka:

Po ogłoszeniu wręczyłam drogiemu i kochanemu tatusiowi bukiet kwiatów. „Tatusiu, to za spokój i męstwo”. „Dziękuję.” - odpowiedział.

 

Nieogolony, bardzo wychudzony i osłabiony po trzydniowym poście, wywołałem współczucie u żołnierzy, którzy mnie konwojowali.

- Możecie dać wszystko co przynieśliście, niech się naje…

Zaprowadzili mnie do pokoju dla skazanych. Było bardzo gorąco i nie mogłem dużo zjeść. Wypiłem kompot. Wyszedłem z pokoju z kwiatami.

- Bojka, choć my pana szanujemy, to nie możemy iść przez miasto uzbrojonym w automaty konwojem i z kwiatami.

- To co mam z nimi zrobić?

- Niech pan komuś odda.

Nikogo nie było w pobliżu i położyłem kwiaty na ławce.

Przez główne ulice konwojowali mnie jak należy - jeden z przodu, drugi z tyłu, a później gdy zobaczyli, że nie ma nikogo z dowództwa, to szli obok i rozmawialiśmy o sensie życia ludzkiego, o Chrystusie, o zbawieniu, dlaczego wierzę w Boga i co mi ta wiara daje.

- Za co tego człowieka skazali??! To niepojęte! - ze współczuciem mówili żołnierze.

Doszliśmy do więzienia. Patrzę, a tam czeka żona z córką.

 

Ze wspomnień córki, Luby Bojka:

Po ogłoszeniu wyroku pozwolili tacie zjeść i wyprowadzili, a my z mamą poszłyśmy w kierunku więzienia. „Luba, prowadzą tatę!” - mama zauważyła idący z tatą konwój. Tata rozmawiał z nimi jak z przyjaciółmi. Okazało się, że nie przysłali po nich samochodu i żołnierze prowadzili tatę przez całe miasto piechotą. Od razu podbiegłyśmy do taty. Prosił, żeby mu przekazać laczki, bo miał tylko sapogi (obuwie z wysokimi cholewami Przyp.Tłum.) i było mu w nich bardzo gorąco.

- Tatusiu dlaczego jesteś taki wyczerpany?

- To nic, ja nie narzekam, „bo jeśli nasz zewnętrzny człowiek niszczeje, to wewnętrzny każdego dnia się odnawia.”

- Kola, kościół trzy dni pościł i modlił się o ciebie. - powiedziała mama.

- Bardzo dziękuję! Ja także pościłem w czasie rozprawy.

- Dlaczego w sądzie nie mówili nic o zesłaniu?

- Zesłanie będzie! Waleczko, nie martw się, wszystko będzie dobrze. Nie poddawajcie się! - tata pomachał ręką i zniknął za bramą więzienia.

 

Wprowadzili mnie do więzienia, przeszukali i zabrali wszystko, co było dla mnie cenne - zapiski, listy, nawet wyrok sądu, który powinienem mieć przy sobie.

 

ROZDZIAŁ 14

Ze wspomnień córki, Luby Bojka:

14 lipca 1985r. tatę dostarczono do obozu we wsi Elban w rejonie amurskim Chabarowskiego kraju. A na 18-19 września tacie wyznaczyli w końcu widzenie. Przyjechałyśmy spóźnione. Podeszłyśmy do budynku administracji. Żołnierz z konwoju poprosił:

- Za chwilę będą prowadzić oddział więźniów. Żeby uniknąć nieprzyjemności, proszę wejść na I piętro.

Złapałam za walizkę i torbę. Żołnierz zaoferował pomoc. Złapał za walizkę i mocno przechyliło go na bok.

- Jak wyście wiozły taki ciężar?! - zdziwił się.

- Wiozłyśmy i niosłyśmy przez cały kraj. - odpowiedziała mama.

Przyszła kobieta z kontroli, sprawdziła nasze paszporty i kategorycznie oznajmiła:

- Na widzeniu może być obecnych tylko dwoje dorosłych!

- A trzecia córka Lilia? Dlaczego na widzenie z ojcem nie mogą wejść wszystkie dzieci?

- Gdzie będziecie spać?

- Gdziekolwiek! Na podłodze, na siedząco, byle tylko tatę zobaczyć!

- Po pierwsze, spóźniliście się i wasze widzenie będzie skrócone…

- Nie można poprosić komendanta? - zaniepokoiła się mama.

- Nie ma sensu! Tutaj wszystko zależy ode mnie! Jeśli pokój widzeń się zwolni, to przedłużę...

Kontrolerka sprawdziła nasze rzeczy, czy nie mamy alkoholu. Pomodliłyśmy się i oczekiwałyśmy na tatę. Przyprowadzili go szybko, nawet nie przeszukiwali. Przywitaliśmy się i skłoniliśmy do modlitwy. Więźniowie, do których też przyjechali w odwiedziny, powychodzili z pokojów i ze zdziwieniem patrzyli na nas, gdy się modliliśmy. Tata bardzo płakał w czasie modlitwy. Dziękował Bogu za to spotkanie, które było jedynym przez te pięć lat. Nie miał osobistego widzenia przez cały wyrok. W piątek tata przygotował Wieczerzę. Mama wręczyła mu Biblię! Przycisnął ją do piersi i tak się ucieszył, i zaczął od razu czytać. Potem wypytywał o kościół. Pamiętał wszystkich i o wszystkich się modlił. Bardzo dużo rozmawialiśmy i tata odpowiadał na interesujące nas pytania. Opowieściom o życiu w obozie nie było końca. Jakże wiele miłości okazywał mu Pan! Kiedy wszyscy więźniowie chorowali na dezynterię (ostra choroba zakaźna przewodu pokarmowego, charakteryzująca się przewlekłą biegunką, często ze skutkiem śmiertelnym. Przyp. Tłum.), tata pomodlił się i powiedział więźniom: „Bóg mnie ocali!” i rzeczywiście wyzdrowiał.

Jeden z więźniów dostał ataku rwy kulszowej i prosił tatę o modlitwę. „Dobrze, ale jeśli pomodlisz się ze mną.” - postawił warunek tata. Zgodził się, i kiedy tata się pomodlił, ból zniknął.

Więźniowie bardzo lubili tatę. Po wykładach w klubie podchodzili do niego i mówili: „Och, jeśli byś wujku Kola ty występował w klubie i czytał nam z Biblii, to nikogo by tam nie trzeba było zaganiać na siłę. Wszyscy by siedzieli z otwartymi buziami i słuchali. Przydałoby się więcej takich jak ty w więzieniach, to chociaż dowiedzielibyśmy się czegoś o Bogu!”

Do SZIZO tata zawsze szedł z radością i uśmiechem. „Jestem takim słabeuszem, a mogę stać za Królem Niebios!”

Byłyśmy na widzeniu 3 doby i godzinę. Przywiozłyśmy na widzenie trzy gazety „Posłaniec Prawdy”, tata przeczytał wszystko.Na pożegnanie prosił, by pisać pokrzepiające listy, nie tylko do niego, ale i do innych więźniów, bo było to dla administracji i dla nich wielkim świadectwem.

Przekazał nam swój wiersz „Idę cierpieć za Świętą Ojczyznę”:

 

Idę cierpieć za Świętą Ojczyznę

Za wiarę w Pana Jezusa

Gotów na śmierć w imię życia wiecznego

Idę drogą krzyża Golgoty

 

Idę, cierpiąc w życiu bez narzekania

Żeby nie umrzeć na darmo, lecz za Chrystusa

Bo zło zapuściło swoje korzenie w życiu

W walce z nim potrzebne serce czyste

 

Nie bracia, nie zapomniałem o ostrożności

Nie będę winien waszego losu

Powiedziałem tylko to, co mogłem

Służąc Chrystusowi, ofiaruję samego siebie

 

Chcę kochać więcej i mocniej

Jak On nas kochał i nadal kocha.

Jak umiłował wszystkich w tym grzesznym świecie

I ja jestem gotów umrzeć z Nim za was

 

Przecież moja śmierć to koniec męczarni

Początek wieczności i życia bez końca

Tam widzę koniec wędrówki

W czułych objęciach u Ojca

 

W moim życiu już dawno wszystko jest jasne

I cel i sens jest w nim ogromny

Jeśli umrę za Chrystusa, to nie na darmo!

Zbawiać ludzi, oto nasz święty dział!

 

Po rozprawie napisałem wniosek kasacyjny, skargę-protest, w których przedstawiałem, że sądzili mnie jako chrześcijanina, chociaż na rozprawie niejednokrotnie oświadczali, że sądzą mnie z powodu nie uczęszczania na zajęcia polityczne. W tym i cały sens, że nie opuszczałem zajęć politycznych z zamiarem „złośliwego łamania regulaminu więziennego”, jak to ujęto w akcie oskarżenia, a wyłącznie z powodu przekonań religijnych, ponieważ uważam to za grzech. Na wszystkie skargi przychodziła standardowa odpowiedź: „Zostawić bez rozpatrzenia. Nie ma podstaw do wniesienia protestu. Wyrok prawomocny.”

Obozowe naczalstwo wciąż mi groziło:

- Dołożymy wszelkich starań, żebyś przestał wierzyć. Jeśli się nie wycofasz ze swoich przekonań, to złamiemy cię izolatkami i innymi sankcjami i i tak cię zgnoimy!

I tak też wszystko przebiegało w obozie w Elbanie. Za odmowę uczestnictwa w zajęciach politycznych straciłem rachubę w izolatkach. Później umieścili mnie na pół roku w osobnej celi. Mój organizm nie wytrzymał. Najpierw ciśnienie krwi zaczęło gwałtownie wzrastać, a później udar… Lewą rękę i nogę miałem zupełnie sparaliżowane.

- Odprowadzimy cię na oddział szpitalny… - zaproponowali współczujący współwięźniowie.

