Jan 14:23

Słowo pisane

Cześć druga Rozdział 9 Podróż po rzece

Parkerowie byli to mocni i rozumni Szkoci, przygotowani na to, że będą musieli znosić trudy i niewygody. Całe szczęście, że mieli takie nastawienie, gdyż już po krótkim czasie stwierdzili, że istotnie będą je musieli znosić! Trzy małe pokoje na piętrze raczej małego domku byłyby może i wystarczającym co do wielkości pomieszczeniem dla nich, gdyby były należycie umeblowane i zaopatrzone w łóżka, szafy i jakieś komody z szufladami. Ale niestety tak nie było. Hudsonowi udało się zaopatrzyć ich zaledwie w jedno tylko chińskie łóżko, dwa stoły i sześć krzeseł. Wszystkie te przedmioty zostały oczywiście oddane do wyłącznej dyspozycji rodziny Parkerów, ale pani Par-ker na próżno szukała miejsca, gdzie by mogła ułożyć odzież, buciki, butelki i książki! Niestety, nie było nigdzie nawet jakiejś półeczki! Co więcej, na podłodze nie było żadnego dywanika, żadnej firanki na oknach, a choć to była zima - nie było żadnego ogrzewania!

Najoględniej określając sytuację, można było powiedzieć, że było to miejsce wcale nieprzytulne - po tak długiej i nie-wygodnej podróży morskiej, szczególnie dla rodziny mającej troje małych dzieci, toteż biedny Hudson czuł się ogromnie zmieszany i zawstydzony, gdy zobaczył jak te pokoje wyglądały, gdy wreszcie się wzniosły całe piramidy, pudełek, koszyków i zawiniątek! Nie zdawał sobie sprawy, że będzie aż tak źle. Ale gdyby sobie nawet był zdawał sprawę, ze wszystkiego, nie miałoby to najmniejszego wpływu na rezultat jego usiłowań, trzeba sobie bowiem uświadomić i to jeszcze, że po zapłaceniu pierwszej raty za czynsz, pozostały mu zaledwie trzy dolary! Miał nadzieję, że doktor Parker będzie dobrze zaopatrzony w fundusze, w przeciwnym bowiem razie nie miał zupełnie pewności, skąd by miała przyjść żywność na następny tydzień! To też był ogromnie przygnębiony gdy się dowiedział, że jego nowy kolega miał, przy sobie zaledwie kilka dolarów, spodziewając się, że pieniądze będą na niego czekały w Szanghaju. Towarzystwo Ewangelizacyjne Chin zapewniało go, że mu tam wyślą, pewną kwotę.

Ale nie oczekiwały go żadne pieniądze. Przyszły co prawda dwa listy, w których były i pozdrowienia i dobre rady, ale ani słowa o pieniądzach. Hudson już zdołał stwierdzić, że sprawy pieniężne były załatwiane przez Towarzystwo Ewangelizacyjne Chin w sposób ogromnie nie spolegliwy!... Wydawało się, że jego przełożeni byli przekonani, że gdy misjonarzom skończą się środki do życia, będą mogli radośnie i zdrowo żyć dalej samym tylko powietrzem - aż do czasu, gdy im będzie można przysłać, trochę pieniędzy!