Nie sprzeciwiałem się, ale postanowiłem nie zgadzać się na żadne zastrzyki, bo do obserwacji mnie był na stałe wyznaczony pracownik KGB. Pomyślałem, że w szpitalu może się postarać, żeby mój stan się znacznie pogorszył. Pomodliłem się, żeby Pan usposobił serce głównego lekarza, żeby mnie nie przymuszali do żadnej kuracji.

- Co z panem? - zapytał lekarz.

- Nie czuję lewej strony...

Obejrzał mnie i zawołał sanitariusza:

- Szybko, zastrzyki!

- Obywatelu kapitanie, proszę wybaczyć, ale stanowczo nie zgadzam się na żadne zastrzyki.

- Dlaczego?

- Ufam mojemu Lekarzowi. - podniosłem prawą rękę ku niebu - Chrystus wskrzeszał martwych, czym jest dla Niego mój udar?

Lekarz uważnie spojrzał mi w oczy i milczał.

- Jeśli nie chcesz, to nie.

Położyli mnie na sali samego. Prawa ręka funkcjonowała normalnie i napisałem listy do zborów w Nowosybirsku i Omsku z prośbą o modlitwę.

W obozie było 12 zbliżonych (tak nazywają osoby, które wyraziły swoją chęć pójścia za Chrystusem, ale jeszcze nie zostały ochrzczone i nie były członkami kościoła. Przyp. Tłum.) i oni także usilnie modlili się o mnie.

Po tygodniu wróciło czucie w ręce i nodze, i mogłem chodzić jak zdrowy! Dla wszystkich moje wyzdrowienie było wielkim zaskoczeniem. Ludzie po udarach leżą latami w szpitalach bez jakiejkolwiek poprawy.

Z odpowiedzi na mój list pojąłem, że w ten dzień, kiedy przyjaciele, dostawszy mój list, pomodlili się, Pan mnie uzdrowił! To był Boży cud!

Nie patrząc na to, odesłali mnie do okręgowego szpitala do Birobidżan. Tam pielęgniarce z trudem udało się pobrać krew z palca.

- Gdzie pan ma krew? - dziwiła się.

- Została w izolatkach...

Na następny dzień lekarz mnie poinformował:

- Udaru pan nie ma, a nadciśnienie i chore serce będzie już do końca życia…

Znów odesłali mnie do Elbanu. Na początku nie wsadzali mnie do izolatki za nieobecność na zajęciach, a później i chorego tam wsadzali, i tak było do końca wyroku.

Napisałem do komendanta obozu, kapitana Mostowa, oświadczenie, w którym podawałem mu do wiadomości, że nie chodzę do kina i na zajęcia polityczne zgodnie ze swoimi przekonaniami religijnymi, i że administracja obozu nie ma prawa mnie zmuszać do zmiany poglądów na ateistyczne. Na poparcie dołączyłem komentarz art.19 Kodeksu Pracy Placówek penitencjarnych. Punkt 4 - O podstawowych wymaganiach reżimu w miejscach pozbawienia wolności, mówi: „Niedopuszczalne jest nakładanie na skazanych obowiązków nie opartych na wymogach prawa. Na przykład, nie wolno uznawać za obowiązek skazanych uczestniczenie w organizowanych przez administrację wydarzeniach politycznych i zajęciach o charakterze politycznym. Z tego też powodu nie wolno karać skazanego za odmowę uczestnictwa w takich zajęciach.” A mnie przecież wbrew prawu, właśnie za to ciągle karali. Za napisanie tego oświadczenia też dostałem 10 dni SZIZO.

W izolatce miałem ataki silnych bólów głowy i z tego powodu znalazłem się na oddziale szpitalnym. Wyrok dobiegał końca.

Przed zesłaniem zmienili mi, nie wiadomo z jakiego powodu, grupę inwalidzką z drugiej na trzecią - zdolny do pracy. Później zrozumiałem, że to podstęp. Wkrótce zostałem wezwany na etap.

 

Fragment listu do brata Iwana Jakowlewicza Antonowa i jego żony Neonilii:

„Ja należę do mojego miłego, a mój miły, który pasie wśród lilii, należy do mnie.” (PnP 6,3)

Pokój Boży Wam, drodzy i umiłowani przyjaciele! Wieczni moi przyjaciele w Jezusie Chrystusie!

Witam Was miłością kochającego nas Jezusa Chrystusa, którego dzień się przybliża i wielce już pospiesza. Bardzo by się chciało jeszcze choć raz zobaczyć się z Wami na tej ziemi, jeśli to Pana wolą. Pocieszyć się w Nim i porozmawiać twarzą w twarz. Miłość zawsze pragnie społeczności. Bardzo trudno więźniom w Panu mieć kontakt, nie tylko z przyjaciółmi, ale i z rodziną.

Wkrótce kończy się mój wyrok i wysyłają mnie na 5 lat na zesłanie do kraju Chabarowskiego. Ja jadę na zesłanie, ale tu w obozie zostają moi przyjaciele, miłujący Pana, przybliżeni, którzy także mają wielkie pragnienie społeczności z dziećmi Bożymi.

Wszyscy musimy być czujni i pokrzepiać się nawzajem, bo wiem, że żyjemy w najcenniejszym i najbardziej interesującym, ale także najtrudniejszym czasie. Dzień pochwycenia Kościoła Chrystusa będzie sławniejszy i wspanialszy od dnia jego powstania!

Piszę ten list z przerwą, którą musiałem zrobić z powodu radości rozsadzającej serce i łez napływających do oczu, i nie pozwalających dalej pisać. Musiałem przerwać i po obiedzie dokończyć pisanie.

Z płomienną braterską miłością do Was, najmniejszy w Chrystusie brat i więzień w Panu, Nikołaj Bojka.

 

Jeden z ostatnich listów do rodziny z obozu w Elbanie:

...wiem, komu uwierzyłem i pewien jestem tego, że On mocen jest zachować to, co mi powierzono do owego dnia.” (II List do  Tymoteusza 1,12)

Najważniejsze, to czuwać w Panu i umacniać się, a On zadba o resztę.

Moja kochana rodzino! Pamiętajcie zawsze, że Dzień Pański się zbliża. Trzeba być gotowym do spotkania z Nim, nie kiedyś - tam, ale dzisiaj. Jeśli ktoś nie jest dzisiaj gotowy, to czy będzie jutro? - myślę, że nie. Dlatego wszystkich Was proszę, zagłębiajcie się w Słowo i w siebie, zajmujcie się tym nieustannie, bo Słowo Jego to zwierciadło dla waszych dusz. Jeśli poważnie i z uwagą będziecie wnikać w Słowo Boże, to zobaczycie stan waszej duszy, czy jesteście gotowi na spotkanie z Nim.

Doświadczajcie, moi kochani, czy trwacie w wierze. Obserwujcie samych siebie (II Kor. 13 rozdział). „Jeśli Chrystus jest w was, to ciało jest martwe dla grzechu, ale duch jest żywy dla sprawiedliwości” (Rzym. 8,10). „Kto jest w Chrystusie, nowym jest stworzeniem” (II Kor. 5,17).

Informuję was, że długiego widzenia nas nie pozbawili, ale też i nie dali. Pytałem oddziałowego i obiecał się dowiedzieć, ale do tej pory nic mi nie powiedział, dlaczego nie dają. Czekać już zresztą nie ma sensu, dzisiaj jest 29 lipca…

Najmniejszy w Chrystusie Jezusie brat i do końca życia więzień w Panu – Nikołaj.

 

ROZDZIAŁ 15

Z powodu mojego skrajnego wyczerpania i słabości stwierdzono, że nie ma sensu urządzać konwoju, aby mnie odtransportować na zesłanie, choć było to naruszeniem regulaminu. Wysłano ze mną tylko sanitariuszkę i funkcjonariusza KGB.

Przed tym, zanim otworzyła się brama więzienia, komendant oświadczył z twardym przekonaniem w głosie:

- Bojka, długo ty na zesłaniu nie pobędziesz… Twoje miejsce jest tu, u nas…

Nie dał mi się nawet pożegnać z przybliżonymi braćmi, którzy uwierzyli w obozie. Wyszedłem już na ulicę, a komendant ciągle stał i uważnie się przyglądał, z kim zamienię słowo, lub chociaż spotkam się wzrokiem, żeby później te osoby prześladować, tak jak wcześniej mnie.

Najpierw przywieźli mnie do Chabarowska. Później dwie doby płynęliśmy Amurem do Nikołajewska nad Amurem. W areszcie na barce było bardzo zimno. Wodę do picia konwojenci czerpali prosto z rzeki, a ona była lodowata. Przeziębiłem się i zaczęło mi doskwierać serce, głowa i żołądek. W więzieniu w Nikołajewsku nad Amurem wszystkich więźniów zamknęli w jednej celi. Ciasnota. Toaleta w pomieszczeniu w piwnicy, ani się umyć, ani przeprać cokolwiek…

Dopiero 13 października naczelnik oddziału sanitarnego wyprawił mnie pod konwojem, samolotem, na półwysep na Morzu Ochockim, gdzie znajdowała się osada Ajan. Półwysep był z trzech stron otoczony górami, a tylko z jednej było wąskie dojście do morza. Przybyliśmy w porze chłodnej, na wzgórzach leżał już śnieg. Pierwszą noc spędziłem w hotelu, a później zakwaterowali mnie w rozwalającej się chałupie, gdzie mieszkało już dwóch zesłańców, miejscowych pijaków. Osada była zamknięta ponieważ była to strefa przygraniczna, a to oznaczało, że będą mnie mogli odwiedzać tylko najbliżsi krewni i to z przepustką.

W obozie w Elbanie za nieuczestniczenie w zajęciach politycznych bez przerwy wsadzali mnie do izolatki, a tam było zawsze bardzo zimno. Można było spać najwyżej 30-40 minut na dobę. Na betonową podłogę kładłem się zawsze na początku na brzuchu, żeby troszkę ją ogrzać, a potem przekręcałem się na bok podkładając rękę. Jeśli od razu by się położyć na plecach, albo na boku, to na pewno by się człowiek przeziębił i rozchorował. Obozowe naczalstwo ciągle oczekiwało, że się rozchoruję i dostanę gruźlicy, ale Pan mnie zachowywał.

Powiem otwarcie: przebywając w izolatkach, płakałem z radości. Może komuś trudno uwierzyć, ale to prawda. Wiedziałem, skąd w moje serce wlewała się taka radość - to były modlitwy Bożego ludu, który wołał za uwięzionymi, a szczególnie w piątki z postem! Bóg słuchał tego wołania i z nieba posyłał pocieszenie do mojej umęczonej duszy. To prawda, że całe ciało drżało od chłodu, ale z radości płakałem, że Bóg dał mi taki wielki przywilej, nie tylko wierzyć w Chrystusa, ale i cierpieć dla Niego. Byłem gotowy nawet umrzeć w więzieniu i czekałem na tę chwilę. Ale Bóg miał inny plan.

W karcerach bardzo przemroziłem sobie ręce i nogi, i ledwo chodziłem. Rano musiałem je najpierw rozmasować, pomalutku pochodzić, bo inaczej nawet grzebienia nie mogłem wziąć do ręki. W dzień kości w całym ciele bolały tak, że zdawało się, że ktoś je wykręca. Nie miałem sił, żeby narąbać drewna, a w chacie było zimno. Zesłańcy nie przygotowali drewna na zimę, a ja przyjechałem, gdy już było na to za późno i do tego chory.

Od pierwszego dnia miejscowe władze zmusiły mnie do podjęcia pracy, bo miałem trzecią grupę inwalidzką, a to znaczyło, że mogę pracować.

- Nie mogę pracować w takim stanie. - próbowałem wyjaśniać.

- Mamy dla ciebie specjalne miejsce pracy - będziesz stróżem na bazie.

- Mam 63 lata, jestem rencistą…

- U nas wszyscy starcy pracują!

Dopiero teraz zrozumiałem, dlaczego przed zsyłką zmienili mi grupę inwalidzką na „pracującą”. Chcieli mnie zmusić do pracy jako stróża, a później zrobić jakiś sabotaż, kradzież albo pożar i osądzić mnie na nowy wyrok.

Plany były podstępne. Osada w zamkniętej strefie, nikt do mnie nie przyjedzie. Nie darmo komendant obozu powiedział na pożegnanie: „Twoje miejsce u nas, a nie na zesłaniu!”

Kategorycznie odmówiłem pracy. Zaczęli mi grozić. Poszedłem do komitetu i napisałem podanie o zgodę na przyjazd żony i rodziny. Zezwolili na przyjazd żony tylko na 5 dni, chociaż zgodnie z prawem zesłaniec ma prawo mieszkać na zesłaniu razem z rodziną. 

Trudności, które spotykamy na naszej chrześcijańskiej drodze są czymś normalnym. Dziękuję Bogu, że od pierwszego dnia, gdy uwierzyłem, On pokazywał mi drogę, po której przeszedł Pan Jezus i że ta droga stała się także moją.

Dziękuję Bogu, że pokochałem nie tylko Chrystusa, ale także cierpienia dla Niego. Pokochać cierpienia wydaje się nienaturalnym, ale tak w rzeczywistości było. Cierpienia nie wydawały mi się jakimś dziwnym wydarzeniem, ani smutną koniecznością. Cierpienia to był znak Bożego błogosławieństwa nade mną. To wielki i nieoceniony dar Boży. Z całej duszy chcę zachować ten dar do końca ziemskiego życia i pozostać wiernym w każdych okolicznościach! Wiem, że każdy metal poddawany jest przetapianiu i dopiero wtedy nabiera wartości. Tak i nas Pan przeprowadza przez różne cierpienia, abyśmy się stali bardziej pokorni i posłuszni. Przywykłem do niewoli. Bóg znalazł mnie w wielkiej niedoli i zbawił. Duchowo narodziłem się w cierpieniach i żeby cierpieć dla Pana.

Poinformowałem rodzinę i wydział wstawienniczy w Radzie kościołów, że zmuszają mnie do podjęcia pracy, a sam poszedłem do prokuratora. Wyjaśniłem sytuację, tak jak mi to Pan objawił. Ten zrozumiał, że przejrzałem ich plany i powiedział:

- Niech pan idzie, a ja zadzwonię do komendanta milicji i do dzielnicowego... Nie mają prawa zmuszać pana do pracy…

Od ludu Bożego popłynęły na nazwisko prokuratora petycje i to bardzo dużo.

Wezwali mnie na milicję, ale tym razem z innego powodu. Z Moskwy przyszło postanowienie, że mam przejść komisję lekarską. Zgodziłem się i komisja orzekła mi, ze względu na stan zdrowia, dożywotnią drugą grupę inwalidzką. Później zaprzestali już zupełnie mnie terroryzować z powodu pracy.

10 grudnia 1987r. na zesłanie przyjechała moja żona z zięciem. Minęło 5 dni, skończył się jej okres pobytu i zaczęli ją wyganiać.

- Mój mąż jest chory. Nie zostawię go tu w takim stanie. Nie wyjadę, nawet jeśli mnie będziecie próbowali siłą przepędzić… - z uporem oznajmiła pracownikom miejscowej administracji.

Zięć wyjechał, a żona została. Przez cały grudzień nie ustawały pogróżki. Napisałem o tym list do drogich przyjaciół w wierze.

7 stycznia 1988r. dostałem telegram od Michaiła Iwanowicza Choriewa: „Nikołaju Jerofiejewiczu, czy Wala dostała meldunek? Dostarczyli wam drewno? Proszę dać znać.”

W tym czasie trzymał silny mróz, a palić nie było czym.

Odesłałem Michaiłowi Iwanowiczowi telegram zwrotny: „Wali nie zameldowali. Drewna nie dali.”

12 stycznia wezwali mnie, razem z żoną, do komitetu. Jak szybko wszystko się odmieniło! Zameldowali Walę i zezwolili na dostarczenie drewna, a do tego zaproponowali barak awaryjny do zamieszkania, choć we wsi było pełno opustoszałych chat. Z radością za wszystko dziękowaliśmy Bogu, bo do tej pory żyliśmy w towarzystwie męskim, a to było piekło w miniaturce.

Przeprowadziliśmy się mieszkać do baraku. I wtedy, nie wcześniej i nie później, zaczęła się dalekowschodnia zamieć. Nawiało pełno śniegu do izby. Wymietliśmy śnieg, uszczelniliśmy szpary i napaliliśmy w piecu. Zagrzaliśmy wodę i umyliśmy podłogę pokrytą grubą warstwą starego brudu. W kuchni był prawdziwy „Taszkient” (stolica Uzbekistanu, gdzie jest bardzo gorąco. Przyp. Tłum.), a w pokoju „Workuta” (miasto na północy Rosji o bardzo zimnym klimacie. Przyp. Tłum.). Od 20 stycznia do maja wypaliliśmy w tym nieszczelnym baraku ponad 20 kubików drewna.

Żyjąc już z dala od pijaków, wzmogliśmy z żoną modlitwy i posty, i Pan uleczył mnie z wielu niedomagań, tylko serce wciąż dawało znać o sobie. Przez długie lata chrześcijańskiego życia przywykliśmy do ciasnoty i trudnych warunków. Kiedy wspominaliśmy o tym, że celem przyjścia Jezusa Chrystusa na ziemię nie było życie w luksusach i rozkoszowanie się nimi, ale oddanie Swojego życia dla zbawienia wielu, to jeszcze bardziej utwierdzaliśmy się w tym, że kimże my jesteśmy, żeby oczekiwać czegoś więcej?! W pełni świadomie wybraliśmy wąską drogę podążania za Panem, ze wszystkimi wynikającymi z tego konsekwencjami.

Północny klimat znosiliśmy z żoną normalnie, choć sami byliśmy z ciepłych stron. Pan przeprowadził mnie i przez ciężkie mrozy, i przez upały. Nie doświadczyłem tylko klimatu tropikalnego. Ale wiem, i jestem pewien, że z Panem wszędzie jest dobrze!

Warunki, w których żyliśmy, były bardzo proste - zamiast taboretów siedzieliśmy na okrągłych drewnianych pieńkach. W niedzielę od 12 w nocy do 4 rano byliśmy sercem z ludem Bożym na zgromadzeniu (różnica z czasem moskiewskim wynosiła tutaj 6 godzin).

Przebywając w obozie, prosiłem o przeniesienie mnie do więzienia otwartego, żeby mogła mnie odwiedzać rodzina i przyjaciele, ale administracja była do mnie wrogo nastawiona i postawiła sobie za cel, jeśli nie złamać mnie, to chociaż zgnoić w więzieniu.

- Nie zobaczysz ani wolności, ani rodziny! Nie przeżyjesz dwóch lat! - ciągle mnie zastraszali.

I rzeczywiście odczuwałem fizyczną słabość, ale Pan był moim Obrońcą.

Wkrótce żona wyjechała do dzieci, a do mnie na lato przyjechał syn. Razem odremontowaliśmy barak. 

Dzielnicowy milicjant nie ukrywał nieprzyjaznego stosunku do mnie. Pewnego razu przy spotkaniu zapytał:

- Bojka, u pana w środku pewnie aż wszystko kipi przeciwko nam?

- Dlaczego tak pan myśli?

- Tyle pan odsiedział za nic…

- Ja cierpiałem dla Chrystusa. Jak mogę się na was obrażać?! Jest mi was żal, jesteście nieszczęśliwymi ludźmi.