Na szczęście tego rodzaju poglądy były obce firmie, która była agenturą przekazującą fundusze Towarzystwa. Gdy uświadomili sobie, w jakich wielkich trudnościach znalazł się Hudson i jego nowo przybyły kolega, zaraz użyczyli im pewną kwotę, do czasu, gdy otrzymają zaopatrzenie z właściwego źródła. Hudson był rzeczywiście ogromnie wdzięczny za tę pomoc, która przyszła tak bardzo na czas, wcale się też nie sprzeciwiał kilku ostrym uwagom, które przedstawiciele tej firmy zrobili na temat sposobu załatwiania spraw finansowych przez Towarzystwo Ewangelizacyjne Chin!... Nawet i on sam napisał do nich list, utrzymany w tonie pełnym respektu co prawda, ale w którym otwarcie im wygarnął, że nie wywiązują się z zobowiązań wobec swoich misjonarzy. Ale nareszcie przystąpił do zorganizowania swego życia, jak to było możliwe najlepiej, przystosowując się do swej nowej sytuacji. Przez kilka następnych miesięcy żył razem z Parkerami, przy czym po krótkim już czasie przekonał się, jak poważnym i pełnym poświęcenia współpracownikiem był doktor i jego małżonka, co też serce jego napełniło głęboką radością. Ale wspólne zamieszkiwanie z pięcioosobową rodziną w trzech pokojach, nie sprzyjało koncentrowaniu uwagi i posiadaniu odpowiedniej ciszy, jaka była konieczna przy studiowaniu jednego z najtrudniejszych języków świata! Wiele razy w sercu marzył o swoim mieszkanku w walącym się w gruzy domku koło Północnej Bramy Chińskiej, dzielnicy, gdzie miał ustawiczną łączność z samymi Chińczyka-mi, bo tylko w ten sposób można było ich poznać i nauczyć się mówić tak, jak oni mówili, gdy się między nimi mieszkało! Dlatego też ogromnie się ucieszył, gdy pewnego dnia jego przyjaciel Edkins zwrócił się do niego z następującą propozycją: "Mam zamiar odbyć podróż w głąb kraju rzeką Kaszing. Wynajmę dżonkę, na której znajduje się też domek mieszkalny i wolno pojedziemy w przeciągu mniej więcej jednego tygodnia, zatrzymując się w większych i mniejszych miastach i rozdając tam traktaty, a także usługując głoszeniem Słowa Bożego. Czy miałbyś chęć pojechać ze mną?"

Co za pytanie! Hudsonowi nie trzeba było tej propozycji powtarzać dwa razy, bo to właśnie było jego marzeniem, aby móc dostać się w głąb kraju, mieszkać na chińskiej dżonce i móc się przyglądać bezpośrednio życiu Chińczyków! Natychmiast przystąpił więc do przygotowań do podróży, które nie były bynajmniej proste, jako że trzeba było przygotować pościel, kosze z żywnością, paliwo, przenośny piec do gotowania strawy, garnki, a to wszystko oprócz lekarstw, które oczywiście musiał zabrać ze sobą, a także wielkiej ilości traktatów i książek. Idąc za tragarzami niosącymi jego bagaż, przeciskając się poprzez całe tłumy ludzi znajdujących się na wybrzeżu, bardzo się sam dziwił, że aż tyle rzeczy było potrzebnych na tak krótki okres czasu! A ile to było krzyku, targowania się i przepychania się zanim wszystko znalazło się wreszcie bezpiecznie na pokładzie. Wreszcie statek odbił od brzegu, ale wobec tego, że i przy brzegu było zakotwiczonych bardzo wiele dżonek, a także nieprzebrana ich ilość uwijała się po wodzie, kurs ich statku nie mógł być oczywiście prosty, ale dżonka musiała lawirować, co chwila wymijając jakąś inną. Hudson jednak zdołał już przywyknąć do sposobu życia i bycia tragarzy i pracowników na dżonkach i nie przejmował się zbytnio gdy ci nawzajem obrzucali się straszliwymi obelgami, których on na szczęście nie rozumiał, krzycząc przy tym w niebogłosy. Zdołał jednak zaobserwować i to jeszcze, że ci sami tragarze zazwyczaj rozstawali się w takim pogodnym nastroju, jak gdyby uprzednio jedynie zapytywali się wzajemnie o zdrowie!... A więc widocznie to wszystko było częścią składową ich codziennej pracy dla chleba!