- Kto to panu powiedział?! - obrażonym tonem spytał dzielnicowy.

- Sam to wiem. Odrzucając Boga, żyjecie po to, by być na wieczność potępieni, a ja wierzę w Boga i będę z Nim żyć wiecznie w niebie! 

Wiele świadectw o Panu usłyszał ode mnie ten człowiek, ale nic nie przyjmował do siebie. W przeszłości był komendantem obozu. We wsi ciągle zbierał donosy na mnie i przymuszał mieszkańców, żeby mu donosili. Pytał, kto mnie odwiedza i kto przychodzi na zgromadzenia, które organizowałem w baraku.

 

ROZDZIAŁ 16

27 sierpnia 1988r. koło baraku, w którym mieszkałem, kilka razy przejechał samochód milicji, ale nie zwracałem na to większej uwagi (potem się dowiedziałem, że samochód dyżurował całą noc), a z rana odwiedził mnie dyżurny milicjant i zaprosił na 11-stą na komisariat. Pomodliłem się i przyszedłem 15 minut wcześniej.

- Ktoś mnie wzywał?

- Proszę wejść do paszportowego. - powiedział strapiony dyżurny.

Pomodliłem się i wszedłem. Za stołem siedział szef wydziału paszportowego i pogranicznik w randze majora. „Co to wszystko ma znaczyć?” - zadumałem się.

- Bojka, przybyło do pana dwóch współwyznawców i proszą o spotkanie, nie ma pan nic przeciwko? – spytał, spoglądając mi badawczo w oczy, zatrwożony szef paszportowego.

Ta wiadomość była dla mnie jak grom z jasnego nieba:

- Kto mógł się odważyć przyjechać do mnie bez wezwania? Przecież to strefa zamknięta!

- Oni faktycznie naruszyli granicę i musieliśmy ich ukarać, ale mimo to chcą się z panem widzieć, nie ma pan nic przeciwko?

Trwoga od razu opuściła serce! Kto mógłby naruszyć granicę, żeby się spotkać? Tylko moi bracia w Chrystusie!

- Oczywiście, że nie mam nic przeciwko! - od razu się zgodziłem.

Wprowadzili do gabinetu braci, których widziałem pierwszy raz. Bracia mieli zachwycone twarze! Zaczęliśmy się witać, płakać i jednocześnie przedstawiać sobie. Ile już lat nie widziałem braci w wierze! Przybyli z Taszkientu. Jeden z nich, jeszcze jako niewierzący siedział w więzieniu, tam spotkał się z bratem - więźniem z Omska, uwierzył i pokochał lud Boży, szczególnie więźniów, i przedostał się aż do mnie, do zakazanej strefy!

- Wy się naprawdę wcześniej nie znaliście? - zadziwieni dopytywali się, to pogranicznik, to szef paszportowego.

- Nie.

- Co to za człowiek, ten Bojka? Płacze, cieszy się, nazywa braćmi zupełnie nieznajomych ludzi! Przecież na pewno nie zna nie tylko imienia, ale i nazwiska tych ludzi!

- Jesteśmy wierzącymi! Jesteśmy braćmi w Chrystusie! Znaliśmy się tylko z listów.

- Macie 45 minut żeby porozmawiać. - nieoczekiwanie okazał swoją hojność naczelnik paszportowego, nie przestając się dziwić temu, co zaszło.

Bracia opowiedzieli, że pojawiło się u nich pragnienie, by odwiedzić tych więźniów, którzy odbywają długie wyroki i przebywają w szczególnie oddalonych i trudno dostępnych miejscach. Najpierw dostali się do mnie, a następnie mieli zamiar odwiedzić Iwana Jakowlewicza Antonowa i Jewgienija Nikiforowicza Puszkowa.

Naczelnik długo przyglądał się, jak się radowaliśmy, aż w końcu nie wytrzymał

- Posłuchajcie, jesteście dorosłymi ludźmi… - zwrócił się do braci - Jak mogliście tak ryzykować, idąc piechotą przez dziką tajgę?! 120km przedzierać się przez góry! Przecież tam jest pełno niedźwiedzi i innych dzikich zwierząt! O czym wy myśleliście?!

- Jesteśmy wierzący. Pomodliliśmy się i Pan nas prowadził. Nie baliśmy się niedźwiedzi.

- A myślicie, że niedźwiedzie wiedzą, kto jest wierzący, a kto nie?!

- Każde zwierzę dobrze wie, tylko ludzie nie wiedzą. Kiedy jesteśmy posłuszni Bogu, żadne zwierzę nas nie ruszy, ponieważ wszystkie zwierzęta są posłuszne Bogu, tylko człowiek się Mu sprzeciwia.

- Macie chociaż noże ze sobą?

- A po co? Naszym obrońcą jest Bóg.

- Jesteście więcej niż dziwni…

- Obywatelu naczelniku! - zwrócili się bracia - Niech pan pozwoli nam pójść do Bojki na chwilę, żeby zobaczyć jak mieszka i wypić filiżankę herbaty.

- Dziękujcie za to, że daliśmy wam chociaż tutaj porozmawiać.

Widząc, że nie mamy żadnych ukrytych zamiarów, ale otwarcie i szczerze rozmawiamy, oficerowie opuścili gabinet i bracia opowiedzieli mi, jak Pan ich przeprowadził z Taszkientu do Ajanu:

Jeszcze w Taszkiencie wiedzieliśmy, że bez przepustki można dolecieć tylko do wsi Nielkan. - opowiadali bracia - A od Nielkana do Ajana 120km i głucha tajga. Taszkienccy bracia radzili nam nie jechać, ale mieliśmy wiarę, że damy radę dojść piechotą. Przyjechaliśmy do Chabarowska i tamtejsi bracia też nam odradzali: „Nie ryzykujcie!” Ale i tak pojechaliśmy.Przyjechaliśmy do Bogorodzka i spotkaliśmy się z siostrą Niną Andriejewną Wjuszkową (w młodości pracowała w Ajanie) i przekonywała nas, żebyśmy się nie narażali na niebezpieczeństwo:

- Nie przejedziecie i nie przejdziecie tam w żaden sposób. Tam nie ma żadnych dróg, tylko góry, tajga i nieprzebyte bagna.

- Polegamy na Panu, On wie, jak nas tam doprowadzić.

Z Bogorodzka przyjechaliśmy do Nikołajewska nad Amurem, a stamtąd samolotem do Nielkana.

- Jak możemy się dostać do Ajana? - pytaliśmy miejscowych.

- Tylko samolotem. - odpowiadali nam jednoznacznie - Ale tam potrzebna jest przepustka.

- Pokażcie nam proszę, w jakim kierunku trzeba iść.

- W tajdze nie ma żadnych dróg! Tam nie ma po co iść, rozumiecie?! - gorąco próbowali nas przekonywać miejscowi.

- Jeśli wiecie, to pokażcie nam główny kierunek.

- Te słupy telegraficzne prowadzą do Ajana, ale przecież nie pójdziecie wzdłuż przewodów?!

To już jest konkretny punkt odniesienia - zadecydowaliśmy i, pomodliwszy się, poszliśmy. Idziemy jedną dobę, drugą. W nocy jeden spał, a drugi czuwał przy ognisku. Jedzenia nie mieliśmy ze sobą zbyt wiele, nieśliśmy głównie literaturę duchową. Jedliśmy jagody i wszystko, co po drodze się trafiło jadalnego.

Na trzecią dobę wyrosło przed nami, jak spod ziemi, dwóch pograniczników:

- Stać! Dokąd idziecie?!

- Do Ajanu.

- Kim jesteście? Szpiedzy? Wasze dokumenty!

- Nie jesteśmy żadnymi szpiegami, oto nasze paszporty.

Pogranicznik otworzył jeden paszport, potem drugi… Jego oczy zrobiły się okrągłe, a twarz wyciągnęła się z niedowierzania.

- Słuchajcie, wy idziecie z Taszkientu do Ajanu?! Do kogo?

- Do brata w wierze.

- Co to za brat?

- Nikołaj Jerofiejewicz Bojka. Jest na zesłaniu w Ajanie.

Pogranicznik schował nasze dokumenty do kieszeni. Zaprowadzili nas na strażnicę i tam zaczęli wypytywać:

- Dlaczego idziecie na piechotę?

- Nie mamy przepustek.

- Poczekajcie tu… - zostawił nas z żołnierzami.

Dowództwo poszło telefonować, czy w Ajanie przebywa zesłaniec Bojka. A nas otoczyli żołnierze. Z radością opowiadaliśmy im o Chrystusie. Całą literaturę, którą mieliśmy ze sobą, momentalnie rozdaliśmy. Nigdzie jeszcze nie spotkaliśmy takiego pragnienia Bożego Słowa, jak na tej głuchej strażnicy.

Po trzech godzinach wróciło dowództwo. Ukarali nas dla porządku, zaprowadzili do pojazdu terenowego i przywieźli do Ajanu – tam, dokąd chcieliśmy. Tu zatrzymali nas na noc.

O tym nadzwyczajnym wydarzeniu dowiedziano się i w głównym zarządzie obozów w Chabarowsku i w KGB - wszystkich postawiono na nogi. Obawiali się, że tych dwóch młodych ludzi przyszło na zwiady, a za nimi podąża większa grupa operacyjna, „żeby uwolnić Bojkę z zesłania”.

Później administracja osady robiła mi wyrzuty: „Dekabryści nie robili takich akcji, jak twoi baptyści!” (Dekabryści - grupa rewolucjonistów, którzy próbowali obalić cara na początku XIXw. Przyp. Tłum.).

Rozmawialiśmy jeszcze, kiedy wróciło dowództwo:

- Zbierajcie się, za chwilę przyjedzie samochód i was odwiozą.

Wyszliśmy na ulicę, a tam pracownicy KGB, dzielnicowy i pełno ludzi się zebrało. Wieść o przybyciu moich braci rozniosła się w mgnieniu oka i to nie tylko po wsi.

- Wyjaśnijcie mi, co wy za ludzie jesteście?! - zwrócił się do braci dzielnicowy - Jak się nie baliście przedzierać przez tajgę?! Spytajcie chociażby Bojkę, ile niedźwiedzi zachodzi do Ajanu, a co dopiero mówić o tajdze!

- Tak , zachodzą niedźwiedzie, to prawda. - potwierdziłem.

- Pan nas ochraniał. Nawet nie widzieliśmy niedźwiedzia. A w ogóle, to do wierzących nie dobierają się nawet głodne lwy! - bracia opowiedzieli biblijną historię o Danielu, którego za wierność Bogu wrzucono do jamy z wygłodniałymi lwami.

- Trudno z wami rozmawiać… - westchnął milicjant – Powiedzcie, w jakim celu ryzykowaliście życiem?

- Już mówiliśmy - żeby odwiedzić naszego drogiego brata i więźnia za Bożą sprawę, Nikołaja Jerofiejewicza Bojkę.

- Znaliście się wcześniej? - powtarzali pytania.

- Zaocznie. Chrystus uczynił nas rodziną.

- Kto to jest Chrystus?

Na te i wiele innych pytań bracia otwarcie odpowiadali tak, jak było w rzeczywistości i śmiało świadczyli o Bogu.

Podjechał samochód.

- Proszę wychodzić! - powiedział pogranicznik.

- Teraz się pomodlimy i poprosimy Boga o błogosławieństwo na drogę powrotną. - powiedziałem.

Pozwolono nam. Każdy z nas głośno się pomodlił w obecności ciekawskiego tłumu. Pożegnaliśmy się, płacząc z radości. Bracia wsiedli do milicyjnego gazika w towarzystwie pogranicznika i dwóch milicjantów.

Poszedłem do swojego baraku, nie przestając płakać od ogromnej radości, jaką Bóg posłał mi przez tę wizytę braci. Jeszcze raz podziękowałem Bogu i postanowiłem napisać list do Taszkientu, bo przecież kościół na pewno martwił się o nich. Siadłem do pisania… „O! Przecież nie znam nazwisk braci… Do kogo zaadresować?”

Wróciłem na komisariat i zapukałem do naczelnika wydziału paszportowego. Kazano mi wejść. Wchodzę, a tam wszyscy zebrani, i pracownicy KGB razem z nimi, nie przestają dyskutować na temat nadzwyczajnego zajścia.

- Obywatelu naczelniku, przepraszam, ale chciałbym napisać list do Taszkientu, ale nie znam nazwisk moich braci.

- No i popatrzcie! - zwrócił się do zebranych - To jego bracia! A ani imion, ani nazwisk nie zna! - mówił, ale z uśmiechem i dobrym wyrazem twarzy.

- Jesteśmy braćmi w Chrystusie. - powtórzyłem kolejny raz znaną frazę, ale zupełnie niezrozumiałą dla nich.

- Nazwisko jednego znam, a drugiego zaraz poszukam. - powiedział mi naczelnik i, uśmiechając się, przeszukiwał leżące na biurku dokumenty.

- Bojka! Nieprzebyta tajga! Niedźwiedzie! Czy oni są normalni?! - z przerażeniem wyrażał na głos swoje myśli sekretarz komitetu.

- Pomodlili się i szli z wiarą. Bóg ich chronił.

- Jaki tam Bóg! Czy niedźwiedzie liczą się z Bogiem?!

- Jeszcze jak!

- Słuchaj Bojka, jeśli jeszcze ktoś zechce cię odwiedzić, to niech napisze wniosek o przepustkę i wydamy, tylko niech więcej nie ryzykują życiem!

- Nie wiedziałem, że bracia mnie odwiedzą. Jeśli ktoś mnie poinformuje, to oczywiście poradzę, żeby się zwrócić o przepustkę.

Naczelnik paszportowego podał mi nazwiska braci i wyszedłem.

Napisałem list do Taszkientu: „Bracia i siostry! Miałem bardzo radosne spotkanie z braćmi z waszego zboru! Zgodnie ze swoją wiarą, osiągnęli to, co zamierzali. Nie wiem tylko dokąd ich zawieźli…” Czasy były wtedy jeszcze straszne - mogli zawieźć do KGB i osądzić jako szpiegów. Takie rzeczy były w tych czasach na porządku dziennym. Modliłem się do Boga o moich drogich braci.

Wkrótce przyszła odpowiedź z Taszkientu: „Drogi bracie, nie martw się! Po spotkaniu z Tobą odwiedzili jeszcze Puszkowa i Antonowa, a teraz są w drodze powrotnej do domu...”

„Bracia są na wolności!” - radowałem się i składałem dziękczynienie Bogu. Po pewnym czasie przyszedł list od samych braci: „Nikołaju Jerofiejewiczu! Nas z Ajanu wieźli jak synów Króla królów. Wezwali specjalnie samolot i wyprawili nas dwóch do Nikołajewska nad Amurem. Stamtąd do Chabarowska, a z Chabarowska do Taszkientu. Dziękujemy Bogu, że mogliśmy Cię bracie zobaczyć…”

Po wizycie braci stosunek miejscowego naczalstwa do mnie znacznie się zmienił. Zauważyli prostotę i szczerość wierzących, i naszą miłość do siebie. To, że oni ryzykowali życiem, aby mnie odwiedzić, było oczywiste i naczalstwo zaczęło mimowolnie odczuwać współczucie do mnie.

Dzielnicowy zaczął dość często mnie odwiedzać:

- Mówiono nam, że baptyści są agresywni i nienawidzą władzy radzieckiej… A ja tyle was obserwowałem i widzę, że dobrzy z was ludzie.

- Dla nas wszelka władza pochodzi od Boga. Jesteśmy jej posłuszni we wszystkim, oprócz spraw związanych z wiarą.

- Co z ciebie za człowiek?

- Niech pan czyta Ewangelię, a zrozumie pan, kim ja jestem.

- A ja mogę ją czytać? To nie jest zakazane?

- Musi pan czytać Ewangelię, żeby zrozumieć, że Bóg pana kocha i chce zbawić. Powinien pan wiedzieć, co pana czeka w przyszłości i gdzie spędzi pan wieczność.

 

ROZDZIAŁ 17

We wrześniu 1988r. wezwał mnie naczelnik milicji. Widziałem, że był czymś zmartwiony:

- Bojka, czytał pan artykuł w gazecie „Argumenty i Fakty”? - powiedział z westchnieniem.

- Czytałem, oczywiście. - odpowiedziałem swobodnie.

- Zrozumiał pan, że wszystkich wierzących uwolnią z więzień, a pana w żadnym wypadku? - patrzył na mnie badawczo oczekując mojej reakcji.

- Chwała Bogu, że ci, co służą kościołowi, będą na wolności! A mnie, ile Pan przeznaczył być w niewoli, tyle i będę. Jestem gotów zostać w Ajanie do śmierci, żeby świadczyć ludziom o Panu.

Naczelnik wysłuchał mnie w milczeniu i wzruszył ramionami, nie wiedząc, co mi odpowiedzieć.

- Wie pan co? - przerywając dłuższe milczenie, zwróciłem się do niego - Chcę pana poprosić w takim wypadku o przepustkę, żebym się mógł chociaż zobaczyć z bliskimi, których nie widziałem od 8 lat. A i wnuki już porosły, ani razu nie widząc dziadka.

- Bojka, pan przecież doskonale wie, że przepustka się panu nie należy, bo pan nie pracuje. A zresztą… - pomilczał z minutę - Niech pan zajdzie za trzy dni, zadzwonię w tym czasie do zarządu w Chabarowsku.

Wyszedłem pełen ciężkich myśli. W minionych latach, przed tym zanim aresztowano braci usługujących w kościele, w gazetach, radio i telewizji nieustannie i przed całym krajem oczerniano ich, nie skąpiąc oszczerstw i wszelkich oskarżeń. To działo się tylko w tym celu, żeby wywołać w społeczeństwie pogardę dla wierzących, a później, już nie obawiając się żadnych protestów, skazać usługujących braci na długie wyroki. Tym razem zaistniała analogiczna sytuacja, i sądząc po oszczerstwach w gazecie - tak samo ohydna. Można było oczekiwać nowego wyroku i prób doprowadzenia mnie różnymi metodami do śmierci. Społeczeństwo było już zawczasu nastrojone przez tą wpływową gazetę.

Minął już prawie rok, jak mieszkałem w Ajanie. W tym czasie niektórzy funkcjonariusze milicji przeczytali w swoich rodzinach Ewangelię, a byli tacy, co i całą Biblię. We wsi powstała już grupka wierzących. Na początku mieszkańcy byli do mnie źle nastawieni, ale kiedy zobaczyli moje życie, zachowanie mojej rodziny, zmienili swoje nastawienie i zaczęli słuchać tego, o czym im świadczyłem.

Po trzech dniach zaszedłem do naczelnika milicji:

- Dostał pan odpowiedź z Chabarowska?

- Bojka, chcę pana uradować: zezwolono, by jechał pan do domu spotkać się z rodziną. - i zwracając się do komendanta, który był do mnie szczególnie dobrze nastawiony, zapytał dobrotliwie - Na ile dni wypiszemy przepustkę dla Bojki?

- Na ile Bojka zechce. - nie podnosząc głowy, spokojnie odparł komendant.

Bardzo mnie zdziwiła, a nawet zaniepokoiła ich wylewność. „Co za sytuacja wydarzyła się w kraju?” - myślałem z niedowierzaniem.

- Chociaż na miesiąc… - ośmieliłem się poprosić.