A oto ich statek już płynął przy rozwiniętym żaglu wzdłuż szerokiego szlaku komunikacji wodnej jaki stanowiła ta duża rzeka. Hudson pilnie przyglądał się niskim, błotnistym jej brzegom oraz stojącym na brzegu brudnym chatom, aż wreszcie widoki zaczęły ulegać zmianie w miarę, jak zbliżyli się do okręgów wiejskich, bardziej oddalonych od miasta. Teraz mijali wieś za wsią i wielkie połacie ornych gruntów, ale co chwilę też dostrzec można było mnóstwo małych pagórków usypanych z kamienia, przy których pomocy zaznaczone były cmentarze, na których pochowane były minione pokolenia. Hudson nie mógł opędzić się myśli o ogromnie gęstym zaludnieniu tych okolic, gdy tak patrzył na te brzegi. Gdy tylko przejechali jedną czy dwie mile, już widać było dalszą gęsto zabudowaną wioskę, tak że wszędzie i bez wyjątku można było dostrzec znaki ludzkiego zamieszkiwania. Gdy wreszcie przy-byli do pierwszego miasta, w którym mieli wysiąść na ląd, zostali natychmiast otoczeni całym rojem ubranych na niebiesko synów Hana, przyglądających się z nieukrywanym za-ciekawieniem dwóm przybyszom z dalekich stron. Wziąwszy tyle książeczek i traktatów, ile tylko mogli pomieścić w swoich kieszeniach i torbach, Hudson wraz z Edkins'em udali się wzdłuż brzegu rzeki do miasta.

Tam właśnie, w czasie pobytu w tym pierwszym mieście, które odwiedzali w czasie tej podróży, zobaczyli coś, co Hudsonowi na zawsze pozostało w pamięci. Weszli bowiem do podwórza tamtejszej świątyni, której dach był przyozdobiony ornamentami w kształcie smoków, a potem do ponurych sal wnętrza tego gmachu, a w nich ujrzeli potwornie wyglądające potężne figury bożków, spoglądających swymi oczami bez wy-razu na tłumy kłaniających się im ludzi... To było ich nabożeństwo! Otaczający ich tłum przysłuchiwał się nawet dosyć cicho temu, co Hudson a potem Edkins im opowiadał, a gdy skończyli - nie mieli żadnej trudności w rozdaniu wszystkich traktatów, które mieli przy sobie. Właśnie mieli już opuścić to miejsce, gdy podeszli do nich dwaj kapłani, przy-obleczeni w dosyć mocno przybrudzone żółte szaty, mając głowy ogolone do czysta.

"Czcigodni panowie, odezwali się do nich grzecznie, proszę wejść do środka i usiąść na chwilę!" Po tych słowach wskazali im drogę, idąc pierwsi, a prowadząc gości za sobą i wprowadzili ich do swoich apartamentów. Dwaj misjonarze bardzo chętnie przyjęli ich zaproszenie, gdyż pragnęli zobaczyć wnętrze buddyjskiego klasztoru. Po krótkiej rozmowie, kapłani zaproponowali im zwiedzenie świątyni, a potem zapytali:

"Czy mielibyście panowie życzenie popatrzeć na naszego świętego męża?" "Nasz święty mąż?" Któż to mógł być taki i co zrobił? Misjonarze bardzo ,się zaciekawili i powiedzieli, że bardzo chętnie pójdą zobaczyć ich "świętego męża".