- Podpisz, na ile poprosił. Niech jedzie… Jakby wszyscy zesłańcy byli tacy jak Bojka, nie musielibyśmy się niczym martwić i nie mielibyśmy, co robić.

W dokumentach zaznaczono mi, jako zesłańcowi, marszrutę, od której nie mogłem zbaczać. Inaczej mogli mnie zatrzymać i za naruszenie - ukarać. O nieoczekiwanym urlopie poinformowałem rodzinę. Bliscy, dowiedziawszy się, że lecę do Odessy, pomyśleli, że mnie wypuścili na wolność.

Przybyłem do swojego zboru bezpośrednio w czasie święta Żniw.

- Oto dlaczego w naszym zborze już dwa razy odkładaliśmy świętowanie Żniw! - cieszyli się przyjaciele - Bóg wiedział, że przyjedziesz!

Po kilku dniach przyjechał do mnie brat z naszego bractwa - Michaił Siergiejewicz Kriwko. Cieszyłem się ze spotkania z drogim współpracownikiem w przeszłości, tak samo jak ja doświadczonym w niejednym uwięzieniu.

- Nikołaju Jerofiejewiczu! Wyszedł na wolność brat - drukarz, Nikołaj Borinskij. Wielu wierzących przyjedzie go witać. Zaprasza także ciebie.

- To miasto nie jest ujęte w mojej marszrucie.

- Drogi bracie! Pomódlmy się, a Bóg o wszystko się zatroszczy.

- Dokładnie, Michale Siergiejewiczu! Pomodlimy się i Pan uchroni nas od kontroli i nieprzyjemności! - ochotnie się zgodziłem, składając całą nadzieję na Panu.

Miałem pokój na sercu. Uczestniczyłem w radosnym spotkaniu ludu Bożego z drogim więźniem. Mnie także wielu przyjaciół długo już nie widziało, witali się, wypytywali - bardzo przyjemne to było spotkanie. Stamtąd pojechałem do moich rodzinnych stron, do Wozniesienska, jeszcze raz zbaczając z marszruty. Kiedy wróciłem do domu, żona powitała mnie nieoczekiwaną wiadomością: „Kola, przyszedł telegram z Ajana, żebyś niezwłocznie wracał i zabrał dokumenty o oswobodzeniu.”

Wszystko stało się tak nieoczekiwanie, że aż trudno mi było w to uwierzyć. Czyżby zamienili mi dalsze przebywanie na zesłaniu na więzienie?! Ledwo pół miesiąca pobyłem na przepustce, a tu nagle wzywają z powrotem?! Jeśli zawsze przygotowujesz się na najgorsze, to nie liczysz na poprawę.

Tym razem nie tylko mnie, ale i wielu innych braci – więźniów, Pan wprawił w zdumienie, rozerwawszy silne więzy i wypuściwszy na wolność Swoich męczenników. Ludowi Bożemu zostało darowane cudowne Boże zwycięstwo.

Przyjechałem do Ajanu i rzeczywiście uwolnili mnie od dalszego odbywania zesłania. Chabarowski Sąd Okręgowy rozpatrzył 14 października moją sprawę i stwierdził, że zostałem bezprawnie skazany na 2 lata za nieuczestniczenie w zajęciach politycznych i wszystkie kary, którym mnie poddawano w czasie odbywania wyroku, nie miały podstawy prawnej. Wyrok mój został anulowany, a ja otrzymałem dokumenty o uwolnieniu.

Wiedziałem, że nie naruszałem regulaminu obozowego i całe obozowe naczalstwo też doskonale o tym wiedziało. Sami z siebie nie wywieraliby na mnie takiej strasznej presji, gdyby nie dostawali rozkazów z KGB, które z kolei miało za zadanie jak najszybciej rozprawić się z prześladowanym bractwem, nawet pozbawiając nas życia.

Trzy dziesięciolecia pod rząd przyszło wycierpieć męczennikom za imię Jezusa nieustanne prześladowania i, dzięki Bożej pomocy i miłości, nie dać prześladowcom żadnej nadziei na to, że bractwo porzuci wąską drogę i pójdzie światu na ustępstwa. 

Podpisałem wręczone mi dokumenty o oswobodzeniu. Kiedy żegnałem się z miejscowym naczalstwem, podszedł do mnie dzielnicowy, który wcześniej śledził każdy mój krok i, zupełnie innym tonem (gdzie się podział jego pewny siebie ton?), powiedział:

- Bojka, dopiero teraz, kiedy pan wyjeżdża, zaczynam rozumieć, jakim jest pan człowiekiem…

- Jakże późno... Jakże późno…

- Ma pan jeszcze jakąś duchowną literaturę? Poczytałbym z chęcią… - zatrzymywał mnie, chcąc widocznie jakoś zatuszować wcześniejsze swoje odnoszenie się do mnie.

Podarowałem mu Biblię i książkę Rogozina „Czy istnieje życie pozagrobowe?”. Kiedy przybyłem na zesłanie, to bardzo się starał, żeby mi jak najbardziej uprzykrzyć moje przebywanie we wsi, a teraz był po prostu nie do poznania. Oby Bóg dał mu łaskę, żeby mógł odnaleźć drogę zbawienia.

13 grudnia 1988r. pod opieką błogosławiącej ręki mojego Dobrego Pasterza, wróciłem do domu do rodziny i rodzimego zboru. Mój łączny wyrok opiewał na 45 lat i 10 miesięcy pozbawienia wolności, plus 5 lat bez prawa wyjazdu, ale odbyłem mniej:

13 grudnia 1945r. skazali mnie na 15 lat. W obozie koncentracyjnym przebywałem 3 lata i 10 m-cy, a w workuckich łagrach od 1945 do 1954 - 8 lat i 9 m-cy.

26 października 1968r. skazano mnie na 5 lat więzienia i 5 lat zesłania. Odbyłem cały wyrok.

19 grudnia 1980r. skazano mnie na 5 lat więzienia i 5 lat zesłania. 2 lipca 1985r., przed zakończeniem starego wyroku, zostałem skazany przez Sąd Okręgowy w Komsomolsku nad Amurem na 2 lata. 

W 1984r., przed wysłaniem mnie na zesłanie, spędziłem 157 dób w karcerze i celi-izolatce. Oprócz tego byłem pozbawiony dłuższych widzeń i prawa do korzystania ze sklepu.

Ile czasu spędziłem w karcerze obozu w Starcie, nie wiem, bo straciłem rachubę. Poza tym, nie miałem tam przez 5 lat ani jednego osobistego widzenia.

 

ROZDZIAŁ 18

Po długiej rozłące z kościołem i rodziną, spotkanie z ludem Bożym, z drogimi braćmi z Rady kościołów - Stiepanem Nikitowiczem Misirukom, Nikołajem Abramowiczem Krekierem, z braćmi ze wspólnoty Odesskiej i mnóstwem gości z innych zborów, było bardzo radosne.

Wdzięczność Bogu przepełniała moje serce. Przeprowadzał On nasze bractwo przez drogę cierpień, ale i posyłał siłę, by przejść przez „ciemną dolinę”. Bez Bożej pomocy wytrwać w wierze w takich warunkach byłoby zupełnie niemożliwe. Zostaliśmy powołani nie tylko po to, by zachować wiarę, ale i z radością dokonać biegu i służby, którą przyjęliśmy od Pana Jezusa, żeby składać świadectwo o Ewangelii łaski Bożej (Dz. Ap. 20,24).

Cierpieć, złorzecząc prześladowcom, oznaczało stracić nagrodę. Chrystus cierpiąc, nie złorzeczył (I Piotra 2,23). Cierpieć, nie miłując tych, którzy sprawiają ci ból i nie modląc się o nich, jak męczennik Szczepan, to próżna strata czasu.

Chrześcijanin nie da rady przejść drogi cierpienia z radością, jeśli nie będzie gotów umrzeć za Pana, za Prawdę, za umiłowany kościół Chrystusowy. „Bądź wierny aż do śmierci” (Obj. 2,10). Wyroku śmierci nie wydają na nas prześladowcy i nawet nie Bóg, ale każdy sam sobie „Abyśmy nie na sobie samych polegali, ale na Bogu, który wzbudza umarłych” (II Kor. 1,9).

Gotowość do tego, by rozstać się z życiem w każdej chwili - bez bojaźni i strachu, posyła Bóg tym, którzy mają serce wolne od grzechu. Serce zanieczyszczone czyni chrześcijanina bojaźliwym, obłudnym, szukającym litości u prześladowców. Taki człowiek nie wytrwa na wąskiej drodze. Nawet prześladowcy pogardzają takimi chrześcijanami.

Dziękuję kościołowi za wsparcie modlitewne mnie i mojej rodziny, za wstawiennictwo, dzięki któremu Bóg w widoczny sposób uśmierzał gniew mocarzy tego świata.

Pamiętam szczere życzenia przyjaciół w dniu spotkania. Drogie są też dla mnie te dwa wiersze, które zachowałem:

 

Nie proszę, żeby nie było smutku

Żeby nie lać łez

Żeby cierpień nie było

Więziennych cel

Żeby ciało nie doświadczało

cierpień syberyjskich łagrów

Nie proszę o szacunek, ani chwałę

Ani o ziemskie rozkosze

Ani o długie lata życia

Ani o ulgę na drodze krwawej

Ani by fale na morzu życia ucichły

Nie proszę o poręczenie, ani o zadatek

Ani nie proszę, by mnie zrozumiano

Jest jedna droga, którą wyznaczył Chrystus

On po niej szedł i ja pójdę

Niech nawet powstanie śmierć i ciemność, i piekło

Ale Ty jesteś ze mną i nie ma już przeszkód.

 

(Ps. 139,9-10)

O, jak wiele kilometrów zmieściła wąska droga

Północno-wschodnim wiatrem

Brat był wypróbowany

Każdy więzień jest zakładnikiem nieszczęścia

Osaczonym przez cierpienia

Ale zawsze był brat - wygnaniec mocno przekonany

Jeśli nawet na kraniec morza się przeniosę

W samotności i nieszczęściu Jezus jest bliski”

Nawet jeśli mnóstwo zakazów mnie otoczy

Zwiastowanie o Bogu jest moim udziałem i powinnością

 

Wierność Bogu najważniejsza!

Cała reszta według Jego woli

Albo za żelazną kratą

Albo oddech wolności

 

Chociaż złowrogie krakanie nienawiści

Wciąż nad nim krążyło

Chwała Bogu za spotkanie

Z bratem umiłowanym.

 

W pierwszym okresie po oswobodzeniu odwiedzałem zbory naszego bractwa, gdzie oczekiwali mnie z niecierpliwością. Przyjaciele prosili o spotkanie, dlatego że przez długie lata wspierali mnie w modlitwie i pragnęli razem podziękować Bogu za to, że zachował mnie przy życiu.

Dni upływały nie tylko na radosnych spotkaniach, ale także w zborach, gdzie było to potrzebne, odbywały się oczyszczenia i uświęcanie. Miałem jeszcze na sercu, żeby odwiedzić zbory na Dalekim Wschodzie. Po wszechzwiązkowym zjeździe w Rostowie nad Donem, otrzymawszy poparcie braci z Rady kościołów, udałem się najpierw do Chabarowska, a później do Komsomolska nad Amurem. W tamtejszym zborze czekało kilka dusz na kogoś upoważnionego, by udzielić chrztu. Ja nie miałem takiego pełnomocnictwa, a zawsze wystrzegałem się, by coś czynić w sprawie Bożej samowolnie. Zadzwoniłem więc do odpowiedzialnego brata do Błagowieszczeńska, a on mi powiedział, że jak najbardziej mogę udzielić chrztu i że mi ufają. Tak więc, z Bożą pomocą ochrzciłem pragnących przyłączyć się do Kościoła Chrystusa. Prowadziłem także w małych grupach po zborach Wieczerzę Pańską.

Później udałem się do Radzieckiej Gawani. W tej miejscowości prosili mnie, bym odnalazł i porozmawiał z kobietą, która była przybliżona do Boga. Poszedłem pod podany adres, ale w domu nie było nikogo. Wyszedłem na ulicę, usiadłem na ławce i obserwowałem przechodniów.

Radziecka Gawań… W tutejszym obozie przeszedłem zawał. To tutaj przyjechały przez cały kraj (11tys.km!!!) moje dzieci i nie dostały należnego widzenia. To tutaj bardzo brutalnie obchodził się ze mną oficer polityczny, przymuszając mnie do uczęszczania na zajęcia polityczne. „Bojka! - krzyczał i walił pięścią w stół - Władza radziecka jest silna! Złamiemy cię, albo zgnoimy!” Było co wspominać…

Czas mijał, przechodnie przemieszczali się przed oczami, a do domu nikt nie wracał. I nagle… I nagle idzie major, oficer polityczny, o którym dopiero co wspominałem. To on głośno krzyczał: „Zapamiętaj Bojka! Nie wyjdziesz na wolność!” Major zbliżał się i już był prawie równo ze mną, a nie było dla mnie łatwe po prostu go zawołać. Pomodliłem się: „Panie, niech chociaż spojrzy w moją stronę…” I nie tylko spojrzał, ale zatrzymał się oszołomiony…

- Bojka?! Czy to naprawdę ty?!

- Tak, to ja, Wiktorze Pawłowiczu.

- Jak się tu znalazłeś?

- Przyjechałem w odwiedziny. Proszę usiąść.

Usiadł obok mnie na ławce.

- Wiktorze Pawłowiczu, a jednak prawda zatryumfowała!

- Tak. Ostatnio często pana wspominam. Bojka, wspominam wszystko, co pan mówił, a dużo rozmawialiśmy. Proszę, niech się pan na mnie nie gniewa… Oczywiście proszę o przebaczenie... Takie były czasy, zmuszali mnie, proszę zrozumieć...

- Nigdy się na pana nie gniewałem. - pospiesznie zapewniłem skruszonego majora - Rozmawiając z panem w obozie, pragnąłem żeby pan zrozumiał, że i moje i pana życie zależy tylko od Boga, a nie od ludzi.

- Dowiedziałem się, że pana uwolnili, ale nigdy nie spodziewałem się spotkać się z panem tak daleko od Odessy.

- To Bóg podarował panu taką możliwość, żeby jeszcze raz mógł pan z moich ust usłyszeć, że jest Bóg i jest życie wieczne.

- Bojka, dużo myślałem nad pana słowami, kiedy pana nie było i teraz mogę powiedzieć, że istnieje jakaś siła, i ktoś istnieje…

- Wiktorze Pawłowiczu! Nie ktoś, ale Bóg istnieje! Żywy Bóg! Nie jakaś siła, ale Boża siła! On jest Bogiem i Stwórcą świata. Proszę pomyśleć, nie rodzimy się z własnej woli i z własnej woli nie umieramy. I nie z naszej woli Bóg ożywi wszystkich ludzi, niezależnie od tego, wierzą czy nie wierzą, chcą tego czy nie chcą. Każdego Bóg wskrzesi i każdy będzie osądzony zgodnie ze swoimi uczynkami, których dokonał, żyjąc na ziemi. Tak jest napisane w Świętej Księdze - Biblii.

- Bojka, bardzo mnie to ciekawi, ale jestem na służbie i muszę już iść.

- Wiktorze Pawłowiczu, muszę jeszcze raz panu powiedzieć, że jeśli się pan nie nawróci, to tak czy inaczej stanie pan przed Bogiem i za to, że nie przyjął pan Jezusa Chrystusa jako swojego Zbawiciela, pójdzie pan do piekła. A ten obóz, do którego pan się wybiera i gdzie cierpiałem w karcerach, - wskazałem ręką na więzienie, które było dobrze widoczne z tego miejsca - to w porównaniu z piekłem jest raj. Czy naprawdę chce pan się znaleźć w miejscu wiecznych mąk?! Niech pan pamięta, jeśli nie będzie pan pokutował, trafi pan tam. Tego nie uniknie żaden nienawrócony grzesznik. Wtedy będzie pan chciał uwolnić się z piekła i całe życie chodzić na kolanach przed Bogiem, ale to już będzie niemożliwe. „Co człowiek posieje, to i żąć będzie” - albo wieczne potępienie, albo życie wieczne. Wyboru należy dokonać dzisiaj, raz na zawsze! - powiedziałem mu, milczącemu, na pożegnanie i oczekiwałem jakiejś odpowiedzi - Do widzenia, proszę przekazać pozdrowienia moim przyjaciołom w więzieniu, którzy uwierzyli w Chrystusa (wiedziałem, że w łagrze zostali przybliżeni bracia).

W tym momencie się rozstaliśmy. Później dowiedziałem się, że Wiktor Pawłowicz zmienił swoje nastawienie do więźniów i przekazał im moje pozdrowienia.

Nie wcześniej, ani później, ale dokładnie w momencie, kiedy zakończyła się nasza rozmowa, do domu weszła kobieta. Zrozumiałem, że to jest właśnie ta, na którą czekałem. Takie spotkanie może zaaranżować tylko Bóg i wszystko jest u Niego dopracowane co do sekundy. Poświęciłem czas tej szukającej Boga kobiecie i opowiedziałem o wierzących mieszkających w porcie Wanino. Dałem jej adres i zaprosiłem na zgromadzenie, a później sam pojechałem do Wanina. Tam w niewielkiej grupce sióstr z naszego bractwa przeprowadziliśmy spotkanie w celu duchowego oczyszczenia. W domu czekali na mnie bracia, którzy wyjechali z Rosji do Niemiec. Modlili się o mój powrót i już chcieli wracać do siebie, a wtedy przyjechałem.

 

ROZDZIAŁ 19

Jesienią 1991r., naradziwszy się ze starszymi braćmi, pojechałem do Niemiec, żeby odwiedzić to miejsce, gdzie 50 lat wcześniej Pan odnalazł nieszczęsnego grzesznika i zbawił przez cud Swojej miłości. Te miejsca miały dla mnie wartość nie tylko historyczną, bo tam rozpoczęła się moja droga z Bogiem.

Były obóz koncentracyjny stał się muzeum. Przez 50 lat wszystko się zmieniło nie do poznania. Wokoło obozu, gdzie wcześniej rósł gęsty las i nie słychać było ani szczekania psów, ani piania kogutów, teraz wszystko było zabudowane. Z lasu pozostało kilka drzew. Dla celów muzeum zachowano kilka baraków w takim stanie, jak były wcześniej. Jednak barak, w którym ja przebywałem, nie zachował się. Przewodnik wycieczki opowiadał zwiedzającym o życiu jeńców. Skorzystałem z chwili i powiedziałem, że znam życie w obozie nie z opowiadań, ale że sam w nim byłem.

- Kiedy? - przerwał swoje opowiadanie przewodnik.

- Od 1941 do 1943r.

- I ocalał pan? - popatrzał na mnie z wielkim zdziwieniem, wiedząc że właśnie w tych latach w obozie była największa śmiertelność.

- Tylko Bóg mnie wtedy zachował i zachowuje do teraz. Za co jestem Mu nieustannie wdzięczny.

- Gdzie pan teraz mieszka? - z zainteresowaniem zapytał przewodnik.

- Na Ukrainie.

- O! Pan do nas przyjechał z daleka!

- Dla mnie to bardzo pamiętne miejsce. - zacząłem swoją opowieść i po krótce przekazałem, jak Pan mnie ocalił, i przemówił do mojego serca przez karteczkę z modlitwą „Ojcze nasz” w języku rosyjskim, którą znalazłem w tym miejscu w lesie. Słuchając mnie, wstrząśnięty przewodnik zaczął płakać.