Zaprowadzono ich do położonej daleko w głębi zakonu części zabudowań, gdzie podeszli do jakiejś ściany, w której znajdował się mały otwór, przez który można było zaledwie przecisnąć rękę. "On się znajduje tam, wewnątrz", powiedzieli kapłani. Hudson na próżno starał się odkryć, w którym miejscu znajdują się jakieś drzwi. Wreszcie mu powiedziano, że żadnych drzwi nie ma. Hudson wprost nie chciał wierzyć swoim oczom! Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że kimkolwiek była osoba znajdująca się poza tym murem, to jedno było pewne - była zamurowana! Wytężając wzrok zaglądając przez otwór w ścianie, zdołał wreszcie dostrzec w mroku postać mężczyzny skulonego pod ścianą. Nie było tam żadnego okna, dlatego odrobina światła, jaka tam docierała, pochodziła z mrocznej i tak sali, przenikała do wnętrza poprzez ów otwór w ścianie. I oto ludzka istota podobna do niego, znajdowała się całkiem sama wewnątrz, w maleńkim pomieszczeniu, które nie było niczym innym jak jego trumną! Człowiek ten wprawdzie jeszcze oddychał, jadł i pił to co mu podawano przez dziurę w ścianie, -ale poza tym można by o nim równie dobrze powiedzieć, że już był umarłym. W tym mroku i ciszy spędzał swoje dni i noce w zupełnej samotności. Zapewne spodziewał się, że dzięki takie-mu odcięciu się w zupełności od wszelkiej społeczności ze stworzeniem - wymaże wszystkie swoje grzechy, osiągnie świętość i zaskarbi sobie zasługę, skoro wszelkie naturalne pragnienia zostały unicestwione! Przynajmniej tak go uczyła jego religia, a tak człowiek ten stał się rzeczywiście przedmiotem wielkiej czci w całym mieście. Albowiem dobro-wolnie zgodził się na prowadzenie życia, które można by nazwać śmiercią za życia, wierząc, że dzięki temu osiągnie nirwanę - owo "Niebo" buddystów.

Edkins i Hudson spojrzeli na siebie wymownie. Już kiedyś słyszeli o tych świętych mężach, biednych ofiarach pogańskiej religii, ale jeszcze nigdy dotąd takiego męża nie mieli sposobności zobaczyć na własne oczy. Poruszony głębokim współczuciem., Edkins zbliżył się do otworu w ścianie, aby być możliwie jak najlepiej usłyszanym przez człowieka znajdującego się wewnątrz i powiedział mu, że przyszedł do niego z poselstwem od jedynego prawdziwego Boga, po czym z całym serdecznym naciskiem powiedział temu "świętemu człowiekowi", że grzechy jego mogą mu zostać odpuszczone hojnie i bez zapłaty, dzięki zasługom Pana Jezusa Chrystusa. Jak umiał najwyraźniej i najprościej Edkins mówił o Panu Jezu-sie na krzyżu, o Jego zmartwychwstaniu, o tym, jak dzięki temu mógł się stać Zbawicielem dla wszystkich tych, którzy Mu zaufali. Ale to wszystko było całkiem obce i nowe dla człowieka znajdującego się za tą ścianą z cegieł, a także i dla odzianych w żółte szaty kapłanów, stojących obok. Jesz-cze nigdy nie słyszeli o tej "zagranicznej religii", stąd też wpatrzeni byli w dwóch misjonarzy swoimi ciemnymi oczami, jakby pozbawionymi wyrazu, a twarze ich objawiały uczucie respektu połączonego z brakiem wiary w to, co oni im mówili. Mieli przecież swojego boga - Buddę, a ci dwaj młodzi ludzie z Zachodu opowiadali o swoim Bogu - Jezusie Chrystusie. To wszystko było w najlepszym porządku! Według ich mnie-mania nie miało to znaczenia, jaka to była religia - gdyż one wszystkie prowadziły na tę samą drogę. Tak mniej więcej mówili do misjonarzy, odprowadzając ich do bramy podwórza świątyni, po czym ukłonili się im nisko i powrócili do swego ciemnego budynku z migocącymi lampkami oliwnymi, kadzidłem i potwornymi posągami bożków, a także do swojego "świętego męża", przebywającego w swojej ciemności i ciszy.