Przebywając w Niemczech, odwiedziłem wiele zborów. Zgromadzenia trwają tam na ogół 1,5 do 2 godzin. Ale kiedy poprosili mnie żebym opowiedział o tych cudach, które Pan uczynił w moim życiu, to zgromadzenia trwały o godzinę lub półtorej dłużej. Miejscowi bracia usługujący byli zadziwieni zainteresowaniem wiernych i nawet małe dzieci zachowywały się spokojnie. Przyjaciele próbowali mnie zaprosić do studia, żeby nagrać moją historię, ale nie udało się to. Nie potrafiłem mówić do pustki i nie byłem przyzwyczajony do tego.

Bóg pozwolił mi na pobyt u przyjaciół w Szwajcarii, by podziękować im za modlitwy, za serdeczną korespondencję i pomoc dla mojej rodziny. Byłem wzruszony ich szczerym uczuciem.

- Bracie Nikołaju, kiedy byłeś w więzieniu odczuwaliśmy ogromne pragnienie modlitwy za ciebie. Czuliśmy wtedy silną więź z Bogiem. Teraz, kiedy jesteś wolny, cieszymy się z twojego powodu, ale martwimy się o siebie. Żyjemy w dostatku i nie mamy potrzeby się modlić.

- Dlaczego nie ma potrzeby? Módlcie się i pośćcie żebyście nie zginęli w waszym dostatku i obfitości.

Zadziwiające, bo takimi samymi słowami i przeżyciami dzielili się ze mną bracia w Holandii. Wszedłem do niewielkiego budynku kościelnego i wszedłem tylko na próg, a siostra z radości klasnęła w dłonie:

- Bojka!

- Czyżbyście mnie znali? Jestem pierwszy raz w Holandii.

- Korespondowaliśmy z bratem.

- Ale przecież mnie nie widzieliście.

- Dlaczego, przecież mamy brata zdjęcie. Bracie Bojka! Ty jesteś żywy duchowo i fizycznie, a my tylko fizycznie. Mamy wszystko, ale duchowo... Duchowo jesteśmy biedni. Módlcie się o nas.

I oto, jaki wielki pożytek przynosiły nasze cierpienia w niewoli naszym przyjaciołom za granicą. Bóg, prowadząc nas przez więzienia i obozy, oczyszczał nas i przygotowywał do spotkania z Sobą, i wierzący na zachodzie, modląc się o nas, przybliżali się do Boga.

Wróciwszy do domu, nadal służyłem, głosząc Słowo Boże. Niewielką grupą wyjeżdżaliśmy do oddalonych wsi. Odbywało się zgromadzenie i grupa wracała, a ja zostawałem i rozmawiałem z tymi, którzy szczerze przyjmowali świadectwo o Panu. Odwiedzałem ich nieraz w domach. Bardzo ważne jest, żeby we właściwym czasie ukierunkować duszę. Kiedy jest ona pod wpływem Słowa, czuje swoją winę i ciężkie brzemię grzechu. Jakże chętnie wtedy pokutuje. Nie wystarczy zaświadczyć o Panu i wyjechać. Tracimy dusze. Należy nauczyć ich przestrzegać Bożych przykazań i nie zostawić bez opieki duchowej. 

W naszym zborze zawsze starałem się rozmawiać z nawróconymi duszami zaraz po nawróceniu, przekonywałem żeby nie ukrywać grzechów. Jeśli człowiek oddał swoje serce Bogu, a grzech nie został wyznany, to diabeł z łatwością zawraca człowieka do grzesznego błota. Szczególnie w naszych czasach, kiedy przez wróżby, horoskopy nietradycyjne metody leczenia jest szczególny nacisk do wchodzenia w kontakt z ciemnymi duchowościami.

Po ewangelizacji przeprowadzonej w wioskach takich jak: Piejcziwo, Makarewo, Żerebkowo, powstały grupy wierzących.

Wiele trudu duchowego włożyłem w społeczność zarejestrowaną w Sekretarowce. Poznawszy nasze bractwo, zobaczyli, że nie żyją zgodnie z Bożym Słowem i szukali ratunku. Ich dusze były umęczone, widząc lekceważące podejście ich usługujących, młodych kaznodziei do Boga. Wielu z wierzących przyjęło z radością oczyszczenie i uświęcenie, i po osobistym wyznawaniu grzechów, dołączyli do naszego bractwa.

Pracy duchowej było pod dostatkiem także w peresypskim zborze. Często odwiedzałem wierzących w ich domach i prowadziłem wiele rozmów w Domu modlitewnym. Oprócz tego, do mojego domu przyjeżdżali bardzo często, dniem i nocą, wierzący z wyznaniem grzechów i innymi duchowymi potrzebami. Często pościłem za obciążonych okultyzmem, żeby Bóg oczyścił ich sumienie od uzależnienia. Moja służba Panu nie ograniczała się tylko do tego. Bracia z sąsiednich zborów odesskiego regionu często zapraszali mnie do nowo powstałych grup na rozmowy osobiste z niedawno nawróconymi. Niektórzy z nich byli chorzy, ale, po pokucie i modlitwie, Pan uzdrawiał ich i duchowo, i fizycznie.

W 1998r. na brzegu zalewu Chadżybiejskowo odbył się obóz chrześcijański. Pierwszy turnus dla dzieci od 8 do 12 lat, drugi dla nastolatków i trzeci dla młodzieży starszej. Bracia tłumaczyli dzieciom, co to jest pokuta i wzywali do niej. Pierwszy wyszedł starszy chłopiec, a za nim drugi, trzeci i trudno było zliczyć.

Postanowiliśmy się pomodlić za pierwszą nawróconą grupę, aby dzieci nie pokutowały dla towarzystwa. Po modlitwie tłum pokutujących podwoił się i niemożliwe było zahamować ich płacz. Dzieci pokutowały świadome swojej winy i wyznając grzechy, co dość rzadko zdarza się u dorosłych. Spośród 116 dzieci do Boga nawróciło się 80. Następnego dnia spytałem ich: „Niech podniesie rękę ten, kto wczoraj pokutował.” - zobaczyłem las rąk – „A kto z was jest zbawiony?” - zadałem kolejne pytanie. W odpowiedzi była cisza. Wyjaśniłem im wszystko, a dzieci otwierały swoje serca. Byłem zadziwiony Bożą łaską i tym, że w takim wieku dzieci miały już z czego pokutować i spowiadać się przed Bogiem. Tłumaczyliśmy im, żeby słuchać głosu sumienia i zachowywać czyste serce.

„Chrystus teraz żyje w moim sercu, jestem zbawiony i mam życie wieczne!” - radowały się nawrócone dzieci.

W 1993r. razem z braćmi z Odesskiej wspólnoty uczestniczyłem w zjeździe braterskim członków RK ECHB. Był to błogosławiony czas. Bractwo, z którym od początku jego powstania złączył mnie Bóg, było mi bardzo drogie. Wiedziałem, że ci ludzie gotowi byli oddać życie za naukę Jezusa Chrystusa. W ten sposób mogą postępować tylko prawdziwe cząstki Kościoła Chrystusa!

Jeszcze w 1961r., kiedy spotkałem się z działaczami grupy inicjatywnej, zobaczyłem, że jesteśmy jednomyślni we wszystkich zagadnieniach dotyczących prowadzenia Bożego dzieła, dlatego że prowadził nas jeden duch - Duch Święty!

Droga posłuszeństwa Niebiańskiemu Ojcu zaprowadziła Chrystusa na Golgotę i, miłując grzeszników, oddał Swoje życie, i przelał krew dla naszego zbawienia. Dlatego nam, Jego naśladowcom, nie da się uniknąć Golgoty. Każdy będzie miał swoją, i swoje cierpienie i poniżenie, a wszystko to dla Chrystusa. Jeśli staniemy razem z odrzuconym Chrystusem, to i nas będą przeklinać i naszych pleców dotknie „rzymski bicz”. Ale Chrystus posila mówiąc: „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, ale duszy zabić nie mogą…”(Ew. Mat. 10,28). „Albowiem nieznaczny chwilowy ucisk przynosi nam przeogromną obfitość wiekuistej chwały” (II Kor. 4,17). Nie nam, nie nam, a Ojcu Niebieskiemu.

Cierpienia fizyczne zawsze poprzedza wielki atak duchowy. Chrystus stoczył walkę z diabłem. „Za dni Swego życia w ciele zanosił On z wielkim wołaniem i ze łzami modlitwy i błagania do Tego, który mógł Go wybawić od śmierci, i dla pobożności Swojej został wysłuchany” (Hebr. 5,7) i zwyciężył! Zakosztował śmierci cielesnej, ale duchowa śmierć nie mogła Go dotknąć.

Więźniowie za Imię Jezusa, którzy przeszli przez więzienia i łagry wiedzą, że przed cierpieniami fizycznymi szatan mocno atakuje duszę. Często największe pokuszenia przychodzą podczas śledztwa, kiedy nieprzyjaciele próbują złamać chrześcijańskiego ducha. Nie raz mi proponowali: „Nie będziemy cię sądzić, tylko daj słowo, że wyjedziesz do Ameryki, albo chociaż do Niemiec…” Bóg pomagał mi zwyciężać duchowo, a wtedy i cielesne cierpienia nie były już takie straszne, dlatego że zawsze widziałem przed sobą Pana (Ps. 16,8).

Kiedy dojdziemy do świetlanej wieczności, będziemy żałować, że tak mało cierpieliśmy dla Chrystusa. Dlatego starajmy się żyć tak, żeby być godnymi tej wielkiej łaski, żeby nie tylko wierzyć w Chrystusa, ale i cierpieć dla Niego (L. do Filipian 1,29).

K O N I E C !

CHWAŁA BOGU! (Dop. Tłum.)