Hudson i Edkins znaleźli się wreszcie na ulicy i niemalże w tym samym momencie stali się znów ośrodkiem zainteresowania. Musieli dwa, czy nawet trzy razy nawracać do swego statku, aby się zaopatrzyć w nowy zapas traktatów, przy czym raz omalże nie zostali wtrąceni do wody przez ogromny tłum otaczających i napierających na nich ze wszech stron ludzi. Dopiero gdy nastał wieczór, mieli możność się uciszyć i dokonać przeglądu wydarzeń tego dnia. Wdrapawszy się na kręte schody pagody, stanęli obok siebie i w milczeniu przyglądali się widokowi roztaczającemu się na dole. Z ich punktu obserwacyjnego miasto wyglądało jak morze dachów, a poza nimi w oddali można było dojrzeć mur otaczający je - gru-by i solidny, a dalej płaskie pola uprawne, otaczające miasto. Były to pola ryżowe, wśród których rozsiane były gęsto kępy drzew, po których można było poznać, że znajduje się w danym miejscu wioska. Pola te ciągnęły się aż po horyzont. Tu i tam pagody, względnie zagięte dachy świątyń, odcinających się na tle nieba, wskazywały na obecność innych jeszcze miast. znajdujących się niedaleko. W zasięgu ich wzroku mieszkało setki tysięcy istot ludzkich, wtedy zaczęli sobie uświadamiać - że w tych nieprzeliczonych małych, ciemnych domkach, nad którymi coraz bardziej się wydłużały cienie w miarę gdy zapadał zmrok wieczoru, było wszędzie pełno posążków bożków, figurek zrobionych z papieru, wszędzie pełno kadzidła i tabliczek odziedziczonych po ojcach. A to dopiero był sam kraj wielkiego pogańskiego mocarstwa, które ciągnęło się set-ki mil w głąb nieznanego jeszcze wnętrza tego kontynentu!

Wewnętrzne, wewnętrzne Chiny! Gdy Hudson stał na wierzchu tej pagody owego wieczoru, ogrom zaludnienia Chin zaczął dlań nabierać nowego znaczenia. Do tej pory całą niemal jego wyobraźnię napełniał Szanghaj, ze swoimi wąskimi uliczkami pełnymi tubylczej ludności, z kipiącymi życiem placami targowymi - jakkolwiek niejednokrotnie wychodził w towarzystwie doktora Parkera wiele mil poza miasto, na wieś, aby tam głosić Słowo i rozdawać traktaty w otaczających Szanghaj wioskach. Teraz jednakowoż, patrząc na ową cichą, ogromną nizinę, zaczął sobie dopiero niejasno zdawać sprawę z ogromu leżących dalej na zachód, połaci kraju, których miasta, miasteczka, targi i wioski były tak liczne, że niemożliwością było wprost sobie to wszystko wyobrazić! A wszędzie ludzie znali tylko jedną drogę - drogę śmierci, ciemną drogę zginienia! Przypomniał sobie owego milczącego człowieka, zamurowanego w klasztorze... Dźwięk gongów świątynnych, od-dawanie czci duchom przodków, lęk przed demonami - wy-dawały się zwisać nad tą wielką ,wschodnią cywilizacją jakby całun przykrywający umarłego. Cały kraj zdawał się leżeć związany w mocy jakiegoś potężnego, złego olbrzyma. A tak chłopiec, który ongiś usłyszał głos mówiący do niego: "Idź dla Mnie do Chin!" zaczął rozumieć, jak nigdy dotąd., wielkość zadania, które leżało przed nim. A równocześnie - może jak nigdy przedtem, dusza jego zaczęła się szykować do twardego boju. Przed nim stał konflikt, który będzie wymagał od niego poświęcenia każdej odrobiny energii, odwagi i wytrwałości - ponad wszystko, co sobie kiedykolwiek wyobrażał. Do okrętu powrócił tego wieczoru w bardzo poważnym nastroju. Ale jedno nie ulegało wątpliwości: bez względu na to, jaka będzie tego cena, jak trudnym będzie szlak wiodący do celu - mieszkańcy tego kraju muszą się dowiedzieć o tym Jedynym, który ich może zbawić od śmierci.